Sri Lanka - Łza z policzka Indii

5.1/6 (218 opinii)

Udostępnij
Dodaj do schowka
Sri Lanka - Łza z policzka Indii
Galeria (13)
Sri Lanka - Łza z policzka Indii
Sri Lanka - Łza z policzka Indii
Sri Lanka - Łza z policzka Indii
Zdjęcie mapy
Plan Wycieczki

Lecąc na wakacje z Rainbow masz zawsze w cenie:

Bagaż

rejestrowany i podręczny

Opieka

polskojęzycznego pilota

Ubezpieczenie

podstawowe

Uśmiechnięty pan na banerze
trwa wczytywanie

Oferta dostępna w innej konfiguracji

Opinie klientów

Intensywność programu
4.4
Pilot
5.2
Program wycieczki
5.1
Transport
5.0
Wyżywienie
5.0
Zakwaterowanie
4.7
Opinie pochodzą od naszych Klientów, którzy odwiedzili dany hotel lub uczestniczyli w wycieczce objazdowej.

Osoba dodająca opinię musi podać dane osobowe, takie jak imię i nazwisko oraz dane dotyczące wyjazdu, czyli datę i kierunek wyjazdu lub numer rezerwacji. Dzięki tym informacjom sprawdzamy, czy autor opinii faktycznie podróżował z nami. Jeżeli dane się nie zgadzają, wówczas nie publikujemy opinii.

6.0/6

Hanna , Warszawa 28.01.2016

POBYT I OBJAZD NA SRI LANCE

WYCIECZKA BARDZO UDANA DUŻA ZASŁUGA PILOTA PANI BASIA

6.0/6

Romuald Sieradz 27.04.2014

Sri Lanka - jeszcze się łza w oku kręci

1. Przyjemnego początki. Lotnisko należy do tych skromnych, z dużą ilością sklepików z tak niezbędnymi turyście przedmiotami jak pralki automatyczne i zmywarki do naczyń. Przez trzy kwadranse jedziemy autobusem do sympatycznego hoteliku, na szczęście z dala od miasta. Dodatkowy plus, nasz nocleg położony jest nad brzegiem Oceanu Indyjskiego. Zawsze marzyłem żeby zobaczyć ocean, tak bardzo, że na początek... wybieram malutki akwen, czyli basen. No ale czas goni bo za chwilę objazd po Kolombo. Miasto osiemset tysięczne, bardzo zatłoczone i mocno zakorkowane. Z żółwią prędkością przejeżdżamy przez ekskluzywną dzielnicę o ślicznej nazwie Ogrody Cynamonowe, mijamy złożoną z obskurnych sklepików dzielnicę portową, a za chwilę oglądamy drapacze chmur z dwoma wieżami Colombo World Trade Center. Troszkę później budynki w stylu kolonialnym. O każdy metr drogi walczymy zarówno z luksusowymi limuzynami jak i tuk-tukami pamiętającymi z pewnością czasy rządów Anglików. Ten miszmasz, zarówno architektoniczny, religijny oraz krajobrazowy będzie nam towarzyszył przez całą imprezę, i według mnie to na Sri Lance jest najpiękniejsze. Z autobusu, nie licząc postoju na siku, wysiadamy dwukrotnie: raz przy przecudnie położonej w centrum miasta świątyni Seema Malaka leżącej nad jeziorem Beira, będącej dowodem na to, że rozmiar nie jest najważniejszy – małe to, ale urocze. Drugi raz zobaczyć tchnący duchem socrealizmu monument w parku Viharamahadevi. Monument jak monument ale miejsce pełne lankijskiej młodzieży, ładni, wiecznie uśmiechnięci, chyba nie wychowani bezstresowo bo cisi, ale robiący wrażenie bardzo zadowolonych z życia. Piszę młodzi, ale tak naprawdę ciężko określić wiek tubylców. Wygląda to tak, jakby jakiś kataklizm „wyciął” im ze dwa pokolenia. Albo szacuję wiek Lankijczyka na minus 30 albo plus 50, gdzie reszta? - pozostanie to dla mnie wielką tajemnicą. Potem już tylko spokojna noc, po uprzednim połączeniu się z dziećmi. Wyposażyły mnie w laptopa, z którego, mimo mojej technofobii bez problemu łącze się z internetem w każdym z zasiedlanych przez nas hoteli. Mnogość miejsc ( i ich bezpłatność, tylko w jednym hotelu na objeździe musiałem uiścić jakiś nieznaczny pieniążek ), w których mogę połączyć się z siecią jest w tym kraju imponująca . 2. Poranek wśród słoni, wieczór pośród posągów Buddy. I minął dzień trzeci, bardzo przyjemnie. Pojechaliśmy w głąb wyspy, więc i chłodniej, i wiatru więcej. Podróż bardzo ekscytująca ze względu na specyfikę ruchu na drodze. Wiele wieków temu na wyspę dotarły święte księgi buddyzmu , hinduizmu czy i islamu. Niestety nie dotarły jeszcze przepisy ruchu drogowego. Ciekawe, że w tym bałaganie miejscowi czują się doskonale, a w trakcie wyjazdu nie widzieliśmy skutków żadnego wypadku i pobocza dróg nie zdobią żadne kwiaty czy kapliczki. Pierwszym przystankiem był sierociniec słoni. Jaki słoń jest każdy widzi, ale w tutejszych „pięknych okolicznościach przyrody” wrażenie robi niesamowite. Plener wokół sierocińca przypominał mi wojenne filmy o Wietnamie: wysokie palmy, spękane, upstrzone kamieniami koryto rzeki. Stado słoni olbrzymie, koegzystujące równolegle ze stadem miejscowych dzieciaków obserwujących z równą uwagą słonie jak i uczestników naszej wycieczki. Zresztą, trzeba przyznać, że Lankijczycy obserwowali nas na każdym kroku, posyłali pozbawione sztuczności uśmiechy, a odwzajemnienie pomachaniem każdego pozdrowienia niechybnie powodowało by kontuzję barku. Kolejnym punktem w planie było zwiedzanie Świątyni w Damballi. Dojście do obiektu okupiliśmy wysiłkiem pokonania 400 stopni, ale warto byłoby pokonać ich i dziesięć razy tyle. Ta licząca ponad 2000 lat świątynia buddyjska to przede wszystkim obszerne groty wypełnione szczelnie posążkami Buddy. Usytuowane pod olbrzymim granitowym okapem zabudowane dość ascetyczną jak na buddyzm architekturą . Wokół mnóstwo małp- makkaków, na które patrzyłem wzrokiem mało ufnym po tym jak pilotka opowiadała jak parę turnusów wstecz jedna z nich nadgryzła tyłek jednej z turystek, niechętnej podzieleniem się zawartością plecaka z małpką. Dość abstrakcyjna okazała się uwaga przed wejściem do grot, żeby przy robieniu zdjęć unikać sytuacji w której pozująca osoba byłaby zadkiem odwrócona do posążka Buddy. Tych posążków jest ze 150! Nie ma takiej możliwości, były na każdej ścianie. Schodzimy do autobusu gdzie przy parkingu stoją sakralne budynki będące w kwestii estetycznej w zupełnej opozycji do starej świątyni na górze. Tu wszystko trochę kiczowate i jarmarczne. Autobusem już tylko rzut kamieniem do hotelu, w którym spędzimy 3 kolejne noce. Kiedy już kładliśmy się do snu „dziwne” przyszło z balkonu. „Dziwne” wyglądało jak skrzyżowanie wróbla z chrząszczem, miało wielkość spracowanej dłoni drwala i poruszało się z szybkością sprintera. Ze wstydem muszę napomknąć, że potraktowałem zwierzę, w sposób w buddyźmie nagannym- kapciem. Z racji, że przed dojazdem do noclegu pilotka pozwoliła nam zwiedzić market, w którym półki uginały się pod ciężarem butelek z arrakiem, takie tutejsze brandy robione na bazie oleju kokosowego z odrobiną anyżu, sen przyszedł szybko . 3. Dzień „świątynny”. Z programu dnia czwartego wywnioskowałem, że wszystko odbędzie się systemem: świątynia – siku – świątynia – świątynia – siku, czyli trochę zachwyci, a trochę zmęczy. Myliłem się... nie zmęczyło. Utyskiwałem wraz z małżonką – Marzenką na wczesną pobudkę tak długo jak długo nie znaleźliśmy się w sanktuarium Mihintale praktycznie jako pierwsza grupa, oddychając rześkim porannym powietrzem. Normalnie pielgrzymki wspinają się tutaj za pomocą 1840 granitowych stopni, my dzięki „fortelowi” pilotki zdecydowaną większość przewyższeń pokonaliśmy rozparci w autobusowych fotelach. Miejsce o areale dwóch boisk piłkarskich to właściwie trzy granitowe wzgórza, strome i nagie gdzie wspinamy się „z buta”, a właściwie ich pozbawieni z racji tutejszej świątynnej etykiety. Po wykutych w skale stopniach pniemy się w górę, wśród niewielkiej ekspozycji dostarczającej troszkę emocji. Co bardziej przepastne miejsca ubezpieczone solidnymi barierkami, nie czynią wędrówki niebezpieczną. Widoki zapierające dech w piersiach. Do skał przylepione stadka małp, których widok stopniowo coraz bardziej nam powszednieje. Powrót do autokaru i na rzut kamieniem dojeżdżamy do zespołu klasztornego Isurumunija. Kolejna świątynia doskonale wkomponowana w skały, do której wspinamy się schodami strzeżonymi przez kamiennych strażników. Przerywnikiem w „chodzeniu po Kościołach” jest wizyta w fabryczce produkującej tutejszą atrakcję – maski a także inne wyroby z drewna. Ale to właśnie one budzą najwięcej emocji. Stanowią nieodłączny element wyposażenia domów spełniając funkcję nie tylko zdobniczą .W zależności od motywu chronią domowników przed złymi duchami, gwarantują moc, zdrowie czy powodzenie.. Cena maski była zdecydowanie wyższa niż później widywana na straganach, ale tamte jakościowo nawet się do niej nie umywały. Jak dla mnie wspaniała pamiątka, oryginalna i ciekawa, ale do sypialni jako eksponat okazuje się średnio trafionym pomysłem – jej widok zaśnięcia nie ułatwi. Kolejne kroki doprowadziły nas do fabryki batiku. Misternie barwiony naturalnymi środkami materiał o niesamowitych wzorach. Wzbogaciliśmy córkę o prześliczny szal a mnie, starego satyra, o zdjęcia ze stadkiem uroczych Lankijek. Następny punkt programu znów „świątynny”. Anuradhapura - średniowieczna, kiedyś ponad milionowa stolica wyspy. Przybywają tu liczni pielgrzymi żeby pomodlić się do... drzewa – Maha Bodhi. Drzewo żyje już 2300 lat, a jego sadzonki przemycono z Indii. Sadzonki nie byle jakie, bo z fikusa pod którym Budda doznał oświecenia. Miejscowi mają do tego drzewa, ocierający się o animizm, szczególny stosunek. Rokrocznie głowa państwa wczytuje się nawet w dokument stale opiekujących się rośliną arborystów, traktujący o jej stanie zdrowia. Po przejściu paruset metrów stajemy u stóp kolosalnej, 55-metrowej dagoby Ruwanwela, otoczonej łańcuszkiem posągów słoni. Po terenach stolicy błąkają się nietykalne krowy. Jeszcze rzut oka na kolejne monstrualnej wielkości dagoby (Tuparama i Dźetawanarama) i powrót do hotelu. Zapomniałem, ja wróciłem do hotelu a moją żonę wywieźli na masaż aruwedyjski, rodzaj masowania ciała (nagiego!) z wcieraniem olejków. Ponoć zabrakło masażystek i moją ukochaną musiał się zająć masażysta. Jakoś błogi uśmiech długo nie schodził z Jej twarzy, złośliwcy coś żebym głowę w drzwiach schylał bo futryna ... a poroże ... 4. Skalna forteca Sigirija. W piąty dzień tradycyjnie budzę się niedospany, ale cóż arak sam się wieczorem nie wypije. Program szczególny, bo dzisiaj najbardziej spektakularny obiekt na wyspie – skalna forteca Sigirija. Już z daleka urzeka pięknem: na 200 metrów wysoki, pionowo ociosany skalny monument, z dużym płaskowyżem na szczycie. Pomijając widoki już samo wejście wykutymi w skale stopniami, korytarzami, metalowymi poskręcanymi wąskimi schodami uwalnia„ motyle w brzuchu”. Wkomponowane w skale i na szczycie budowle, obecnie już ruiny, do dziś mimo 1500 lat budzą podziw. Na samej górze basen kąpielowy, nad salą tronową chyba pierwszy na świecie klimatyzator.Plan dnia dopełnia zwiedzanie kolejnej po Anuradhapurze stolicy Sri Lanki – Polonnaruwie . Kompleks jest bardzo rozległy, współcześnie zaistniał dopiero dwa wieki temu wygrzebany rękoma archeologów. Co ciekawe, może z racji niepowtarzalności architektury budowli, robi wrażenie dużo starszego niż jedno millenium. Po powrocie na nocleg z przykrością uświadamiam sobie, a bardziej moje kubki smakowe, że to już ostatnia noc w hotelu Pegasus. 5. Dzień florystyczny Dzień szósty rozpoczęliśmy zwiedzaniem Ogrodu Przypraw w Matale. Zwiedzanie właściwym słowem nie jest, właściwszym byłaby edukacja. Niby metaforycznie powrót do szkolnej ławki ale nijak mający się do nudnych lekcji. Zabawnie wyglądała moja Marzenka na wakacjach w okularach do czytania z długopisem i notatnikiem w ręku. Znane z kuchni przyprawy mogłem zobaczyć w formie nieprzetworzonej. W dodatku pokaz wzbogacony o wiedzę o tym, jak się otrzymuję „kuchenną” formę, jak można przyprawami poprawić sobie zdrowie. W dodatku liczne poczęstunki, pokaz wchodzenia na palmę przez lokalnego rolnika. Szczęśliwy byłem, że i mnie też pozwolili dać upust swojej atawistycznej naturze i wejść na drzewo. Po sutym lunchu kierujemy się w stronę Kandy. Autobus zatrzymał się w małej wiosce przy ubogich straganach celem degustacji owocu marki Durian. Osobliwością jego jest fatalny zapach i doskonały smak. Co do smaku to bym podyskutował ale zapach ma niezrównany w swojej obrzydliwości. Doskonale rozumiem dlaczego funkcjonuje przepis zabraniający wnoszenia duriana na teren hoteli. Jeszcze godzina jazdy i dojeżdżamy do miejscowości Kandy. Po linii florystycznej zaczynamy zwiedzanie od Ogrodu Botanicznego. Niby z kwiatów najbardziej kocham kalafiory, ale tu przeżywam pozytywne zaskoczenie. Niewiarygodne bambusy , palmy i... więcej nazw nie zapamiętałem ale zaręczam, że mnóstwo drzew, krzewów, kwiatków, w ślicznie urządzonym ogrodzie w zakolu rzeki. Teraz przebijamy się w korku do centrum miasta - do teatru, w którym mamy zobaczyć występy taneczne. Teatr robi wrażenie jakby był w budowie, na etapie między położeniem kamienia węgielnego a stanem surowym. Widownie szczelnie wypełniają pospołu tubylcy i turyści. Zawsze muzyka z południowo–wschodniej Azji budziła skojarzenia z duszonym kotem i trudno było odróżnić ten moment kiedy muzycy przestają stroić instrumenty a już grają. Ta jednak ma kopa, tryska energią, żadnych instrumentów szarpanych tylko bębny i koncha, czyli muszla. Głuchy też by się nie nudził, ekspresyjny, transowy taniec w wykonaniu prześlicznych Lankijek i (tu opieram się na zdaniu żony) Lankijczyków. Bogate stroje, maski, eksplozja kolorów. Na koniec trochę kuglarstwa: żonglerka talerzami, a później, jak u słowiańskich Nestorian, bieganie po rozżarzonych węglach. Godzina pokazów mija w mgnieniu oka. Krótka chwila i nasz kierowca-czarodziej dowozi nas do hotelu. Z balkonu przepiękny widok na położone w środku miasta jezioro Kandy. Jesteśmy kilkaset metrów nad poziomem morza, otoczeni górami, na niebie wyładowania błyskawic, powietrze miłe dla płuc, aż kusi żeby otworzyć balkon na noc. Niestety pomysł upada, po rozszyfrowaniu napisu na drzwiach balkonowych. Ostrzega przed małpami pustoszącymi wnętrza pokojowe. 6. Herbata i trekking. Kolejny dzień rozpoczął się pod znakiem herbaty. Nie takiej z kubka, ale od zwiedzania plantacji i fabryki herbaty. Krajobrazy wprost nieziemskie, autobus wśród licznych serpentyn wspinający się na sięgające powyżej 1500 metrów góry. Po obydwu stronach drogi roztaczają się soczyście zielone pola krzaków herbaty, przy których krzątają się kolorowo ubrani robotnicy - tradycyjnie machający do nas. W autobusie szczegółowy wykład o herbacie. Od tej chwili doznałem herbacianego oświecenia czyniącego każdy wypity kubek tego napoju smaczniejszym. Podjeżdżamy do, pamiętającej czasy angielskie, fabryki. Śledzę kolejne etapy produkcji herbaty. Już nie będę dzielił tego wywaru tylko piórnikowo - według koloru. Wyeksmituję z kuchni saszetki, będę wrzątkiem zalewał liście, precz z granulkami! kontrolował ruch wskazówek na cyferblacie zegarka żeby parzyć herbaciane liście równo 3 minuty. Na wyjściu degustacja i mały egzamin z zasłyszanej wiedzy, czyli zakupy w fabrycznym sklepie. Po godzinie jazdy autobusem, nadal karmieni widokami plantacji i pojawiającymi się co parę kilometrów wodospadami, dojeżdżamy do miejscowości Nuwara Elija. Właściwie nazwa dotyczy zarówno regionu, jak i miasta. Zamieszkała w zdecydowanej większości przez Tamilów, emanuje spokojem i brakiem tak częstego na wyspie architektonicznego chaosu. Poangielska,widoczna na każdym kroku, infrastruktura czyni wszystko bardzo uporządkowanym. Z Nuwara mamy rozpocząć treking po górach Wyżyny Hortona. Przewodniczka ostrzega przed niskimi temperaturami, to już około 2000 metrów, i ewentualnymi opadami. Czuję się dumny, że odrobiłem pracę domową przed wyjazdem i jestem wyposażony w solidne buty i kurtkę. Tylko chwilowo... Sto metrów od miejsca parkingu znajduje się miejscowy bazar prawie wyłącznie wypełniony straganami z outdoorowymi ubraniami. Nie bierzcie żadnych kurtek z Polski, wrócicie jako szczęśliwi posiadacze goretexów, softshelli czy innej „oddychającej odzieży” renomowanych firm takich jak North Face czy Columbia, kupionych za ułamek kasy jaki wydalibyście w Polsce. Pomylenia metek, miejsc wszycia logo firm jednoznacznie sugeruje, że towary chyba „uciekły”z fabryki, ale materiały są z pewnością oryginalne. Na parkingu przesiadamy się w busiki i po godzinie jazdy wysiadamy przed bramą Parku Narodowego Równiny Hortona. Na szczęście nie miałem okazji sprawdzić właściwości wodoodpornych nowej kurtki, spadło zaledwie parę kropli deszczu. Przejrzystość powietrza gwarantowała nieziemskie widoki, szczególnie na dwóch „Końcach Świata”. Tak nazywały się położone nad parusetmetrowymi czeluściami punkty widokowe. Krajobrazy zmieniały się z każdym krokiem od górzystych grani, gęstych lasów, z których dochodziły egzotyczne odgłosy ptaków, po lekko pofalowane łąki poprzecinane licznymi strumieniami. Po drodze ,podobnie jak również moja siostra, co niezbicie dowodzi naszego ścisłego pokrewieństwa, skorzystałem z miejscowego spa, to znaczy wywinąłem efektownego orła na błotnistej ścieżce. Trudno jednak skupić wzrok na drodze przy tak efektownym otoczeniu. Pod koniec naszej 9-kilometrowej marszruty relaksujący odpoczynek u stóp pięknego wodospadu. Dopiero po zmroku meldujemy się w kolejnym hotelu. 7. Moje pierwsze safari Dzień rozpoczął się dość późno, bo o 6.45 zamówionym budzeniem. Budzenie miało 170 cm , fizjonomie Turka i waliło łapkami w drzwi do skutku . Zresztą hotel był wyjątkowy, widać było, że wiele pamiętał, zlokalizowany w muzułmańskiej dzielnicy, więc śpiew mułły z meczetu o 5.00 mieliśmy nieunikniony. Późnym wieczorem miałem przygodę, poszedłem do recepcji z prośbą o namiary na internet a tam ciemno .No to wracam, bo znając siebie może już zlazłem do piwnicy, a tu z tej ciemnicy coś skrzeczy : „senior, senior” a potem to już takie nieludzkie dźwięki. Wzrok mi się zakomodował to widzę, że na środku recepcji leży pojedynczy personel na rozłożonym prześcieradełku z główką na poduszce. Nie wiem czy stróżował a może nie personel tylko im się pokoje skończyły. Chyżo uciekłem ku światłu. Dzisiaj jestem mocno podekscytowany menu lunchu. Nie interesuje mnie jakie będą potrawy ale to czy jego przedmiotem nie będzie moja osoba – głównym punktem programu będzie safari. Zanim nań trafimy, autobus zatrzymuje się w uroczym punkcie widokowym oraz celem obejrzenia parusetmetrowego wodospadu. Nie tylko dla nas jest on atrakcją, wokół zgromadzili się liczni miejscowi turyści, w zdecydowanej większości wycieczki szkolne. Ich uczestnicy wykazują olbrzymie zainteresowanie naszą grupą robiąc nam zdjęcia i ściskając nam ręce,bawią ich również licznie tu przebywające małpy. Bananami niestety obdarowują tylko te drugie. Około południa docieramy do miejsca przesiadki z autobusu do 6-7 osobowych jeepów. Po godzinie jazdy docieramy do bramy Parku Narodowego Yala, miejsca naszego safari. Jesteśmy mocno podnieceni, szczególnie, że dla większości z nas, nie wyłączając mnie, będzie to zupełnie nowa rozrywka. Nie poruszamy się w grupie. Kierowcy, nie oszczędzając silników, pozornie chaotycznie, krążą wyboistymi drogami, informując się telefonicznie o obecności ciekawszych okazów. Akcja toczy się ze wspaniałą scenerią w tle: skały o kosmicznych profilach, liczne jeziora, strumyki czy nieznane mi rośliny. Ze zdarzeń niespodziewanych: zakopał się nam samochód. Z niepokojem rozglądając się po okolicznych zaroślach wypchnęliśmy go w rekordowym tempie. Bardzo miłym przerywnikiem bezkrwawych łowów była wizyta na przepięknej plaży nad brzegiem oceanu, po której żerowały ponad metrowe warany. Z wyjątkiem wyżej wymienionych widziałem wiele gatunków bawołów, inne nieznane mi parzystokopytne, mnóstwo ptactwa, z którego najciekawiej prezentowały się pawie i orły, krokodyle, małpy, jakieś łasicowate a także słoń. Widziałem też ponoć lamparty ale, o ile lampart nie składa się z liści i gałęzi, raczej nie mogę sobie tego zaliczyć. Trzy godziny pobytu w Parku minęły błyskawicznie. Znów po zmroku meldujmy się w hotelu, ostatnim już na trasie objazdu. Może z tej okazji organizator uczcił to wyborem ekskluzywnej noclegowni z ogromnymi, gustownymi pokojami, kolacją złożoną z nadzwyczajnych dań przy muzyce na żywo, a do snu kołysał nas szum fal oceanu . Miłe były nikotynowe wizyty na balkonie gdzie od licznych owadów broniła nas mieszkająca na nim nietoperza rodzina. 8. Galle. Jadąc nadmorską, promenadą, towarzyszą nam bezustannie przepiękne widoki, które raz po raz się zatrzymując dokumentujemy na zdjęciach. Raz jest to rajska plaża otoczona skalistą zatoką, później port rybacki szczelnie wypełniony specyficznymi rybackimi łódeczkami. Urządzamy sesje zdjęciową rybaków na wysokich drewnianych żerdziach, będących z racji niespotykanej metodzie łowienia tutejszą atrakcją. Po 2 godzinach niemęczącej podroży dojeżdżamy do miejscowości Galle. stutysięczne, wybudowane przez Holendrów w XVII wieku miasto wita nas niespotykanym gwarem. Zwiedzanie zaczynamy od holenderskiego reformowanego holenderskiego kościoła, diametralnie różniącego się od znanych nam konstrukcji. Później dostajemy dwie godziny wolnego na zwiedzanie starego centrum. Wszystko jest „na rzut beretem” więc czasu starcza na spokojny spacer, wypicie kawy z ekspresu i zjedzenie pysznych lodów. Znowu zaliczam miejsce nie mające wiele z tymi, które widziałem wcześnie. Czarująca jest zarówno latarnia morska, niska kolorowa zabudowa centrum, bryła starego fortu czy nadmorska promenada. Wsiadamy w autobus i kierujemy się do naszych hoteli.
Pokaż więcej opinii (216)
telefon

Pobierz aplikację mobilną Rainbow

i ciesz się łatwym dostępem do ofert i rezerwacji wymarzonych wakacji!

pani-z-meteracem