Opinie klientów o Voyager Beach

5.8 /6
34 
opinie
Atrakcje dla dzieci
5.4
Obsługa hotelowa
5.9
Plaża
5.4
Pokój
5.4
Położenie i okolica
5.8
Rezydent
4.9
Sport i rozrywka
5.6
Wyżywienie
5.8
Opinie pochodzą od naszych Klientów, którzy odwiedzili dany hotel lub uczestniczyli w wycieczce objazdowej.

Osoba dodająca opinię musi podać dane osobowe, takie jak imię i nazwisko oraz dane dotyczące wyjazdu, czyli datę i kierunek wyjazdu lub numer rezerwacji. Dzięki tym informacjom sprawdzamy, czy autor opinii faktycznie podróżował z nami. Jeżeli dane się nie zgadzają, wówczas nie publikujemy opinii.
Najlepiej oceniane
Wybierz

6.0/6

andrzej, PIEKARY SLASKIE 23.04.2014

6.0/6

Joanna, Warszawa 30.12.2016

Czarny ląd

- Czy Ty zwariowałaś? – słyszę już od progu drzwi. Nieopatrznie, podczas rozmowy telefonicznej powiedziałam mamie, że zarezerwowałam wczasy w Kenii. - Przecież tam jest niebezpiecznie. – kontynuuje moja rodzicielka. - Mamo, gdyby było tak niebezpiecznie, to biura podróży nie organizowałyby wyjazdów – próbuję tłumaczyć. - Przecież tam są terroryści, czy Ty nawet tego nie wiesz? – jazgocze dalej mama. - A Ty tam nie byłaś, a wiesz najlepiej. – ripostuję. - Ja oglądam telewizję i czytam prasę i wiem co się na świecie dzieje! - Aha – widzę już, że żadna argumentacja nie ma sensu, więc odpuszczam. I tak sama zadecyduję. W najgorszym wypadku, do dnia wyjazdu będę narażona na podobne wywody. Dwa dni później ostatecznie podejmuję decyzję – opłacam wyjazd. Z uśmiechem na twarzy i stosem przewodników po Kenii w torbie, wracam do domu. Siadam do lektury by mieć chociaż ogólne pojęcie o kraju, do którego się wybieram. A mama? No cóż… mama i tak wie lepiej :-) Trzy tygodnie do wyjazdu mijają na zakupach najniezbędniejszych, jak mi się wówczas wydaje, rzeczy. Kupuję pokrowce na plecaki, które będą chronić zawartość przed kurzem i deszczem bo jak się okazuje w listopadzie w Kenii panuje krótka pora deszczowa. Za radą jednej z autorek książek podróżniczych kupuję również opatrunki, środki przyspieszające gojenie ran i inne podstawowe lekarstwa – coś na biegunkę i przeciwbólowego. Fragmenty dotyczące chorób tropikalnych oraz ewentualnego zagrożenia za strony zwierząt, płazów i owadów czytam z lekkim przerażeniem. Mimo wszystko nie decyduję się na żadne inne środki antymalaryczne, z wyjątkiem repelentów. I oczywiście o swoich obawach nie mówię mamie – to byłaby woda na młyn! Na szczęście, jak się później okaże, te wszystkie niepokoje są zdecydowanie na wyrost, a ryzyko wszelkich zagrożeń znikome, przynajmniej jeśli chodzi o rejon Mombasy i wybrzeża. Na lotnisku Moi w Mombasie lądujemy z 40-minutowym opóźnieniem, ok. 23:30 czasu lokalnego. Już od wyjścia z samolotu uderza nas charakterystyczny zapach Afryki i fala gorąca. W hali przylotów wcale nie jest chłodniej. Wiatraki leniwie mielą powietrze, a ja czuję jak strużki potu płyną mi po plecach. Kontrola paszportowa zdaje się trwać w nieskończoność, a my czekamy w gigantycznej kolejce. Brak wiz dodatkowo przedłuża procedurę, dlatego cieszę się, że jednak zdecydowałyśmy się na pośrednictwo biura. Odbieramy bagaże, celnicy przepuszczają nas bez kontroli bo jak radzono w przewodnikach, na ich widok szeroko się uśmiechamy. Udajemy się do przedstawicieli biura Rainbow. Tu przez przypadek dowiadujemy się, że do hotelu Voyager Beach Resort jedziemy tylko my dwie bo „to trochę droższy hotel”. Miny jednak trochę nam rzedną i pojawia się gdzieś z tyłu głowy pytanie – czy to na pewno był dobry pomysł? Rezydentka wskazuje nam gdzie stoją busy. Jest tak ciemno, że nie widać zupełnie nic. To dodatkowo wzbudza nasze wątpliwości. Idziemy we wskazanym kierunku i na szczęście udaje nam się znaleźć nasz transport. Nasze walizki momentalnie lądują na dachu. My siadamy w ciasnym busie. Nim zdążymy użyć repelentów, czujemy pierwsze ugryzienia komarów. Na szczęście Mombasa nie należy do rejonów malarycznych. Transfer do hotelu trwa ok. 30 minut. My wysiadamy, jednak nasze walizki jadą dalej. Kierowca zapakował je jako jedne z pierwszych i teraz ma problem, żeby zdjąć nasz bagaż z dachu busa. Zobowiązuje się jednak, że wróci z naszą własnością, jak tylko odwiezie resztę pasażerów do innego hotelu. Mamy tylko dylemat – czy można mu wierzyć? Nie mamy jednak innego wyjścia, jak zgodzić się. Kwaterujemy się. Tuż przed nami przyjechali Polacy z konkurencyjnego biura, jednak nie będziemy same :-) No cóż, pokój standardowy jest skromnie umeblowany, a zdecydowanie najsłabszą jego stroną, a w zasadzie najsłabszą stroną całego hotelu, jest łazienka. Jak na standard 4*, wypada dość słabo. Ale cóż, w końcu to Afryka, jakoś damy radę te 2 tygodnie. Nim zdążymy wyjść na czekającą na nas, ciepłą kolację, przyjeżdżają nasze walizki. Jednak się udało, uff… Następnego dnia wstajemy późno, nie zamierzamy się nigdzie spieszyć w końcu dewiza Kenii, to „pole pole”. Humor nam się poprawia bo nasz standardowy pokój z widokiem na ogród, ma widok na basen i Ocean Indyjski. Słońce już wysoko na niebie, mocno grzeje – jest cudownie :-) Jest już dawno po śniadaniu, ale przecież w barach dostępne są ciepłe przekąski. Rozglądamy się z zaciekawieniem dookoła. Goście hotelowi, to w przeważającej większości mieszkańcy Afryki, Europejczyków jest niewielu – ok. 20 Polaków, kilku Niemców i Brytyjczyków. Hotel, zbudowany w stylu suahili, należy do prezydenta Kenii, na recepcji wisi nawet jego zdjęcie. Cały obiekt działa na zasadzie okrętu – każdy z pięciu budynków określany jest mianem „pokładu” (tak przy okazji wspomnę tylko, że Polacy kwaterowani są w budynkach nr 2 i 3). Personel natomiast ma marynarskie mundury i stopnie. W ogrodzie zbudowany jest metalowy stelaż, imitujący żagle, który wieczorem jest podświetlany. Codziennie nasz okręt dokuje w innym porcie, co przekłada się na kuchnię oraz ogólny wystrój – zarówno hotelu, jak i personelu. Hotel położony jest na sporym terenie. Otacza go zadbany, zielony ogród, który codziennie jest pielęgnowany. Trawa jest podlewana i przycinana, pożółkłe palmowe liście są wycinane, kamienne chodniki układane są na nowo, jeśli tylko w którymś miejscu się zapadają, drewniane barierki są malowane. Obsługa dba o każdy detal i naprawdę widać to na każdym kroku. Nawet pokój, zwany oczywiście „kabiną”, jak na statku przystało, wygląda zdecydowanie lepiej niż w dniu przyjazdu. Na terenie hotelu znajdują się 4 baseny. Ten, który nam zdecydowanie przypadł do gustu to Relax – basen typu infinity, dostępny tylko dla dorosłych, znajdujący się nad samym oceanem. Mamy tu najlepsze widoki na odpływy i przypływy oceanu, piękną białą plażę oraz niczym nie zmąconą ciszę. Zdecydowanie najgłośniejszy natomiast to basen Fun (ten z mostkiem) – tutaj ciągle gra muzyka i odbywają się animacje zarówno dla dzieci, jak i dla dorosłych. Tuż obok znajduje się basen dla dzieci z wydzieloną zjeżdżalnią oraz jaccuzi, niestety nie widziałam, by kiedykolwiek działało. Basen sportowy znajduje się w ogrodzie. Leżaków i parasoli jest pod dostatkiem przy każdym z basenów. Dlatego też bez względu na porę, o której się pojawimy, obsługa pomoże nam znaleźć wolne miejsca. A wracając do plaży - Nyali z białym pudrowym piaskiem. W czasie przypływów znika, bo ocean dociera praktycznie do terenu hotelu. W czasie odpływów natomiast to wymarzone miejsce na spacery. Idąc w lewą stronę możemy dotrzeć do hotelu Mombasa Beach, kawałek dalej spotkać można wielu Kenijczyków, zwłaszcza w weekendy. Okazuje się, że jest to jedno z ich ulubionych miejsc na spędzenie leniwego dnia poza miastem. Po prawej stronie natomiast, plaża jest zupełnie wyludniona, również wszystkie znajdujące się przy niej hotele wyglądają na puste i wymarłe. To tutaj w roku 1946 otwarto pierwszy w Afryce hotel przy plaży dla turystów Nyali Beach Hotel, jednak i tu nie widać żadnego turysty. Najwięcej egzotyki można jednak poczuć tuż przy naszym hotelu – miejscowi, turyści, sprzedawcy. Pięknie wyglądają nadbrzeżne skały niczym klify sterczące nad plażą. Lokalni sprzedawcy dodają kolorytu, my jednak zakupy zostawiamy na ostatni dzień, z doświadczenia już wiemy, że można wówczas uzyskać najlepsze ceny. Ktoś prowadzi wielbłądy, na których można się przejechać wzdłuż plaży, oczywiście za umówioną wcześniej cenę. Wszystko to sprawia, że o spokoju można tu zapomnieć. Za każdym razem, gdy wychodzimy na plażę, tuż obok pojawia się jakiś beach boy, który zagaduje nas wplatając pojedyncze polskie słowa. Po chwili przechodzi do rzeczy – chce nam sprzedać wycieczkę, jakiś drewniany breloczek czy bransoletkę. I słowa „nie, dziękuję” zupełnie nie trafiają do odbiorcy, nie daje za wygraną nawet, jeśli go ignorujemy. Uparcie podąża naszym śladem. Sprzedawcy drewnianych figurek z oddali nawołują, żeby chociaż popatrzeć na ich wyroby. Dla czarnych ludzi Afryki, biały człowiek, to chodzący „bankomat” i niestety czuć to na każdym kroku, a takie nagabywanie z czasem staje się męczące. Cudowne wody Oceanu Indyjskiego rekompensują nam zaczepki miejscowych. W czasie odpływu brodzimy po kostki w niesamowicie ciepłej wodzie, w oddali zacumowane łódki stoją na mieliźnie. Naszym oczom ukazują się liczne jeżowce, więc bez butów do wody nie polecam nawet wchodzić. Woda jest lazurowa i pięknie kontrastuje z białym piaskiem. W tym miejscu nie ma fal, ocean jest raczej spokojny. Nasza pierwsza kąpiel w oceanie, to przy okazji spotkanie ze szczurem wodnym… No cóż, różne żyjątka można tu zobaczyć. Jedyny minus plaży to tony wodorostów i alg, które podczas przypływu wyrzuca ocean, jednak obsługa hotelowa dość sprawnie sobie radzi z oczyszczaniem plaży. Czas tutaj płynie powoli, bez odmierzania czasu, bez zegarka. I nie jest on potrzebny bo na lunch wzywa nas dźwięk syreny statku. A jedzonko jest po prostu wyśmienite – dominuje kuchnia międzynarodowa z lokalnymi akcentami. Kolacje natomiast wzbogacone są o charakterystyczne potrawy państw/miast, do których przypływa w danym dniu nasz hotel-statek. Zdarza się również, że kolacja przygotowywana jest w hotelowym ogrodzie. Białe obrusy, świece na stołach, prawie jak na weselu… Tak – wesela również odbywają się w tym hotelu. Mamy okazję widzieć hinduski ślub zorganizowany na plaży oraz kenijskie wesele. Komfort niczym niezmąconego wypoczynku dopełnia hotelowa obsługa na najwyższym poziomie. Każde zamówienie, każde życzenie spełniane jest natychmiast. Personel jest życzliwy, a każdy napotkany gość uprzejmie zagadywany. Jednak w przeciwieństwie do tubylców z plaży, nikt tu nie jest nachalny. W takim turystycznym raju odpoczywamy kilka dni. Ale Kenia to przecież safari, nawet krótkie – jest obowiązkowe, dlatego decydujemy się na 2-dniowe safari. Dobijamy targu z Kenijczykiem, którego polecili nam inni Polacy. Ale najpierw ruszamy na zwiedzanie Mombasy. Już za bramą hotelu ukazuje nam się inny świat. Znika przepych i dostatek, a pojawia się afrykańska rzeczywistość. Jeśli miałabym określić miasto w kilku słowach, to byłyby to - bieda, ubóstwo i zaniedbanie. Mombasa, to drugie co do wielkości miasto Kenii i jeden z największych portów Afryki. Leży na niewielkiej wyspie koralowej. Miasto zostało założone w XI w. przez arabskich handlarzy i szybko stało się centrum handlowym wschodniej Afryki. W 1498 r. dociera tu Vasco da Gama. Później jeszcze kilkukrotnie miasto jest plądrowane przez Portugalczyków. W 1589 r. po masakrze ludności, Portugalczycy zdobywają władzę i decydują się na budowę Fortu Jesus, który ukończono w 1593 r. Twierdza jeszcze dziewięć razy przechodzi z rąk do rąk. W 1698 r. arabowie pod wodzą sułtana Omanu przejmują władzę i wyganiają Portugalczyków. Od 1840 r. Mombasa dostaje się we władanie Sułtanatu Zanzibaru. W 1886 r. w wyniku podziału kolonialnego Kenia i Uganda przypadły Wielkiej Brytanii. Kenia uzyskała niepodległość 12 grudnia 1963 r. Dziś Mombasa stanowi mieszankę kultury afrykańskiej, arabskiej, hinduskiej i europejskiej. Większość mieszkańców to muzułmanie, meczety sąsiadują tu z kościołami i świątyniami hinduskimi.Im bliżej centrum miasta, tym ruch coraz większy. Pełno samochodów, autobusów, matatu, tuk-tuków. Na ulicach żebrzące dzieci, hałas, rozgardiasz i chaos. Obok Muzułmanek zakutanych w czarne burki, Murzynki w kwiecistych kolorowych sukniach. Zatrzymujemy się na chwilę by wymienić walutę, za 1$ otrzymujemy 100 Ksh. Zwiedzanie rozpoczynamy od Fortu Jesus. Forteca wybudowana jest nad samym oceanem i jest najważniejszym historycznym zabytkiem miasta. Bastion miał chronić przed atakiem Arabów, a po przekazaniu Mombasy Brytyjczykom, mieściło się tu więzienie. W środku fortu znajduje się muzeum, które przybliża kulturę suahili oraz dawne czasy Mombasy. Wstęp jest płatny i obowiązuje zakaz fotografowania. Przy samy forcie znajduje się kilka sklepów z pamiątkami. Sprzedawcy nie bardo chcą się targować, jednak mimo wszystko, jak się później okaże, ceny są tu najbardziej przystępne (np. magnes na lodówkę 200 Ksh, drewniane podstawki pod szklanki 500 Ksh). Uliczkami starego miasta, które pamiętają zapewne jeszcze czasy niewolnictwa, docieramy do Moi Avenue i fotograficznego symbolu Mombasy, słoniowych kłów. Aluminiowe kły wznoszą się nad ruchliwą, dwupasmową jezdnią, przedzieloną wąskim trawnikiem. Pomnik wzniesiono z okazji wizyty królowej Elżbiety w 1952 r. Kły najlepiej fotografować z oddali, z bliska widać, że są zniszczone i brudne.Oglądamy jeszcze z zewnątrz świątynie hinduistyczną i przez zakorkowane miasto ruszamy do znajdującej się na przedmieściach fabryki rękodzieła Akamba. Przy drodze łączącej Mombasę z międzynarodowym lotniskiem Moi, mijamy olbrzymie wysypisko śmieci. W powietrzu unosi się smród palonych śmieci. Tuż obok wyrasta dzielnica slumsów. Chaty sklecone z folii, kawałków desek i falistej blachy. W Akambie możemy zobaczyć w jakich warunkach powstają drewniane rzeźby. Rzeźbiarz pracuje 365 dni w roku, a swoje wynagrodzenie otrzymuje tylko wtedy, gdy wykonany przez niego produkt się sprzeda. W przyzakładowym sklepie możemy zrobić zakupy – oferta jest bardzo duża, ceny… niestety też (np. te same produkty co przy Forcie Jesus – magnes na lodówkę 800 Ksh, drewniane podstawki pod szklanki 2000 Ksh) i nie można się targować. Mówimy naszemu kierowcy, że chcemy jeszcze kupić herbatę i kawę na souveniry i prosimy, by zawiózł nas do sklepu, w którym oni sami robią zakupy. Kiwa głową, że wie o co chodzi i wiezie nas na Mackinnon Market. Po chwili pojawia się przy nas samozwańczy przewodnik i prowadzi nas pomiędzy straganami z warzywami i owocami, do stoiska z kawą i herbatą. Tutaj znowu traktują nas jak bankomat, bo za mała paczuszkę herbaty liczą sobie 400 Ksh. Jak na główny produkt eksportowy Kenii, to zdecydowanie zbyt dużo, tubylcy na pewno tyle nie płacą. Tłumaczymy kierowcy, że nie o to nam chodziło. W odpowiedzi słyszymy „hakuna matata” i tym razem wiezie nas do supermarketu. Herbata jest tańsza, ale generalnie ceny są porównywalne do naszych. Biorąc pod uwagę lokalne zarobki, raczej niewielu miejscowych może pozwolić sobie na robienie zakupów tutaj. Oprócz nas, resztę klientów można policzyć na palcach jednej dłoni. Kupujemy drobiazgi na prezenty i wracamy do hotelu. Następnego dnia o świcie wyjeżdżamy na safari. O 5:00 jest jeszcze ciemno, mamy do pokonania ok. 250 km. Mijamy Mombasę i dalej ruszamy autostradą Mombasa-Nairobi. Autostrada jest autostradą tylko z nazwy, w rzeczywistości to jednopasmowa droga, bez utwardzonych poboczy, do tego w budowie i momentami bez asfaltu. Sznur TIRów w obu kierunkach, jest ciasno na drodze i parno w aucie. Po drodze mijamy wioski i miasteczka, patrzymy na codzienne życie Kenijczyków. Po ok. 5 godzinach docieramy do bram parku narodowego Tsavo East. Nasz kierowca podnosi dach w busie, a my w tym czasie odpieramy atak sprzedawcy kapeluszy, który na siłę próbuje nam je wcisnąć, oczywiście za mocno wygórowaną cenę. Po chwili wjeżdżamy na teren parku i uzbrojeni w niezbędny sprzęt, rozpoczynamy nasze safari z aparatem w ręku. Od tej chwili nie wolno nam opuszczać pojazdu, a nawet otwierać drzwi. Pierwsze co rzuca nam się w oczy, to jednak nie zwierzęta, tylko olbrzymie kopce termitów. Początkowo ciężko nam wypatrzeć zwierzynę w wysokiej trawie. Nasz kierowca pokazuje nam pierwszą, samotnie stojącą antylopę, a kawałek dalej zebry. Cieszymy się, jak dzieci. Zauważamy guźce i kolejne antylopy, różnych gatunków. Ale największa frajda to stado słoni, które przechodzi tuż przed naszym busem. Wśród nich są maleńkie słoniątka, które plączą się pod nogami matek i pociesznie machają uszami. Czerwone słonie z Tsavo, jedyne w swoim rodzaju. Ich nazwa wzięła się od koloru ziemi. Bo ziemia w parku Tsavo jest rdzawo-czerwona i na taki kolor barwi wszystko. W aucie na szczęście aż tak bardzo się nie kurzy, nie jest też bardzo gorąco - otwarty dach umożliwia przepływ powietrza, a do tego chroni przed słońcem. Przejeżdżamy, tak naprawdę tranzytem, przez park Tsavo East. Zmierzamy w kierunku Taita Hills. Wśród akacjowych drzew dostrzegamy żyrafy, niestety są zbyt daleko, żeby zrobić dobre zdjęcie. Kwaterujemy się w Sarova Salt Lick Lodge w prywatnym rezerwacie Taita Hills i tutaj też jemy lunch. Lodge jest dość komfortowa, składa się z okrągłych, betonowych domków, wybudowanych na drewnianych balach i połączonych drewnianymi mostkami. Najważniejsze jednak, że jest tu wodopój, do którego ściągają stada zwierząt. Do wodopoju można podejść ukrytym tunelem i oko w oko stanąć z dzikim zwierzęciem. Po lunchu i odpoczynku, ok 16:00 ruszamy na game drive, czyli powolną jazdę po parku w poszukiwaniu zwierząt. Widzimy stado bawołów afrykańskich, kolejne stada słoni i nasz kierowca sprawdza na mapie, zgodnie z informacją z lodge, pozycję widzianych ostatnio lwów. Podjeżdżamy i są - para, leży w trawie i nic sobie nie robi z kilku busów stojących tuż obok. Robimy zdjęcia i ruszamy dalej, przed zachodem słońca spotykamy jeszcze małpki i kilka gatunków kolorowych ptaków. Musimy wrócić do lodge jeszcze przed zmrokiem. Po kolacji, na drewnianym tarasie oglądamy widowisko. Zwierzęta podchodzą do wodopoju stadami - kolejno słonie, zebry, guźce i bawoły, wszystkie są na wyciągnięcie ręki. Rano czeka nas wczesna pobudka, o 6:00 jeszcze przed śniadaniem, ruszamy na game drive. Wypijamy tylko kawę na tarasie, w towarzystwie małp przy wodopoju. O świcie zwierząt jest zdecydowanie więcej - stada zebr, żyraf, antylop i bawołów, dalej są guźce i daleko w oddali udaje nam sie wypatrzeć hieny. Widzimy zebrę zranioną najprawdopodobniej przez lwa. Szukamy lampartów jednak gdzieś się wszystkie poukrywały, za to w oddali kierowca pokazuje nam dach Afryki, czyli szczyt Kiliamandżaro. Musimy się dobrze wpatrywać bo ledwo go widać zza chmur. Po śniadaniu przejeżdżamy jeszcze raz przez sawannę. Cały czas mamy nadzieję na zobaczenie lamparta. Zamiast tego, przez lornetki widzimy jak lwica próbuje wyciągnąć bawoła z bagna. Robimy jeszcze zdjęcie z panoramą lodge i przed południem wykwaterowujemy się, a następnie opuszczamy rezerwat. Szczęśliwi. I chociaż nie udało sie zobaczyć wielkiej piątki, to oceniamy, że i tak zobaczyliśmy wiele. Niestety parki narodowe to nie zoo, tu nie zawsze można spotkać takie zwierzę, jakie się chce. Stada są cały czas w ruchu, a powierzchnie parków ogromne. Wracamy tą samą "autostradą". Po drodze zatrzymujemy się w małej wiosce. Gliniane, okrągłe domki ale na teren wioski wejść nie możemy. Wychodzi do nas wódz, wysoki i bez zęba. Chwali się, że ma 9 żon i 20 dzieci. Wręczamy my całą torbę przywiezionych z Polski rzeczy dla dzieci – zeszyty, kolorowanki, kredki, długopisy, małe zabawki, puzzle, cukierki i środki czystości. Łącznie to 6 kg naszego podręcznego plecaka. Wódz waży torbę w rękach i mówi: „20$ za zdjęcia”. Patrzymy wszyscy po sobie z mało wyraźnymi minami. Po chwili wódz się śmieje, okazało się, że żartował. Zaprasza nas bliżej i uderza swoim długim kijem w ziemię. Zbiegają się dzieci i siadają grzecznie w rzędach, na zawołanie śpiewają dla nas piosenkę. Po chwili wręczane są upominki, wódz sprawiedliwie wszystko rozdziela. Tak sprawiedliwie, że każde dziecko dostaje jeden element z puzzli. No cóż, puzzle to chyba nie najlepszy prezent dla afrykańskich dzieci. Robimy zdjęcia bo czasu mamy niewiele – z chwilą wręczenia ostatniego prezentu, nasz czas audiencji się kończy. Dzieciaki wracają do wioski, a my ruszamy dalej. Droga powrotna przez zakorkowaną Mombasę zajmuje nam ponad 5h. Kolejne dni upływają na niczym nie zmąconym wypoczynku. Pływamy kajakami, wypoczywamy nad basenem z kolorowymi drinkami w ręku, spacerujemy po plaży i kąpiemy się w oceanie. Hotelowa obsługa stara się jak może, by wakacje należały do niezapomnianych. Pracownicy wchodzą nawet na drzewa kokosowe i zdejmują nam kokosy. Każdy kto miał okazję spróbować mleczka kokosowego, wie, że w smaku szału nie robi, jest jednak orzeźwiające. Co odważniejsi mogą spróbować wejść na drzewo, bez wprawy jednak raczej się nie da :-) Jednak krótka pora deszczowa daje o sobie znać, przez 2 dni leje od rana do wieczora. Organizujemy sobie czas z animatorami, gramy w tenis stołowy lub siedzimy w barze, dużo czytamy. Nawet deszcz nie zepsuje nam urlopu. Niestety dzień wyjazdu szybko się zbliża, robimy jeszcze zakupy na plaży. I tak jak obstawiałam, targowanie się idzie lepiej, gdy sprzedawca dowiaduje się, że to dzień wyjazdu. Ma świadomość, że jeśli nie zgodzi się na moją cenę, to towaru nie sprzeda. Dobijamy targu, a na dokładkę zostawiamy na plaży część ubrań i kosmetyków. Dla nas zużyte i bez znaczenia, dla nich towar pierwszej potrzeby. Hotel Voyager Beach Resort to jeden z lepszych hoteli, w jakim byłam, a na warunki afrykańskie - wręcz wspaniały. Pozostaną na pewno wspomnienia cudownego wypoczynku i niesamowitego safari. I cóż, rzeczywistość czasem odbiega od tego, co możemy przeczytać w przewodnikach. Z moich zakupów sprzed wyjazdu nic się nie przydało, ani pokrowce na plecaki, ani wszystkie lekarstwa i opatrunki, może i lepiej. Zagrożenia ze strony zwierząt również nie było. A najważniejsze, że nie było niebezpiecznie. Nie poczułam żadnego lęku czy strachu, ani w Mombasie, ani na safari, a tym bardziej w hotelu (a tak przy okazji po terenie hotelowym chodzi ochrona z długą bronią). Po powrocie, z wypiekami na twarzy, opowiadam wrażenia z wyjazdu. A co na to mama? No cóż… nie zdziwię się, jeśli w przyszłym roku wybierze się do Kenii :-)

6.0/6

Jolanta Kartuzy 28.03.2014

pozytywna

polecam z pełną świadomością i gwarantuję udany pobyt!

6.0/6

Rafal, Słupsk 10.12.2023
Termin pobytu: listopad 2023

Wyjazd życia

Bardzo ładny hotel, część dla dzieci oddzielona, cała obsługa bardzo sympatyczna, miła bezinteresownie, uczynna, dobre gatunkowo alkohole, napoje w małych szklanych butelkach
15679
telefon

Pobierz aplikację mobilną Rainbow

i ciesz się łatwym dostępem do ofert i rezerwacji wymarzonych wakacji!

pani-z-meteracem