Opinie klientów o Co nas łączy, co nas dzieli

5.2 /6
25 
opinii
Intensywność programu
4.3
Pilot
5.8
Program wycieczki
5.6
Transport
5.3
Wyżywienie
4.4
Zakwaterowanie
4.0
Opinie pochodzą od naszych Klientów, którzy odwiedzili dany hotel lub uczestniczyli w wycieczce objazdowej.

Osoba dodająca opinię musi podać dane osobowe, takie jak imię i nazwisko oraz dane dotyczące wyjazdu, czyli datę i kierunek wyjazdu lub numer rezerwacji. Dzięki tym informacjom sprawdzamy, czy autor opinii faktycznie podróżował z nami. Jeżeli dane się nie zgadzają, wówczas nie publikujemy opinii.
Najlepiej oceniane
Wybierz

6.0/6

Aneta, Poznań 22.07.2018
Termin pobytu: wrzesień 2018

Macedonia Wielka

W tym roku zdecydowanie mogę stwierdzić, że wybór kraju, choć przypadkowy, okazał się być niezwykle udanym i wakacje mieliśmy cudne. Macedonię zachowam w pamięci jako niesamowity kraj i na zwiedzanie i na wypoczynek nad Jeziorem Ochrydzkim. Program imprezy „Co nas łączy, co nas dzieli” skomponowany został bardzo rozważnie i zarazem podstępnie. Pierwsze chwile to powolne zaprzyjaźnianie się z Macedonią i jej urokliwymi zakątkami. Aż tu nagle i bez najmniejszego ostrzeżenia jesteśmy „w samym środku” tak oczarowani i uzależnieni od coraz to nowych i znajomo swojskich widoków i miejsc, że nadchodzący niechybnie moment wyjazdu jest bolesny i absolutnie wypierany ze świadomości. Zacznę może od sprawy banalnej, choć grzejącej nasze serca. Polacy są tutaj lubiani, zyskuje się kilka punktów przewagi za samo pochodzenie, a ono jest ustalane właściwie od razu bezpośrednim pytaniem, bo Macedończycy są właśnie bezpośredni, serdeczni, rozmowni i przyjacielsko nastawieni do wszystkich, a do Polaków szczególnie. Poza nami jest to oaza dla Holendrów – tak samo wycieczkują i poruszają się stadnie jak nasza nacja. Lotnisko w Ochrydzie uruchomiło już czartery z tych krajów – tyle tylko że samo lotnisko małe, skromne, zapyziałe, ale ku wielkości zmierzające. Nasz pierwszy przystanek to właśnie Ochryda. Jedziemy do hotelu w samym sercu miasta, więc można szybko wyskoczyć i przejść sobie promenadą i deptakiem aż do portu, oglądając tłumy tak samo spacerujące i się rozglądające. Knajpka za knajpką, sklepik za sklepikiem, kuglarz obok kuglarza. Tłumy ludzi, gwarno i wesoło, wszystko oświetlone i radośnie światłem błyskając – no takie nasze Międzyzdroje po zmierzchu i w szczycie sezonu. Przy kolacji, a właściwie na jej zakończenie nasza pilotka – Beata, zdradza nam, że serwowana tu woda jest najczęściej kranówką i może „wzburzyć” florę, więc profilaktycznie kierujemy się pospiesznie do pokoi aby przyjąć podwójną dawką alkoholu medycznego (akurat moja flora jest mało kompatybilna i potrafi sprawić sporo problemów). Do Ochrydu wrócimy jeszcze na końcu wycieczki, bo tu zaczynamy i tu zakończymy naszą macedońską przygodę. I to rozwiązanie jest znakomite, gdyż znając kraj, czując się w nim jak w domu, miasto odsłania się przed nami jeszcze bardziej i pozwala się sobą nacieszyć. Wyspani i po śniadaniu stajemy w gotowości przed autokarem, który w ten pierwszy dzień zawiezie nas do Parku Narodowego Mavrovo fundując nam niezapomniane chwile z przyrodą, naturą i … rakiją. W programie wszystko jest bardzo skromnie opisane, a tymczasem ten dzień to jeden z najpiękniejszych na wycieczce. W Parku Narodowym Mavrovo zmierzamy mniejszymi busikami terenowymi do naszej przystani mijając po drodze śnieżne szczyty gór, pasące się owce pilnowane przez psy pasterskie i pasterzy, którzy witają się serdecznie z naszymi kierowcami, mijamy ostrymi zakrętami niebezpieczne zakamarki, aby za chwilę wjechać na lekką prostą chłonąc wzrokiem sielskie widoki. Zatrzymujemy się w gospodarstwie, nazwijmy je najogólniej agroturystycznym, które specjalizuje się w oferowaniu swoim gościom konnej przygody. Wita się nas rano rakiją – mocnym domowym alkoholem, który później będzie nam towarzyszył wszędzie, zawsze i o każdej porze dnia. Ostrzegam – Macedonia nie służy tym, którzy od alkoholu stronią :-) Szok jest bo rakija szybko mąci w głowie, a to dopiero początek dnia. W autobusie mieliśmy lekcję picia rakiji więc fachowo zaglądamy sobie w oczy i beztrosko sączymy, ale trunek mocny. Potem prezentacja gospodarstwa – małe szczeniaki, które jak dorosną będą pilnowały pasące się owce siejąc wśród nich strach i zaprowadzając porządek, póki co są rozkoszne i przysypiają sobie gromadnie i spokojnie na samym środeczku drogi. Niedaleko konie i źrebaki. Dostajemy krótką lekcję jazdy konną z opcją dla chętnych zrobienia kółeczka pod nadzorem. Nasza pilotka i przewodnik wykazują się odwagą i udowadniają, że nie taki koń straszny jak go malują, zatem tworzy się ogonek chętnych, aby wsiąść i te kilka kroków zrobić na grzbiecie. Potem grupa rusza programowo do kóz, którym grozi wydojenie naszymi rękoma, aby następnie z mleka zrobić ser. Ale ja pierwszy raz jestem tak blisko koni i zostaję nimi zauroczona i niepomna niebezpieczeństwa płynącego z nieobycia z tym zwierzakiem. Ze mną jeszcze dwóch śmiałków decyduje się na spacerniak konny – szczęście uderza nam do głów, alkohol natychmiast wyparowuje. Początki trudne, bo na konia trzeba wsiąść, a mi tyłek tuż nad ziemią ciąży i dopiero pomoc mężowska, która mnie „podsadza” powoduje że siedzę i jadę :-) Potem jeszcze musimy się zgrać - ja mu mówię ruszaj, a koń sobie leniwie trawę skubie, ale pokonawszy pierwszą nieśmiałość ruszamy … czuję się jak XVIII wieczna heroina romansideł mknąc wolniutko na tym dumnym stworzeniu … tam gdzie mnie poprowadzi, bo przecież władzy nad nim nie mam żadnej i słuchać mnie też nie chce :-) Niby 10 minut, ale jest przygoda i wyzwanie. Trzęsą mi się nogi i ręce, adrenalina rozsadza, kozy mogą czuć się bezpiecznie, bo spotykamy się z naszą grupą, aby pomknąć dalej do Galicznika, a w tym czasie robi się i piecze nasz macedoński poczęstunek. Galicznik urzeka wysokością, miasteczko opustoszałe i senne, choć opowieść o tradycji weselnej tego miejsca sugeruje, że już w lipcu obudzi się z letargu i stanie pępkiem macedońskiego świata. Słuchamy opowieści o dumnych Galicznikach wywodzących się bezpośrednio od Aleksandra Wielkiego. Zaglądamy do pierwszej cerkwi, wchodzimy do pierwszego muzeum, gdzie można eksponaty dotknąć bez lęku, że zostaniemy popędzeni precz, a nasz Przewodnik macedoński Dawid (100% Macedończyk i 100% Polak z mieszanki Matki - Polki i Ojca - Macedończyka) opowiada ze swadą i humorem o mieszkańcach swojego kraju, naświetlając różnice kulturowe tego regionu i bałkańskiego kociołka. Wracamy powolutku po spacerku do naszych gospodarzy na poczęstunek lokalny – szybka rakija, ugniatanie sera, który dostajemy w poczęstunku – słodki i ciepły, rozpływa się w ustach. A skromny poczęstunek to pycha sałatka z pomidorami i cebulą słodziutką i kruchą, chleb z białym słonym serem, i ukoronowanie stołu – jagnięcina pieczona, która odchodzi gładko od kości, a na deser baklawa. No i oczywiście wszystko obficie spłukane rakiją na dobre trawienie. Tym razem już nie uderza nam do głowy, ale ułatwia integrację. Wesołym krokiem zmierzamy ku dalszym przygodom – tym razem busiki ścigają się z burzą i ulewą, jazda i pełne szczęśliwe żołądki czynią nas ociężałymi, oczy mimowolnie się zamykają, wesoły gwar przeradza się w poobiednią drzemkę. Wysiadamy w ulewnym deszczu, ale jesteśmy najedzeni i szczęśliwi i nic nam nie popsuje dobrego nastroju. A popołudnie należy do Kanionu Matka. Kojący rejs łódkami do jaskini po wodach skąpanych w tajemniczej mgle, wśród skał wysokich i zazdrośnie je strzegących. Jeśli ktoś gnał na urlop mocno zapracowany jak my, to ten pierwszy dzień jest wręcz idealny – można powoli nabrać dystansu, zanurzyć się w przyrodzie, w ciągu niecałego dnia zapomnieć o wszystkim, co się zostawiło za sobą. Nasz wesoły autobus zmierza już ku Skopje, a ja mam poczucie jakbym była tu od dawna. Do stolicy wjeżdżamy o zmroku jadąc do hotelu – gdzieś mocno z boku i na uboczu, ale jak się później okazuje wystarczy 5 minut taksówką i jest się w samym centrum miasta. A to miasto ma zupełnie inną twarz po zmroku, kiedy zaczyna zapełniać się gwarem swoich mieszkańców, oświetlone i pulsujące pełnią życia. Za dnia słońce odziera zakamarki z uroku tajemnic, wszystko co wieczorem było niesamowite teraz jest płaskie i zwyczajne. Projekt Skopje 2014 bije po oczach swą absurdalną megalomanią, kiedy to poprzedniego wieczoru kusił do odpoczynku wśród szumu fontann i radosnego gwaru. Czarszija która po zachodzie słońca wypełniała się tłumami muzułmańskich rodzin wspólnie zasiadających do posiłku w trakcie ramadanowego postu, za dnia kiedy ją pokonujemy straszy już jedynie witrynami sklepików i kramików budząc się bardzo leniwie do życia. Serce tego miejsca zaczyna ożywać wieczorem. I wieczorem trzeba się koniecznie tu wybrać. Żegnamy się z naszym macedońskim przewodnikiem Dawidem bezcennym źródłem wiedzy historycznej i aktywnym uczestnikiem historycznych wydarzeń – w końcu w tym dniu ogłoszono kompromis satysfakcjonujący polityków, ale nie Greków i budzący sprzeciw Macedończyków, aby kraj w którym spędzamy wakacje nazwać Macedonią Północną. Dawid jest przybity i wściekły, ale spotykani później Macedończycy z którymi udaje nam się porozmawiać nazywają to rozwiązanie „zgniłym kompromisem”. Wycieczka nazwana „Co nas łączy, co nas dzieli” zaczyna coraz bardziej i dobitniej pokazywać, że łączy ich region i trudna historia, ale dzieli prawie wszystko bo rana okazuje się być świeża i absolutnie niezabliźniona. Z wielkomiejskiego gwaru udajemy się do miasta położonego na kraterze wygasłego wulkanu – Kratova. Miasteczko małe, spokojne, przyjazne, oczarowujące przybyszów krętymi uliczkami i kwiecistymi zaułkami, poorane kamiennymi mostami. Dla Kratovian Obcokrajowcy są widokiem niecodziennym i wręcz turystyczną atrakcją, zatem mieszkańcy przyglądają się nam ciekawie, ale pełni życzliwości. Ścigając się z coraz groźniej wyglądającym niebem, które granatowieje złością nadchodzącej burzy jedziemy do Kuklic, aby spojrzeć na macedońską formację skalną jakby żywcem z Kapadocji wyjętą. Pobyt jest krótki bo obmywa nas intensywny deszcz zmuszając do szybkiego odwrotu. Wśród błyskawic i grzmotów wracamy autobusem do hotelu mijając zmoknięte stadko owiec i pasterza na osiołku chroniącego siebie i swój „rydwan” pod parasolem, wymijając mini lawiny błotne osuwające się na drogę i drogi na których kałuże przeradzają się w rwące strumienie. Hotel w Kratovej wita nas blaskiem świec, bo ulewa odcięła prąd. Jest tajemniczo i mroczno i wesoło. Ten wieczór został przeznaczony na macedońską kolację w restauracji kilka kroków oddalonej od hotelu. Zastanawiam się zrzucając mokre ubrania czy kuchnia macedońska będzie równie smaczna na zimno, co na ciepło. Godzinę przed kolacją powraca wszystko do normy – mroki pokoju rozjaśniają się pod wpływem przywróconej elektryczności. Kolacja zaś jest na ciepło, rakija wszędzie pod dostatkiem, stoły uginają się od różnych specjałów kusząco pachnących i bosko smakujących. Mamy muzykę na żywo, młodzież odtańcowuje nam kilka tradycyjnych utworów, nogi same rwą się do tańca, a rakija spożyta w słusznej ilości w niczym nam już nie wadzi – chyba przyswoiliśmy sobie kulturę picia :-) Gospodarze są bardzo troskliwi, jak się okazuje goszcząca nas restauracja jest w rękach właściciela hotelu. My super zadowoleni, gospodarz szczęśliwy i następnego dnia sprawia nam niespodziankę. Poza programem lekko zbaczamy z ustalonej trasy, aby zaglądnąć do kompleksu klasztornego Lesnovo. Wita nas właściciel hotelu i zaprasza do środka, gdzie jesteśmy już oczekiwani i oprowadzeni po klasztorze stając przed niesamowicie zdobnym drewnianym ikonostasem i podziwiając piękne freski. To czynne miejsce kultu Macedońskiego Kościoła Prawosławnego otoczone pełną szacunku ciszą i skupieniem. A my mogliśmy tam być i to zobaczyć ! Zaznawszy odrobiny sacrum zmierzamy już w kierunku Grecji po drodze wizytując starożytne wykopaliska w Stobi, gdzie wita nas deszcz, i wpadając na profanum do winiarni Popova Kula na drobną degustację lokalnych win, gdzie słońce zagląda śmiało do naszych kieliszków. Jeśli jeszcze nie wspomniałam, że Macedonia to nie kraj dla osób nie pijących i pozbawionych silnej woli odmawiania, to czynię to teraz. Wina dobre, raz lekkie i owocowe, aby nabrać za chwilę mocy albo przejść w słodycz deserową, otoczenie godne, za panoramicznym oknem piękny widok na pobliskie winnice. Aż chciałoby się leniwie zapuścić tu korzenie … Stąd już tylko dość długa droga nas czeka na rogatki Salonik. Saloniki w moim odczuciu to miasto gwarne, ale nieciekawe. Tu i ówdzie ładne, niemniej dopiero plątanina uliczek starej części dodaje mu uroku, a cerkiew św. Dimitra kradnie nasze serca. Jednakże skoro podróżujemy śladami Aleksandra Wielkiego to wizyta w Werginie, gdzie mieści się kurhan muzeum z królewskimi grobowcami, w tym ojca Aleksandra – Filipa II jest obowiązkowa. Muzeum jest niesamowite, aby zobaczyć grobowce trzeba udać się w czeluści kurhanu pod ziemię przyzwyczajając wzrok do ciemności i blasku złota wystawionego w gablotach. Idąc szlakiem zwiedzania serce bije pospiesznie, oczy błądzą w ciemnościach wyłapując drobne detale z gablot, choćby zdobną tarczę i miecz antycznych wojowników, skrzące się złotem filigranowe wieńce kiedyś przyozdabiające głowy Panów świata antycznego, czy też prześliczne przedmioty codziennego użytku, które zostały w tym miejscu znalezione i pozostawione, na jednej ze ścian widzimy cudowną mozaiką, schodząc jeszcze głębiej stajemy na wprost wielkich i zaryglowanych kamiennych wrót, za którymi spoczął Filip II. Wyobraźnia podsuwa różne pomysły – najchętniej chwyciłabym pochodnię i oświecając sobie ciemności czeluście ruszyłabym odkrywać nieznane … Koncepcja fantastyczna, porywająca i angażująca wszystkie zmysły. Co tam nuda i spaliny Salonik, aby móc obejrzeć kurhan w Werginie bez zmrugnięcia okiem jechałabym tu setki kilometrów, gdyż każda chwila tam spędzona była warta najodleglejszej i najdłużej drogi. Po tajemniczym mroku kurhanu robimy sobie krótką przerwę na greckie specjały kulinarne popijane a jakże lokalnym piwem Vergina. Grecję pozostawiamy za sobą i wracamy do Macedonii. Dziwne, ale jakoś tak czuję ulgę i radość, że znów jestem w domu. Na granicy dostojnym krokiem przechadzają się Pan paw i Pani pawiowa. Im się nie spieszy, granicznicy też powoli zabierają się do przeglądnięcia naszych dokumentów. Dzień pełen wrażeń kończymy nad Jeziorem Ochrydzkim, kawałek za Strugą, 20 km od Ochrydu w hotelu Biser. Wychodząc na balkon u swych stóp i na wyciągnięcie ręki mamy jezioro, a nasza hotelowa restauracja przytulona jest plecami do … skały. Obok znajduje się kompleks cerkiewny Kaliszta. Piękne zwieńczenie wspaniałego dnia. Przedostatni dzień spędzamy bardzo aktywnie. W deszczu wbiegamy do starożytnego miasta greckiego Heraclae Lincaestis. Wśród mozaik i przewróconych kolumn udajemy się do amfiteatru i demonstrujemy naszemu macedońskiemu Przewodnikowi jak pięknie głos się niesie odśpiewując wyuczoną na trasie pieśn ludową Makedonske devojce :-) Wiadomo każdy śpiewać może – jeden lepiej, drugi gorzej – ale zgrana grupa może dużo więcej, na przykład czerpać z tego przyjemność. Beata – nasza Pilotka jest z nas dumna, w końcu nauka w las nie poszła tylko wybrzmiała pięknie wśród kamiennej sceny. Ze starożytności pędzimy do Bitoli słynącego m.in. z tego, że Panowie siedzą sobie wzdłuż ulicy Szirok Sokak w kawiarenkach i popijają kawę. I faktycznie siedzą sobie :-) My natomiast po części wyprzedzamy zdarzenia historyczne, gdyż jutro, dzień po nas, tą samą ulicą przejdą przedstawiciele Unii Europejskiej wraz z premierami Grecji i Macedonii, aby udać się nad Jezioro Prespańskie, gdzie po uroczystym obiedzie podpiszą deklaracją nazwania Macedonii Macedonią Północną. W samym sercu Bitoli stoi pomnik Filipa II Macedońskiego. W dniu naszej wizyty Filip II przystrojony został flagą macedońską na znak protestu uczynienia z dumnego kraju wywodzącego się od Aleksandra Wielkiego jakiejś tam północnej części … Ciekawa jestem jak się to wszystko potoczy, bo gotowość do kompromisu to jedno, a duma narodu i poczucie godności obywateli to sprawa całkowicie inna. My też zmierzamy nad Jezioro Prespańskie, ale zanim przyjrzymy się na szybko stawianemu pomostowi, którym będą nazajutrz politycy wędrowali wstępujemy do prywatnego etno muzeum Podmocani, w którym właściciel uzbierał stroje ludowe z całej Macedonii. Można podotykać, co więcej można taki strój przymierzyć (damski i męski) a rozchichotana grupa ponownie odśpiewuje pieśń ludową na cześć przebierańców. Przed wyjściem tradycyjny poczęstunek rakiją (jedna z lepszych na szlaku, a wierzcie mi po tygodniu smaki są absolutnie rozróżnialne) i w drogę wysoko do góry skąd rozpościera się widok na Jezioro Prespańskie i Ochrydzkie. Nasz objazd powoli się kończy, ale została nam jeszcze macedońska perła czyli Ochryd. Przyjeżdżamy wcześnie rano, pokonujemy rześkim krokiem deptak, który leniwie i powolutku zaczyna otwierać swoje sklepiki i straganiki. Z portu pniemy się krętymi i wąskimi uliczkami w starą część miasta mijając po drodze historyczne domostwa i nowe stylizowane na stare, aby zachować harmonię tego urokliwego miejsca. Ulicę dzielimy z samochodami i motocyklami, tu nie ma chodników, jest tylko wąska, wyboista droga pnąca się w górę na której musimy się pomieścić wszyscy ustępując sobie pierwszeństwa. Zaglądamy do pracowni, aby podpatrzeć sztukę ręcznego wyrabiania papieru. Przechodząc przez amfiteatr odwiedzamy cerkiew św. Bogurodzicy Perivlepta – miejsce tak piękne i doskonale oprowadzone, że podczas drugiego tygodnia pobytu zaglądam tu jeszcze nie raz, potem Plaosznik i … każdy z nas może sobie strzelić fotkę cerkiewki św. Jovana Kaneo, najbardziej rozpoznawalnego miejsca w całej Macedonii. Taksówką wodną wracamy na ląd, aby za chwilę popłynąć w rejs do cerkwi św. Nauma. Wycieczka fakultatywna, ale absolutnie godna i widokowo zapierająca dech w piersi. Cerkwi strzegą zazdrośnie pawie, jest ich mnóstwo, przechadzają się dumnie rozkładając pióropusze i nawołując się do pozowania nam do zdjęć … od tyłka strony najczęściej :-) Samiczki natomiast się pochowały siedząc sobie na dachu cerkwi i patrząc obojętnie na umizgi samców. W środku cerkwi w bocznym pomieszczeniu znajduje się grób św. Nauma. Legenda głosi, że przykładając ucho do płyty nagrobnej można usłyszeć bicie serca świętego jeśli własne serce ma się prawe i czyste. A jeśli nie jest ono prawe no to cóż nagroda pocieszenia – można usłyszeć własne serce tłukące się na kamieniu, albo szum fal obmywających brzeg. Nad brzegiem jeszcze jeden paw – albinos, cały biały tylko oczy jak dwa węgielki. Łódką wypływamy na rzekę Czarny Drim, woda głęboka na 3 metry a dno widać jak na dłoni w krystalicznej toni, z której wybijają źródła jak bąbelki z ciasta drożdżowego. Pełni wrażeń, nakarmieni macedońskimi specjałami, napatrzeni na ochrydzkie perły wracamy do hotelu na kolację. A idąc spać uświadamiamy sobie, że to już koniec, choć i zarazem początek, bo nas czeka jeszcze jeden tydzień w tym cudownym miejscu. Zamykając sennie oczy wiem, że do Ochrydu pójdę jeszcze nie raz zobaczyć „stare kąty” i odkryć nowe i urokliwe zaułki, spędzić więcej czasu siedząc sobie w kawiarnianym ogródku, sącząc kawę i patrząc na pulsujące w Ochrydzkich zakamarkach życie. Jak już pisałam to miasto potrafi skraść serce i wzbudzić absolutną tęsknotę kiedy przychodzi czas je opuszczać. W dniu odlotów nieszczęśnicy wracający do Polski mają jeszcze czas, bo wylot jest po południu. Wszyscy decydują się na plażowanie, bo słoneczko przygrzewa, a brzeg jeziora tuż przed hotelem kusi rozstawionymi leżakami. Jezioro Ochrydzkie do złudzenia przypomina krajobraz morski, jedynie mew brakuje (bodajże w wodzie pozostaje dla nich niewielka ilość pokarmu), ale spotkać można inne stwory latające typu czaple, pelikany i kormorany. No i węże … ja takiego gada spotkałam na do widzenia na brzegu kiedy grzał sobie srebrzystą łuskę – trochę naddając stanęliśmy ze sobą oko w oko – on bo leżakował sobie na kamiennym schodku, ja bo sobie schodkami schodziłam na brzeg. Spotkanie na szczęście mało owocne i krótkie, gdyż wąż ewakuował się tak samo szybko jak ja – jeśli gady narażone są na palpitacje i stany przedzawałowe … to ma za swoje, bo mnie strach mocno obezwładnił ;-) Do niedawna Macedonia była dla mnie miejscem na mapie i byłą republiką Jugosławii ze stolicą w Skopje. A dzięki tegorocznej wycieczce odwiedzane miejsca odsłaniały co rusz rąbka bałkańskiej tajemnicy kształtując zupełnie niespodziewane i fascynujące oblicze tego kraju. Jeśli zastanawiacie się czy warto odwiedzić Macedonię - to nie zwlekajcie i sami się przekonajcie, że nie opuścicie tego kraju nie będąc nim oczarowanym :-)

5.5/6

Wiesław 02.08.2019

Macedonia podróż w czasie

Polecam ten objazd wszystkim którzy kochają przyrodę . ale po kolei. po przylocie na lotnisku czekał pan Kuba nasz pilot, pierwsze wrażenie ok, a potem było jeszcze lepiej. Pierwszy Hotel na objeździe: Holiday M( 4 x w dniu po przyjeździe i trzy ostatnie dni )w miejscowości święty Stefan, pokój czysty obsługa ok, przy plaży, posiłki w porządku ot przyzwoity hotel na objazd, tym bardziej że nie trzeba było się pakować prze ostatnie 3 dni. z lotniska tylko 15 min. pierwsza kolacja i od razu strzał deser trilecze, czyli biszkopt moczony w trzech rodzajach mleka , i na dodatek polany karmelem- petarda. 1 dzień - wyjazd do Galicznika przepiękna górska droga , zieleń drzew ,błękit wody , trochę deszczu (na szczęście podczas jazdy autobusem), przesiadka do busów

5.5/6

Piotr , Rzeszów 27.07.2019

Piękna Macedonia

Kraj mnie urzekł kulturą, kuchnią, ludźmi mieszkającymi tam, którzy są przyjaźnie nastawieni do turystów. Kraj widać, że jeszcze słabo oblegany turystycznie, zaniedbany, jednak z niebywałym urokiem. Kuchnia macedońska zbliżona do gustów Polaków,znakomite wino, piękne pomniki, zabytki i krajobraz, którego szczerze nie spodziewałem się zobaczyć w tym miejscu. Pilot programu, który opiekował się wszystkimi uczestnikami, pomagał, doradzał i był tak naprawdę cały czas dostępny dla uczestników wycieczki. to wszystko składa się na ocenę tej wycieczki oraz na to że odkryłem miejsce do którego z przyjemnością będę wracał w przyszłości. Każdemu niezdecydowanemu: POLECAM! :)

5.5/6

Ania 07.08.2018
Termin pobytu: sierpień 2018

Macedonia i Grecja 30 lipca - 06 sierpnia 2018

Serdecznie polecam:)
telefon

Pobierz aplikację mobilną Rainbow

i ciesz się łatwym dostępem do ofert i rezerwacji wymarzonych wakacji!

pani-z-meteracem