Czerwiec. Kończy się szkoła, zaczyna Mundial, a ja pakuję walizki przed kolejnym wyjazdem. Ponownie z Rainbow, które tym razem skusio mnie ofertą autokarowego objazdu sześciu państw leżących nad Bałtykiem. Jak było? Wytrwałym polecam lekturę poniższego opisu, niecierpliwym - streszczę jednym słowem: warto!
Informacje dodatkowe:
Ceny: rosną z każdym kilometrem ;) I tak - Litwa raczej nie odbiega pod tym względem od polskich warunków (powiedzmy, że są to standardy "warszawskie"), Łotwa jest ponoć nieco droższa i tak dalej poprzez Estonię i Finlandię, po Szwecję i najdroższą Danię. Trzeba tu jednak dodać, że zatrzymywaliśmy się głównie w rejonach turystycznych, zatem i ceny były... no właśnie turystyczne :) Jako przykład mogę podać moje pozytywne zaskoczenie kopenhaskim Lidlem (był tuż przy naszym hotelu), gdzie etykietki przy produktach naprawdę nie powodowały palpitacji serca.
Pogoda: to oczywiście loteria, a śledzenie prognozy nawet z jednodniowym wyprzedzeniem wcale nie jest gwarancją właściwego przygotowania. My mieliśmy szczęście. Było ciepło, ale nie upalnie (okulary pzeciwsłoneczne cały objazd spędziły w walizce), zaskakująco słonecznie w Helsinkach. Załamanie pogody dopadło nas w najlepszym możliwym momencie, czyli podczas wielogodzinnej jazdy przez Szwecję w stronę Danii. Deszcz siekł po szybach autokaru, zrobiło się bardzo nieprzyjemnie i każdy cieszył się, że nie trzeba wysiadać. Jednak tuż przy granicy rozpogodziło się i Dania przywitała nas letnią pogodą. Za to kolejny poranek w Kopenhadze zaskoczył nas gęstymi chmurami (mimo optymistycznych "słoneczek", którymi usiany był kraj na mapach pogody w duńskiej telewizji :) Słowem – warto trzymać się zasady, że przezorny zawsze ubezpieczony, darzyć telewizyjne prognozy ograniczonym zaufaniem i mieć pod ręką niezbędne akcesoria na wypadek zmiany pogody.
Pieniądze: w krajach bałtyckich i Finlandii obowiązuje oczywiście euro, w skandynawskich płacimy koronami. Warto dodać, że w Szwecji i Danii w niektórych sklepach (głównie z pamiątkami, ale i np. odzieżowych) również można płacić w euro, przy czym reszta wydawana jest w lokalnej walucie.
Co zjeść, co kupić, co przywieźć - każdy z odwiedzanych krajów ma charakterystyczne dla swojej kuchni potrawy i każdy z nas musi sam zdecydować, które smaki odpowiadają naszemu podniebieniu. Poniżej kilka wskazówek spżywczych, ale nie tylko:
Litwa – pyszny chleb żytni, który woziłam w walizce przez tydzień, a gdy po powrocie otworzyłam opakowanie w ostatnim dniu terminu ważności okazało się, że jeszcze przez kolejny tydzień pozostał świeży i nic nie stracił ze swego cudownego, lekko słodkawego smaku, tak że nawet ja na chwilę odłożyłam swoją wrodzoną awersję do kminku. Po drugie dziurgas – tradycyjny litewski wyrób, twardy długo dojrzewający ser, podobny w smaku do parmezanu. Bywa dostępny w Polsce, więc każdy musi sam ocenić czy warto kupować go na miejscu. Ciekawostką jest oferta jednej z lodziarni na wileńskiej starówce, która sprzedaje lody "dziurgasowe" – całkiem smaczne, choć smak samego sera jest ledwie wyczuwalną nutą na końcu języka.
Łotwa – jeśli szczęśliwcy znajdą czas na zakupy, to warto zainteresować się balsamem ryskim, wysokoprocentowym likierem ziołowym o dość osobliwym smaku.
Estonia – must have (must eat?) to oczywiście zupa z łosia na tallińskiej starówce za jedyne 3 euro. Nawet jeśli trafi nam się porcja, gdzie zawartość łosiny (tak się mówi?) będzie w ilościach homeopatycznych, to warto skusić się na taki rarytas choćby ze względu na klimatyczny wystrój lokalu Draakon, który obrósł już legendą (sztućców nie używamy, wszak jesteśmy w średniowieczu).
Finlandia – dużo czasu wolnego w Helsinkach w porze obiadowej sprzyjało zarówno zakupom, jak i niespiesznemu posiłkowi. Można skusić się na renifera – w formie steku, kotlecików czy nawet pizzy z mięsem poczciwego Rudolfa ;). Od siebie polecem lody o nazwie "salmiakki", choć lojalnie uprzedzam, że chlorek amonu to raczej przysmak dla koneserów. W formie szaro-czarnych lodów ma jednak nieco łagodniejszy smak, bardzo intrygujące połączenie słonej lukrecji z nutą anyżu. Dobre to, naprawdę dobre!
Szwecja – mało czasu na cokolwiek, ale miłośnicy śledzia znajdą nawet jego wersję fast-foodową w formie "śledźburgera". To zdecydowanie nie moje klimaty, więc na temat smaku się nie wypowiem.
Dania – może nie kulinarnie, ale miłośnicy duńskiego designu może skuszą się na jakiś drobiazg – niekoniecznie fotel Arne Jacobsena, ale niechby i podstawkę pod kubek – jeśli będzie sygnowana nazwiskiem Georg Jensen, to będziecie o niej pisać "Podstawka Pod Kubek" :)
Czy można dodać coś jeszcze? O tej wycieczce można i książkę napisać, ale polecam, by każdy przekonał się na własne oczy o pięknie nadbałtyckich stolic, zweryfikował powyższe informacje o swoje własne doświadczenia. I może dopisał kolejny rozdział bałtycko-skandynawskiej opowieści...?
Program wycieczki
Program wycieczki znany jest z góry i nie chciałabym zanudzać potencjalnych odbiorców szczegółowymi opisami poszczególnych dni w formie "dziennika podróży", a skupić się raczej na przydatnych moim zdaniem informacjach, które mogą pomóc innym w podjęciu decyzji, a biuru Rainbow – być może dalszemu udoskonaleniu oferty.
I tak:
Karkołomne na pierwszy rzut oka rozwiązanie polegające na zwiedzaniu sześciu stolic w ciągu sześciu dni (odliczając skrajne dni "dojazdowo-transferowe") okazało się sukcesem i potwierdzę pojawiające się tu wcześniej opinie o braku jakiejkolwiek bieganiny i odhaczaniu kolejnych pozycji na chybcika. Jeśli miałabym cokolwiek zasugerować – a mogę zrobić to tylko w tym miejscu, bo najwyraźniej Rainbow zrezygnował z tradycyjnych ankiet na koniec imprezy – to warto rozważyć nieco inne rozplanowanie dnia, w którym zwiedza się zarówno Wilno, jak i Rygę. Duża odległość między tymi miastami sprawiła, że do stolicy Łotwy przyjechaliśmy po 18.00, a spacer z miejscową przewodniczką skończył się o 21.00, tak że nie było tu już żadnego czasu wolnego dla siebie (aż żal było mijać uliczne kafejki i ogródki piwne rozbrzmiewające gwarem rozmów i entuzjazmem kibiców śledzących transmisję piłkarskiego starcia Hiszpanii z Portugalią...) Przypuszczam, że żaden uczestnik naszej wycieczki nigdy jeszcze w Rydze nie był i pewnie mało kto przypuszczał, że to takie piękne miasto! Przecudnej urody kamienice z okresu secesji, których nie powstydziłby się sam Wiedeń, zachwycają elegancją odrestaurowanych fasad. Równie atrakcyjna jest cała ryska starówka i myślę, że dobrym pomysłem byłoby inne rozłożenie akcentów tego dnia – tj. nieco mniej Wilna (które z racji odległości od Polski, ale i wspólnej polsko-litewskiej przeszłości jest łatwiej "osiągalne", więc chętni bez problemu mogą tu wrócić korzystając z ofert wycieczek organizowanych w te rejony, ale i w ramach samodzielnego zwiedzania). Skrócenie wizyty, spaceru i czasu wolnego w Wilnie pozwoliłoby na poświęcenie więcej czasu i uwagi zachwycającej Rydze. A może dobrym pomysłem byłoby przerzucenie części wileńskiego programu na dzień poprzedni przy małych modyfikacjach dotyczących godzin transferu i przyjazdu na miejsce? Zdaję sobie sprawę, że opinii na ten temat będzie tyle, co uczestników wycieczki, bo nie sposób zadowolić każdego, a samo Wilno z pewnością wiele osób zachwyca - ja należę do tego drugiego obozu, jak łatwo się domyślić, choć absolutnie nie żałuję ponownej wizyty w tym mieście. Mogłam przynajmniej po części zweryfikować zasłyszaną opinię, że „Litwa przypomina Polskę sprzed dziesięciu lat, Łotwa jest odbiciem Polski współczesnej, a Estonia – wizją naszego kraju za lat dziesięć”. Z pierwszym elementem tego obrazowego opisu zgadzam się bezapelacyjnie.
Nieco rozczarował mnie Tallin, po którym spodziewałabym się bardziej spektakularnych widoków, choć tak naprawdę jedyną jego "winą" było to, że jest tylko... ładny i nic ponadto. Być może na moją ocenę wpłynął też tutejszy przewodnik, który mówiąc oględnie nie porwał mnie swoją osobą, stylem wypowiedzi i dość ciężkim dowcipem. Czy rzeczywiście Estonia to „Polska za 10 lat”? Hmmm, sądząc po fragmencie, który dane mi było zobaczyć, muszę jednak uznać, że jest to określenie trochę na wyrost...
Helsinki. Miasto ciekawe i warte uwagi. Nie zrealizowaliśmy jednego punktu programu (ominął nas skalny kościół, przez co pilotka skrupulatnie odliczyła po 3 euro z obowiązkowego pakietu opłat), w zamian za to przewodniczka zaproponowała bonus w postaci wizyty na cmentarzu. I trzeba przyznać, że była to bardzo ciekawa i pouczająca „atrakcja”. Hietaniemi to największa i najważniejsza nekropolia w stolicy, gdzie chowani są najbardziej zasłużeni mieszkańcy. Zatrzymaliśmy się przy nagrobku (choć to określenie brzmi akurat dość niefortunnie jak na opis olbrzymiej bryły przypominającej leżący głaz) byłego prezydenta kraju, Urho Kekkonena, a przy okazji mieliśmy możliwość naocznego przekonania się o pragmatycznej naturze Finów oraz ich typowo skandynawskim zamiłowaniu do porządku – starannie pielęgnowane żywopłoty oddzielają poszczególne kwatery, zapewniając tak ważną w tym miejscu dyskrecję, a dzięki ściśle przestrzeganym przepisom regulującym utrzymanie kwiatów, zieleni i całej cmentarnej architektury, panuje tu ład przypominający raczej pięknie zadbany park niż typowe miejsce pochówku.
W Sztokholmie najmocniejszym moim zdaniem punktem programu jest wizyta w Muzeum Vasa na wyspie Djurgården. Ktoś mógłby pomyśleć, że oglądanie odrestaurowanego szwedzkiego, XVII -wiecznego statku to atrakcja wyłącznie dla pasjonatów tematyki morskiej. Nic bardziej mylnego! Wizyta w Vasamuseet to bardzo przyjemnie spędzone blisko dwie godziny czasu, podczas których przewodniczka z zapałem przedstawiła historię okrętu i dramatyczne okoliczności jego zatonięcia, ściśle nawiązując do burzliwej historii wojen polsko-szwedzkich. Mieliśmy tez sporo czasu na samodzielne zwiedzanie muzeum, gdzie w bardzo ciekawy sposób zaprezentowano odtworzony w blisko 95 procentach kadłub statku i poszczególne znaleziska wydobyte z dna morza.
Różne opinie zebrał dla odmiany fakultet w postaci wjazdu na wieżę telewizyjną Kaknas, skąd za dodatkową opłatą chętni mogą oglądać panoramę miasta (niechętni spędzają ten czas w sklepiku z pamiątkami). Nie jest to droga atrakcja, ale też Sztokholm nie może pochwalić się tyloma spektakularnymi i charakterystycznymi widokami co Paryż, Nowy Jork czy inny Londyn, więc i widok z lotu ptaka dla niektórych może wydać się rozczarowujący. Może warto zrezygnować z tego punktu na rzecz dłuższego pobytu na starówce, gdzie dano nam zaledwie 45 minut wolnego czasu? Posiłek, toaleta, zwiedzanie, zakupy? Trzeba było ustalić sobie priorytety, bo na wszystko nie starczyło tu niestety czasu.
Niewykorzystany potencjał to według mnie Helsingør i bardzo zdawkowe potraktowanie zamku Kronborg - krótki spacer, a właściwie tylko podejście pod fortyfikacje, po czym pani Olga zarządziła czas wolny… ku rozczarowaniu dużej części grupy, bo po pierwsze miasteczko, choć bardzo ładne, jest jednak dość senne i niewiele tu innych atrakcji, a co najważniejsze – nasi piłkarze właśnie dokręcali korki przed starciem z Senegalem, więc wszyscy chcieli jak najszybciej dotrzeć do hotelu, by zdążyć na mecz. Ostatecznie oglądaliśmy pierwszą połowę w autokarze, który cudem odbierał szwedzki kanał telewizyjny, choć w miarę oddalania się od granicy siła sygnału słabła, by na rogatkach Kopenhagi zaniknąć zupełnie. Może to i dobrze, biorąc pod uwagę przebieg i wynik spotkania...
Wisienką na torcie i ukoronowaniem całej wycieczki jest Kopenhaga. Urzekająca w stopniu większym niż wszystkie powyższe miasta razem wzięte. Rozplanowanie zwiedzania stolicy Danii jest moim zdaniem bezbłędne. Wstęp stanowi wieczorna wizyta w Tivoli Gardens w dniu przyjazdu do miasta i spędzone tam ponad dwie godziny, które upłynęły niepostrzeżenie (choć nie wszyscy uczestnicy podzielali moją opinię, skarżąc się na pewnego rodzaju niedopowiedzenie co do prawdziwego charakteru tego miejsca, które wbrew nazwie nie jest przecież typowym ogrodem miejskim, a parkiem rozrywki, która niekoniecznie trafiała w ich gust).
Całodzienny pobyt w Kopenhadze ułożono w sposób optymalny – były i przejazdy autokarem, i krótkie spacery, i nieco wolnego czasu na deptaku Strøget (spędzonego przez niżej podpisaną na bezskutecznych usiłowaniach, by upłynnić wszystkie posiadane korony duńskie – w efekcie sprawiłam sobie drobną pamiątkę w postaci pięknego dużego kubka. Który może i nie jest wykonany ze słynnej kopenhaskiej porcelany by Royal Copenhagen, ale solidny duński fajans też nieźle się prezentuje…).
Świetnym pomysłem jest rejs kopenhaskimi kanałami z nabrzeża portowego Christianshavn. Ktoś mógłby pomyśleć, że atrakcja w postaci rejsu po rzece ma rację bytu wyłącznie w Paryżu czy Londynie, a w każdym innym miejscu jest raczej nudnym zapychaczem czasu – okazuje się jednak, że stolica Danii oglądana z perspektywy pokładu statku ma do zaoferowania wiele niezapomnianych widoków. Bo jest to po prostu wyjątkowo piękne miasto. Nowoczesna architektura, pomysłowe zagospodarowanie poprzemysłowych zabudowań, średniowieczne kamienice i zabytkowe pałace tworzą zachwycającą mozaikę obrazów, których nie odda najlepszy aparat fotograficzny. Dzień jeszcze się nie skończył, a ja już wiedziałam, że żal będzie wyjeżdżać…
Miłą ciekawostką jest też wizyta w browarze Carlsberga. W pierwotnej siedzibie koncernu urządzono niewielką ekspozycję przybliżającą tajniki warzenia piwa, a w cenie wejściówki wliczona jest degustacja bursztynowego trunku. Cóż może powiedzieć tu osoba, która nie lubi (bardzo nie lubi...) smaku piwa? Otóż może zamówić w ramach biletu porcję coca-coli albo poprosić barmankę o dokonanie profanacji i rozrzedzenie alkoholu wodą w proporcji 1 : 1.
Znakomitym pomysłem są noce przeprawy promowe, dzięki czemu unika się niewygody podróżowania autokarem, a nocleg na morzu w niczym nie ustępuje hotelowym łóżkom (choć pewnie znajdą się osoby, dla których nie była to komfortowa podróż).
Pilot
Pani Olga, Rosjanka z samej Moskwy. Bardzo sympatyczna i miła dziewczyna, dobrze mówiąca po polsku, choć z silnymi naleciałościami i charakterystycznym wschodnim akcentem, który sam w sobie jest uroczy (bo rosyjski to piękny język :), ale muszę przyznać, że jednak na dłuższą metę może być nieco męczący dla ucha – po prostu każdy dłuższy wykład pilotki w autokarze po pewnym czasie sprawiał, że człowiek automatycznie skupiał się na formie, a nie treści wypowiedzi. A jej pochodzenie mogłoby przecież być znakomitą okazją do poznania nieco odmiennego niż polski punktu widzenia, zwłaszcza w kontekście historycznym podczas omawiania chociażby najnowszej historia krajów bałtyckich i ich drogi do niepodległości. Pani Olga zdecydowała się na zachowawczą wersję wydarzeń, choć tu akurat w pełni rozumiem jej wybór, bo pewnie duża część pozostałych uczestników wycieczki mogłaby mieć inne spojrzenie na ten temat. Nasza czerwcowa grupa była bardzo zdyscyplinowana, podczas całej wycieczki nie było praktycznie żadnych sytuacji, które wymagałyby jakichkolwiek zdecydowanych działań czy interwencji pilota, więc nie sposób ocenić, jak wygląda u pani Olgi umiejętność radzenia sobie w warunkach bojowych. Po drugie, zabrakło mi u pilotki pasji, erudycji i charyzmy w głosie i umiejętności zaczarowania słuchacza. Było poprawnie, ale dość nijako... Słowem – Pani Olga to osoba przemiła, o ujmującej osobowości, z którą chętnie umówiłabym się na kawę i pogaduszki, ale moje wygórowane oczekiwania* co do osoby pilota wycieczki wypełniła na czwórkę. Mocną czwórkę z plusem. * ktoś, kto miał szczęście zwiedzać Italię z panią Beatą, zrozumie, że tak wysoko postawionej poprzeczce niewielu pilotów jest w stanie dorównać
Transport
Panowie kierowcy wywiązali się ze swego zadania znakomicie. Pewni, bezpieczni, a przy tym bardzo uprzejmi i pomocni w pakowaniu walizek do luku bagażowego. Byli zawsze na czas, nigdy nie pobłądzili. Co do alkoholu sprzedawanego przez kierowców – cóż, odkąd jeżdżę na wycieczki, piwo jest zawsze w ofercie, a z jaką częstotliwością raczą się nim podróżujący to już inna kwestia... Siedziałam w przedniej części autokaru, więc ominęły mnie.... przykładowe formy integracji uczestników.
Zakwaterowanie
Warunki dobre i bardzo dobre. Położenie – różne (tylko pierwszy hotel był blisko centrum, pozostałe to raczej obrzeża, ale o tym przecież biuro informuje w ofercie, więc dla nikogo nie było to niespodzianką. Dla zainteresowanych podaję miejsca naszych poszczególnych noclegów (kto wytrwały i dociekliwy, ten doczyta w internecie resztę informacji na temat lokalizacji i innych interesujących go szczegółów):
"Panorama" w Wilnie – plusem położenie w niewielkiej odległości od starówki, dzięki czemu można w dniu przyjazdu wybrać się na małą przechadzkę i rekonesans - a że przyjechaliśmy ok. 19.00, to nawet i dłuższy spacer był możliwy, zwłaszcza że wykupiony pakiet kolacji nie obejmował tego dnia, więc sporo osób zdecydowało się na posiłek na mieście (chyba że ktoś, jak niżej podpisana, wolał oglądać końcówkę inaugurującego meczu Mistrzostw Świata, w którym gospodarze rozgromili Arabię Saudyjską 5 : 0.
"Elefant" w Rydze – bardzo elegancki, komfortowy obiekt czterogwiazdkowy z szeregiem właściwych swojej klasie udogodnień. z której to elegancji i komfortu niewiele dało się niestety skorzystać, bo przyjechaliśmy bardzo późno (na wyjątkowo późną kolację o 22.00), więc sił starczyło mi już tylko na wyprasowanie ubrań na kolejny dzień (a propos: pokój wyposażony był w żelazko).
"Dzingel" w Tallinnie - obiekt pamięta czasy minionej epoki, wyposażenie skromne (to jedyny hotel, w którym nie było suszarki do włosów – podaję tę informację, bo wiem, że dla wielu kobiet jest ona zawsze cenna ;), ale kolacja była bardzo smaczna, więc grzechem byłoby narzekać.
"Scandic" w szwedzkim Södertälje – czyli typowa sieciówka z dobrą kuchnią i bogatym bufetem. Okolica nie sprzyja spacerom, więc jesteśmy zdani na towarzystwo telewizora w pokoju hotelowym (a tam akurat wymęczone zwycięstwo Anglii nad Tunezją...)
"CPH Studio" w Kopenhadze - hotel zlokalizowany na wyspie Amager, niedaleko lotniska i całkiem blisko centrum miasta. Industrialny design nie każdemu przypadnie do gustu – betonowa podłoga, rury i instalacje pod sufitem to raczej nietypowy wystrój pokoju hotelowego, ale dzięki temu można mieć pewność, że będzie to pobyt niezapomniany :) Uprzejmość obsługi pozostawia sporo do życzenia, ale by oddać sprawiedliwość przyznam, że nieprzyjemnego zamieszania podczas kolacji można było uniknąć i nie chodzi mi tylko o zachowanie samych kelnerów – co poddaję pod rozwagę moim współtowarzyszom wycieczki, jeśli czytają te słowa. Szanujmy się, mili państwo, i nie obrażajmy innych, nawet gdy i tak nie rozumieją naszego języka...
I dwa noclegi na promie:
"Symphony" by Silja Line - ponoć jeden z największych w Europie. Jest tu wszystko. Bary, restauracje, sklepy, kasyna usytuowane wzdłuż biegnącej przez całą długość wewnętrznej uliczki. Animacje dla dzieci, dancingi dla dorosłych – słowem można tu pewnie spędzić tygodniowy urlop bez wychodzenia na zewnątrz i każdego dnia oddawać się innej rozrywce… Kabiny są zaskakująco komfortowe jak na moje pierwotne wyobrażenia – nie mamy co prawda okna (ani telewizora, więc nie śledzimy dzisiejszych meczów, a tam remis Brazylii z Kostaryką 1 : 1), ale dwa wygodne i całkiem spore łóżka oraz łazienka nie ustępująca wielkością niejednej hotelowej toalecie sprawiają, że bez oporów można szykować się do noclegu w takich warunkach. Dodam, że zdecydowałam się na wykupienie dwuosobowej kabiny, która tak naprawdę okazała się "czwórką" z dwoma piętrowymi łóżkami (składanymi, więc nie zajmowały dużo miejsca).
Jeśli chodzi o praktyczne sprawy kwaterunkowo-organizacyjne. Ze względu na rozmiar kajuty warto poprzedniego dnia spakować się do jednej walizki, a pozostałe pozostawić w luku bagażowym autokaru, bo rzeczywiście może być ciasno (co będzie miało znaczenie zwłaszcza w przypadku czteroosobowej grupy). Drogie Panie – suszarka do włosów też jest na miejscu, więc swoje sprzęty spokojnie można pozostawić w autobusie:).
Dla osób, które drżą na myśl perspektywy noclegu na promie, co z początku może budzić niejakie obawy co do możliwości należytego wypoczynku w takich okolicznościach: uwierzcie, niczym taka nocna podróż nie ustępuje pod względem stopnia wygody niejednemu hotelowi. Rozmiary statku, ale i fakt, że przebywaliśmy prawie na najwyższym „piętrze” wielopoziomowego kolosa sprawiają, że niemal nie odczuwa się przebiegu rejsu, gdy z prędkością 21 węzłów przemierza wody Bałtyku.
Ważna informacja dla smartfonowo-internetowych podróżnych (czyli w sumie dla każdego...): nie trzeba obawiać się bajońskich sum na rachunku, bo tu cały czas jesteśmy w Europie i korzystamy w dobrodziejstw taniego roamingu.
"Cracovia" na trasie Ystad-Świnoujście – prom mniejszy i nie tak spektakularny jak poprzedni, ale za to byliśmy na Bahamach - portem macierzystym jest bowiem Nassau :), co dla pasażera ma o tyle istotne znaczenie, że na otwartym morzu podlegamy prawu tego państwa. Tutaj ważne jest dla odmiany pilnowanie telefonów, by nie łączyły się z z nadajnikiem na statku – tym samym przechodząc na najdroższą, satelitarną taryfę rozliczeniową i narażając się na astronomiczne rachunki za rozmowy czy połączenia z internetem.
Prom sam w sobie jest dość komfortowy (o ile ktoś lubi spać na piętrowym łóżku). Zaokrętowanie ma miejsce ok. 21.00, więc i kolacja przypada późną porą.
Wyżywienie
Ocena jakości wyżywienia będzie pochodną opisu miejsc noclegowych. Czyli – było dobrze, a miejscami bardzo dobrze. Zgrzeszyłby bluźnierstwem, kto narzekałby na ofertę śniadaniową – było wszystko i jeszcze trochę: na zimno, ciepło i gorąco, owocowo-warzywnie, słodko i wytrawnie (tylko w Tallinie czekała nas wyjątkowo wczesna pobudka związana z koniecznością wyjazdu z hotelu już o 6.00, by odpowiednio wcześnie zameldować się na terminalu promowym, więc otrzymaliśmy pakiety śniadaniowe; na szczęście w recepcji ustawiono termosy z kawą, więc można było pokrzepić się gorącym napojem przed odjazdem).
Szczerze polecam wykupienie kolacji, bo te są smaczne i obfite. Dwa razy były to posiłki serwowane, w pozostałych przypadkach korzystaliśmy z bufetu, za każdym razem obejmującego też serwis kawowy i napoje. Osobnego akapitu wymaga opis kolacji na promie "Symphony", choć ilości jedzenia, które serwuje Grand Buffet w zasadzie nie da się opisać… Restauracja jest wielka nie tylko z nazwy – wszak musi pomieścić nieprzebrane tłumy pasażerów stołujące się w tym samym czasie, ale liczba stanowisk z poszczególnymi daniami jest na tyle duża, że nigdzie nie tworzyły się kolejki dłuższe niż na kilka osób. Różnorodność menu przyprawia o zawrót głowy. Mus z wędzonego na zimno renifera? Proszę bardzo! Grillowany łosoś w marynacie z czarnej porzeczki? Smacznego.
Będę polemizować z zaprezentowanym obok poglądem, jakoby obiadokolacja nigdy nie dawała możliwości poznania smaku i miejscowej kuchni. Lokalnych smaków zawsze można zaznać w ciągu dnia wedle swego wyboru (czy to litewskie cepeliny, porcję zupy z łosia na tallińskiej starówce czy pyszne słone lody w Helsinkach). Opłacenie kolacji to opcja wygodna, pozwalająca uniknąć gorączkowego rozglądania się po okolicy z okien autokaru wieczorną porą w poszukiwaniu budki z kebabem czy najbliższego McDonald'sa – czego doświadczyli miłośnicy regionalnej kuchni, których nota bene serdecznie w tym miejscu pozdrawiam :)