Opinie o Klasyczna Hellada

5.1/6 (303 opinie)

5.1/6
303 opinie
Intensywność programu
4.9
Pilot
5.2
Program wycieczki
5.5
Transport
5.1
Wyżywienie
4.3
Zakwaterowanie
4.5
Opinie pochodzą od naszych Klientów, którzy odwiedzili dany hotel lub uczestniczyli w wycieczce objazdowej.

Osoba dodająca opinię musi podać dane osobowe, takie jak imię i nazwisko oraz dane dotyczące wyjazdu, czyli datę i kierunek wyjazdu lub numer rezerwacji. Dzięki tym informacjom sprawdzamy, czy autor opinii faktycznie podróżował z nami. Jeżeli dane się nie zgadzają, wówczas nie publikujemy opinii.
Sortuj: Najlepiej oceniane
Typ turysty: Wybierz
  • 6.0/6

    Klasyczna Hellada

    Warto jest zobaczyć

    Dominik, Knurów - 22.09.2021

    0/2 uznało opinię za pomocną

  • 6.0/6

    Grecja - miłe wspomnienia

    Polecamy wycieczkę dla wszystkich którzy lubią historię. Zwiedzanie i wypoczynek-wspaniała sprawa.Pilot Aneta Ch. Wspaniała Miła dowcipna służąca pomocą 24 godziny.Kierowcy dwaj Panowie o imieniu Piotr pełen profesjonalizm, bezpieczna spokojna jazda. Aliki przewodnik po Atenach kobietka omnibus cała wiedza w jednym palcu i jak przekazana !!!!!!:)Kamienie kolumny teatry i stadiony pozostaną w pamięci na długo. Pogoda też dopisała 42 43 w cieniu.Dziękujemy Rainbow Tours.już planujemy z Wami następną wycieczkę :)

    Ania i Boguś - 23.08.2015

    4/9 uznało opinię za pomocną

  • 6.0/6

    Dostojność starożytnych, uroki Peloponezu i Zakynthos, powab wyspy wraku i Kefalonii, przezacna kuchnia oraz malownicze krajobrazy i cudowna atmosfera, słowem Klasycznej Hellady czar! Kalimera Grecjo!!!

    To był mój sentymentalny powrót po latach, do greckiego megalopolis. Ot, taka mała „suplementacja”…Wiele razy myślałem o tej wycieczce, o swoistym odpomnieniu tego wszystkiego, co kilkanaście lat temu podbiło moje serce, a do czego wracałem z takim sentymentem i rozrzewnieniem. Dokonałem zatem rezerwacji i już tylko spokojnie oczekiwałem dnia wyjazdu. I chociaż dystans do pokonania pokaźny, apogeum poziomu zmęczenia, jednak zew przygody, potrzeba odkrywania świata – jego piękna i niesamowitości, poznawania nowych ludzi, kultur, obyczajów, zwyczajów, kulinariów, unaoczniania piękna krajobrazów – wzięły górę na prostymi potrzebami typu: jeść, pić, spać, itp. W końcu schematyzm w życiu, sztancowość codzienności – to żadna alternatywa. Jak mawiał czcigodny mistrz Sokrates: „(…) Pragnie się tego, czego się nie ma, nie można przecież czegoś chcieć, kiedy się już to ma – skoro więc filozof pragnie mądrości, to nie może być mądry (…). Istotą człowieka jest jego dążność do ciągłego poznawania i porządkowania świata, wnikania w głąb siebie i innych a kwintesencją tego są podróże. Kto podróżuje, ten uczy się po wielokroć, Wspomniany Sokrates rzeknie dodatkowo „…przeto mądrość to ciągłe uzmysławianie sobie swojej niewiedzy…”. Zapełniajmy zatem przestrzeń swojej „niewiedzy” obserwacją świata, jego eksploracją i rozumieniem podstawowych praw. Wychodźmy też ponad standardy, ponad narzucone nam codziennością stereotypy. Popłyńmy po morzach swych zamierzeń, po rzekach swych celów. Jak mawia bowiem mistrz Heraklit z Efezu – „Kto nie dąży do rzeczy niemożliwych, nigdy ich nie osiągnie”. Gdzie bowiem tkwi granica możliwości / niemożliwości? Często narzucamy ją sami sobie…A zatem wychodźmy poza granice i dajmy się ponieść fantazji starożytnych. A w tym pomoże nam rzecz jasna „Klasyczna Hellada”. Kroczmy śladami starożytnych: niezwykłych, malowniczych krajobrazów wysp jońskich, egzotycznych smaczków, złocistych plaż i lazurowej tafli Morza Jońskiego aromatycznej kawy i winnych bukietów, szlakiem złocistej oliwy z oliwek, ale i słynnej musaki, Ouzo, Metaxy i innych specjałów, pomników przyrody, urokliwych zakątków. Czerpmy ze „zdroju Hellady”. Czyńmy to jednocześnie po grecku, czyli “siga, siga”, co oznacza życie powoli, bez pośpiechu. Delektujmy się bez reszty, ale subtelnie, by niczego nie uronić ani też nie przeoczyć. A zatem „Witaj wielka, grecka przygodo”. DZIEŃ I. Rozpoczynamy naszą hellenistyczną przygodę, czyli przygotowanie i przejazd… Moja hellenistyczna, pełna blasku przygoda rozpoczęła się, jak na zdobywcę i globtrotera przystało, w rodzimym Bełchatowie – bladym świtem, wczesnym rankiem, ok. godz. 4:45 od…no właśnie…zmagań działkowych. O tak moi mili przyjaciele…Najpierw obowiązki i dbałość o dobra posiadane, później już tylko przyjemności i wnikliwa eksploracja świata. Po pracach pielęgnacyjnych i powrocie – ostatnie marketowe zakupy, dopakowanie walizki i plecaka, raz jeszcze sprawdzenie wszystkiego ze spreparowaną wcześniej listą rzeczy, doładowanie baterii urządzeń elektronicznych, pokrzepienie się strawą i już tylko oczekiwanie na wyjazd… Udzielała mi się owa gorączka przed podróżą, jak mawiają Niemcy „Reise Fieber”. Owo oczekiwanie skróciła mi ok. 45-minutowa, fotelowa drzemka. Ok. 10:50 podjechał znajomy, który zawiózł mnie na umówioną stację w Piotrkowie Tryb. Krótko po południu podjechał nasz autokar dowozowy marki Setra S517HD. Nim to właśnie połykając kolejne kilometry, ok. 16:14 dotarliśmy do Woszczyc – Orzesza. Tutaj w oczekiwaniu na przesiadki spotkanie z dwoma kolegami, wspólne rozmowy, małe, chmielowe coś nie coś w miejscowej kawiarence i powrót na plac przesiadkowy. Od ok. 16:50 rozpoczęły się przesiadki. Wraz z kolegą zajęliśmy miejsca odpowiednio nr 39 i 40, w naszej Scanii i gdy skład był już kompletny – wyruszyliśmy ku greckiej przygodzie. Zaszumiał rozrusznik silnika, konie mechaniczne gotowe do drogi. I…wyruszyliśmy na podbój Grecji! „Dzień dobry Państwu! Witam wszystkich bardzo serdecznie w imieniu własnym, kierowców oraz organizatora – biura podróży Rainbow”. Tak naszą nową przygodę rozpoczął naszą pilot – p. Łukasz. „Nasza podróż poprowadzi nas przez Czechy, Słowację, Węgry, Serbię, Macedonię Płn. aż do Grecji. W Grecji zaś zostanie nam skradziona jedna godzinka z każdego dnia, z uwagi na zamianę czasu. Ale nie martwmy się – gdy będziemy wracać, oddadzą nam ją” – konstatował dalej. Tak też się stało. Jako że czas trudny – pandemiczny, ale możliwy do normalnej egzystencji wysłuchaliśmy informacji odnośnie szczepień, certyfikatów, kodów PLF, jak również kwestii ogólno-autokarowych. Dalej p. Łukasz omówił w szczegółach program wycieczki, w tym czekające nas atrakcje podczas wypraw fakultatywnych. Ok. 18:10 zawitaliśmy już w czeskie progi kontynuując podróż w kierunku Austerlitz, Brna i Bratysławy, robiąc pod drodze postoje na delikatny i zwyczajowy wyszynk oraz klasyczne, jak to określał p. Łukasz, „sikundy” i WC-kwadranse. Aby zrobiło się jeszcze bardziej grecko – nasz pilot zaordynował nam film: „Moje wielkie greckie wesele II”, który wprowadził nas w annała greckich klimatów. A że towarzystwo autokarowe stawało się coraz bardziej zintegrowane i w naturze swej skore do dyskusji, ani się obejrzeliśmy a ok. 21:20 dotarliśmy do granicy ze Słowacją. Tę przekroczyliśmy w okamgnieniu. To są właśnie atuty Strefy Schengen. Oglądaliśmy film raz po raz wymieniając się spostrzeżeniami, konwersując w najlepsze. Słowacja to jednak terytorialnie niezbyt rozległy kraj, dlatego już po godzinie przekraczaliśmy granicę słowacko – węgierską. Tutaj również tylko pozostałości starych zabudowań – terminali granicznych, przypominały o istnieniu rubieży obydwu państw. Szybko i sprawnie mknęliśmy przez madziarskie, otulone nocnym klimatem tereny, w kierunku serca i stolicy Węgier – Budapesztu. Tak w węgierskich klimatach, z wolna pogrążając się w marzeniach sennych zakończyliśmy ten dzionek. I tylko nasi nie strudzeni wysiłkiem kierowcy czuwali nad całością, co jakiś czas dokonując „zmiany warty” na posterunku za kierownicą. Już wtedy miałem przeczucie, że będzie to w istocie swej nieokiełznanej niesamowita wycieczka! I była! Brawo! Ogółem za organizację dnia pierwszego, sprawność, zaangażowanie, pracę naszego pilota – Łukasza i niesamowitych kierowców, atmosferę wewnątrz-autokarową – jednoznaczne 5 pkt. na 6 możliwych. DZIEŃ II. W objęciach podróży, z postojem granicznym, aromatyczną kawą, ku greckości…przemierzając kawalkady dróg…i w thesalonickim hotelu na wzgórzu…wytchnienie! I nadszedł zaranek dnia drugiego…Wokół mrok, senna okolica, pogrążona we śnie rzeczywistość i gawiedź autokarowa. I tylko pomruk mechaniki autokarowej raz po raz pobudzanej przez naszych dzielnych kierowców – Piotra i Witka. Tak podążaliśmy w kierunku Budapesztu i granicy z Serbią, robiąc od czasu do czasu WC-kwadranse. Odmienność przyniosła godzina 3:20, gdy stanęliśmy na granicy węgierskiej w miejscowości Röszke. Ciężkie, senne powieki i zdezorientowane synapsy nie do końca jeszcze rejestrowały co i jak. Tymczasem znani ze swej gościnności Węgrzy, z którymi jesteśmy jakoby te dwa bratanki „i od szabli i od szklanki” do tego stopnia nas polubili, że z kraju swego wypuścić szybko nie chcieli. A tak naprawdę w tak zawrotnym tempie dokonywali zmiany zmian celników, że staliśmy i kontemplowaliśmy gościnne ziemie madziarskie ok. 4h. Już świt i brzask dnia spowijał widnokrąg, gdy ok. 6:20 odprawieni, troszkę zniecierpliwieni i jeszcze senni – odjeżdżaliśmy w kierunku Serbii. Przecieraliśmy ukradkiem senne powieki…Ale, ale…Przed nami jeszcze granica serbska. Z gracją przejechaliśmy naszą Scanią pas demarkacyjny. Serbowie patrzyli na nas ukradkiem, jakby spod oka. Jako typowi bałkańczycy również nie spieszyli się nadto. O swoim istnieniu raz po raz przypominali im klaksonami kierowcy zgromadzeni na terminalu. Wreszcie po kolejnych ok. 2h i odprawie stanęliśmy na kordialnej ziemi serbskiej. Wsiadłszy do naszego dyliżansu o 8:35 ruszyliśmy w dalszą drogę – kierunek Novi Sad (serb. Нови Сад). I znów kolejne kilometry dróg z klasycznymi WC-kwadransikami. Do Belgradu mieliśmy ok. 170km. Serbia to kraj bardziej długi niż szeroki. Ową długość jednakże musieliśmy pokonać. Autokarem to materia ok. 7-8-godzinna. Aby nie dłużyła się nam p. Łukasz zaproponował film – przezabawną komedię „Grecka wycieczka”. Znakomicie nas rozbudziła, rozluźniła oraz wprawiła w znakomity nastrój i po wtóre przydała klimatu greckości. Ok. 11:18, przejechawszy belgradzki most na Dunaju byliśmy już na płw. Bałkańskim. Szybko, sprawnie, estetycznie i higienicznie… Obraliśmy kierunek Nisz i później Skopje. Minęliśmy drogowskaz informujący o monastyrze św. Romana (hmm…warto byłoby kiedyś odwiedzić). Ok. 14:28 do Skopje mieliśmy jeszcze 208km. Ale nasi panowie kierowcy szybko i sprawnie z każdą chwilą zmniejszali ten dystans. P. Łukasz wspomniał raz jeszcze o wszystkich, czekających nas fakultetach i poprosił o wpisanie się na listę wybranych przez siebie. Na tym odcinku przemieszczaliśmy się wzdłuż rzeki Orawa. Oczywiście rozmowom, radości gawiedzi autokarowej, nie było końca. Integracja zachodziła szybko, sympatycznie i w pełni radośnie. I o to chodziło! W tak zacnej atmosferze dojechaliśmy do granicy z Macedonią Płn. Po odprawie, ok. 16:42 – ruszyliśmy w dalszą drogę. Na tym etapie, do Aten pozostało nam ok. 650km. Ale nie one były celem naszej dzisiejszej podróży, lecz Thesaloniki w Thesalii, zatem spokojnie… Jedziemy dalej robiąc a to postoje toaletowe, a to znów konsumpcyjne a to wreszcie gwarne i browarne. Jest siła, jest moc! Pan Łukasz wzbogaca Naszą wiedzę odnośnie języka greckiego wyposażając w kolejne zwroty i wyrażenia, które będą pomocne w tamtejszej codzienności. Z głośników dobiegają takty greckich przebojów. Tymczasem suniemy dalej…jak w piosence szanty „…byle dalej i dalej, i dalej, i dalej, i dalej….aż po horyzontu kres”. Około godz. 18:50 stawiliśmy się na granicy macedońskiej. Tutaj bez żadnych dodatkowych celebracji i przestojów. Dlatego już 8 minut później przez pas demarkacyjny zjawiliśmy się na granicy greckiej. Greccy pobratymcy podeszli do sprawy bardziej wnikliwie dokonując odprawy każdego z osobna a dodatkowo wyznaczając losowo wybrane osoby z autokaru do wykonania testów na obecność niejakiego „koronawirusa”. Na szczęście żaden z globtroterów nie ukrywał w sobie tego jegomościa. Stąd ok. 19:14 z ważnymi minami jechaliśmy już w kierunku hotelu w Thesalonikach. Nie jest to jakaś straszliwa odległość, bo zaledwie 75km. Nawet Aleksander Wielki pokonał by ją na jednym oddechu, galopując na swym Bucefale. Gaworząc, w wesołych nastrojach, chociaż nieco zdrożeni, z obolałymi pośladkami, tudzież innymi częściami, mknęliśmy przez okolice od czasu do czasu podskakując na niedoskonałościach drogi. Lecz była to przyjemna odmiana…Pan Łukasz umilał nam czas opowieściami o mijanych terenach i rzeczywistości zaokiennej, geografii i klimacie (w tym 300 dniach słonecznych), poczynił wstęp do Mitologii oraz historii Thesalonik. Bądź co bądź tam spędzimy nockę całą a i poranek dnia kolejnego. Wskazał na typowo greckie specjały, jak: Ouzo, Cipuro, aksamitne w smaku i apelacjach wina, oliwki i oliwę z oliwek oraz sery feta. I tak to kilometr po kilometrze brnęliśmy do celu. Pilot poinformował nas też w szczegółach i ramach czasowych o rozkładzie jutrzejszego dnia. Ani się obejrzeliśmy a zobaczyliśmy panoramę miasta Thesaloniki, śliczny port, iluminacje świetlne oraz wzgórze, z którego spoglądał już leniwie i zachęcał do odpoczynku nasz hotel. Jeszcze tylko wjazd serpentynami na szczyt wzniesienia, mijając po drodze „pieski zagajnik” i oto jesteśmy! Szybki kwaterunek, toaleta, obiadokolacja i…błogi, hieratyczny, głęboki, niebiański sen! Za całokształt organizacyjny, bezproblemowe pokonywanie wszystkich niuansów i zawiłości granicznych, ciekawe zadysponowanie czasu w podróży przez naszego pilota i profesjonalizm kierowców oraz za pierwszy z hoteli – w tym pokoje i jadło wszelakie – atomistycznie, zgodnie z przesłaniem Demokryta i wyrocznią delficką 5+ Nie może być inaczej! DZIEŃ III. Zaczynamy antyczną ekspedycję… Meteory i nocne, sielankowe Ateny. Krajobrazowo, ikonograficznie, smacznie, urokliwie i upalnie… Ten dzionek rozpoczął się dla nas dość wcześnie pobudką ok. 6:30. Ot tak, by rozbudzić ospałe jeszcze zmysły, spokojnie dopełnić powinności porannej toalety oraz w efekcie zejść na książęce w swej szacie i wielości pokarmów śniadanie. Poranna kawa i subtelna doza deserowych słodkości dopełniły reszty. Zapakowawszy bagaże do obszernych parceli luków, rozlokowawszy się na naszych siedziskach, rozpromienieni, z uśmiechem, oddając się przemiłym rozmowom i podróżniczej gawiedzi – ruszyliśmy na podbój kolejnego dnia i hellenistycznych atrakcji. Słońce z wolna rozświetlało swą złotą poświatą górskie krajobrazy, mieniło się nad spokojną taflą wody, obleczoną jeszcze tu i ówdzie srebrną mgiełką. W kilka chwil później dosiadła się do nas, nasza urocza p. przewodnik – Ania, która wraz z pilotem Łukaszem umilali nam kolejne chwile. Każdy otrzymał także odbiornik TGS, by być zawsze „podłączonym do bazy” i mieć informacje z pierwszej ręki. Ruszyliśmy w kierunku Meteorów. P. Łukasz powiał wszystkich symbolicznym „Kalimera!”, zapodał informacje organizacyjne, po czym przekazał „mikrofonowe berło” naszej pani przewodnik. Zaiste zacna to osoba tak w osobowości samej, jak i w przygotowaniu merytorycznym. Chodząca kopalnia wiedzy o terenach i osobliwościach greckich. Trafiając na nią – trafiliśmy w punkt! Jakże przyjemnie podróżowało się wysłuchując informacji, a to o mijanych za oknem miastach, miasteczkach i wioskach, a to o uprawach winorośli, brzoskwiń, kiwi, czy bawełny, to znów o kwestiach mitologicznych, czy wyrazach pochodzenia greckiego a używanych także w Polsce (monologos, dialogos, pedagogos, itp.), wreszcie podbojach Aleksandra Macedońskiego i jego burzliwej historii jako władcy czy też mijanym masywie Olimpu ze szczytem Mitikas (2918 m n.p.m.). Ale na tym nie koniec. Dowiedzieliśmy się o wędrówkach św. Pawła, misce tesalskiej, masywie Taljetas na Peloponezie, Vija Ignatia (którym jechaliśmy), pasmie gór Vermijon, pochodzeniu miasta Thesaloniki, itp. Ani się obejrzeliśmy a była już prawie 10:00. Cóż, w miłej atmosferze, słuchając tylu ciekawostek i mając za oknem tak urokliwe krajobrazy, człowiek zupełnie traci poczucie czasu. Tymczasem Pani Ania kontynuowała przekazywanie nam informacji odnośnie tradycji, zwyczajów, codzienności i języka greckiego (najstarszego języka na świecie), pochodzenia jego alfabetu oraz o powstaniu klasztorów w Meteorach (z gr. metheoran, czyli między niebem a ziemią). Fascynująca była też opowieść o uprawie bawełny jako rośliny, z której nic się nie marnuje (z kłębuszków na roślinie powstaje tkanina, z pestek oliwa do smażenia, zaś z łodyg pasza dla zwierząt). Słów kilka padło też nt. ikon i ich pisania, jak również wielkiej schizmy w Kościele chrześcijańskim. Całość łączyła się płynnie w jeden ciąg przyczynowo – skutkowy. Przyjemnie było słuchać. W tam zacnej atmosferze, ok. 11:25 dojechaliśmy do pracowni ikon w Kalambace. Na powitanie – niespodzianka w postaci małej degustacji lokalnych truneczków, typu: winka, Ouzo, naleweczki oraz napoje chłodzące. Następnie przeszliśmy już do pomieszczenia, w którym ikony są pisane. Wpierw wysłuchaliśmy o samej technice ich pisania, etapach powstawania, suszenia, itp., po czym była możliwość zakupu w sklepiku firmowym. Każdy zakup premiowany był dodatkowo losem (z numerkiem), który miał wziąć udział w loterii fantowej. Ta jednak owiana była jeszcze tajemnicą i póki co „udawała Greka”. Po około 1h siedzieliśmy już w autokarze i mknęliśmy ku klasztorom. Meteory – jakby zawieszone w czasie i przestrzeni, gdzieś między niebem i ziemią, skończonością i niemożliwością, podziwem i zachwytem, nieboskłonem i szczytem ludzkich możliwości. Tutaj uduchowienie łączy się z pięknem natury. Arcypiękne krajobrazy, bogactwo i historia samych kościółków – całość zapierała dech w piersiach. Jak się miało okazać, nawet imć James Bond w osobie Rogera Moore’a gościł tutaj, gdy kręcono jeden z odcinków „Tylko dla twoich oczu”. Oczywiście sesja foto stała się faktem – nie mogło być inaczej! Byłem oczarowany polichromią, mozaikami, specyficzną atmosferą panującą wewnątrz klasztornych pomieszczeń. Spacer tutaj, wzbogacany informacjami ze strony p. Ani – to prawdziwa przyjemność. Byliśmy niestrudzeni, mimo zacnych 40C w cieniu. Na zakończenie jeszcze kilka spojrzeń na cudnej maści krajobrazy i formy skalne, o czym ok. 15:00 jechaliśmy w kierunku centrum Kalambaki, gdzie w przyjemnej atmosferze, przytulnej restauracyjce spożyliśmy jakże wykwintny w formie i treści lunch. Popołudniowe słońce wciąż rozświetlało okolice nadając im jednak odcień bardziej żółto – pomarańczowy, jakby pociągnięty pędzlem na płótnie, gdy wyjeżdżaliśmy w kierunku Aten. Było krótko po godz. 16:00. P. Łukasz rozwiał wreszcie tajemnicę loterii fantowej organizując „autokarowy totolotek”. Maszyna losująca w ruch i…kolejni globtroterzy – szczęśliwcy zostali obdarowani nagrodami. Nie ukrywam, że byłem jednym z nich. Samo losowanie dostarczało wielu emocji i było bardzo miłym akcentem a oprócz tego ciekawym i oryginalnym pomysłem naszego pilota. Rewelacja! Z głośników popłynął „Grek Zorba” oraz greckie składanki w wykonaniu znanej nam wszystkim Eleni, jak: „Pende pende deka”, „Kaimos”, czy „Varka sto gialo”. Do tego wspaniałe towarzystwo, przemiłe rozmowy, musujące i łaskoczące swymi bąbelkami, zimniutkie piwko…Mmm…Jak się tutaj nie cieszyć! Pełna rozkosz w pełni formy! Luz i odprężenie! Mknęliśmy przez okolice arteriami szos autostradowych. Słuchaliśmy także kolejnych informacji odnośnie greckich marmurów (albowiem Grecja marmurem stoi), oleandrów i innych tubylczych roślin, greckiego „grzybobrania” którego faktycznie brak. Mijały kolejne kwadranse i WC-kwadranse. W autokarze zrobiło się iście filozoficznie, albowiem Grecja to kolebka filozofii a filozofia leży przecież u podstawy wszech-nauk. Popłynęły maksymy znanych nam Sokratesa, Platona, Arystotelesa, Epikura, Demokryta z Abdery, czy Heraklita z Efezu, ale w nieco odmiennej niż na zajęciach szkolnych, przyjemniejszej i bardziej swobodnej i frywolnej formie. Pan Łukasz wyposażył nas w wiedzę o tym, jak zamówić dobrą kawę, czy to z pianką, z cukrem, czy bez, czy też espresso lub americanę. Chwil kilka także poświęcił herbacie, którą w Grecji spożywa się zasadniczo w chorobie czy też przeziębieniu. Nie omieszkał również wspomnieć o winach, oliwie z oliwek, czy też lokalnym piwie i przekąskach. Co warto spróbować w Atenach? Gdzie pójść w czasie wolnym? Co zakupić tak, by Polskę oglądać mogło i było w stanie z racji niuansów transportowych? Cenne to okazały się dane…I tutaj mała dygresja. Gorąco polecam winko „Mavrodafni” – szczep peloponeski i joński z ciemnych winogron, czerwone, słodkie, wzmacniane i po prostu obłędne w smaku. Rajska rozkosz dla podniebienia! Warto też popróbować Cipuro, czyli odpowiednik naszego bimberku w postaci czystej lub lokalnych nalewek. Oczywiście Ouzo – anyżówka, która zmienia kolor z przezroczystego na mleczny, gdy okrasi się ją znaną wszystkim H2O. Dodatkowo Ouzo można skosztować w kafejkach o nazwie Ouzieri konsumując przy tym pyszne przystaweczki. Warto się skusić! Nie zapominajmy też o słynnej Metax-ie, czyli koniaczku, na butelce którego zlokalizujemy całe gwiazdozbiory. Gdy dojeżdżaliśmy już do Aten, p. Łukasz ponownie wyekwipował nasze szare komórki w wiadomości odnośnie historii Grecji. Tym razem słynna bitwa pod Maratonem stała się motywem jego opowieści. Jeszcze kilka informacji o tym, co czeka nas w dniu jutrzejszym, kolejne uliczki ateńskie i szusss…jesteśmy opodal naszego hotelu w Atenach. Dzielnica niekonwencjonalna, nietuzinkowa, jak ujął p. Łukasz – „kolorowa”, polikulturowa. Krótkie podejście i jesteśmy na miejscu. Po rozlokowaniu w pokojach na kolację pyszna musaka (z możliwością repetowania) w towarzystwie sałat i sałatek z „arbuzistością” na deserek. W zasadzie można by udać się na spoczynek…ale, ale…Pan Łukasz miał coś jeszcze z zanadrzu. Zaproponował rzut okiem na nocną panoramę Aten z dachu pobliskiego hotelu – Dorian Inn. A że kroków to kilkanaście no może kilkadziesiąt – skusiliśmy się także z kumplem. I warto było! Widok przepiękny – rzut okiem na iluminacje, zabytki (w tym Akropol) kunsztownie podświetlone, arterie ulic i uliczek, bazarki…Po porostu jak w bajce, jakoby we śnie! Migawka aparatu znów nie miała chwili wytchnienia…Chętni mieli jeszcze dodatkową atrakcję w postaci fakultetu – „Ateny nocą”. Tak ubogaceni estetycznie szliśmy już z kolegą do pokoju, gdzie czekały na nas: kojący, gorący prysznic i wygodne łóżko. Sen przyszedł lekko i szybko. Jutro przecież nowe przygody i wyzwania…Trzeba im podołać… Za dzień pełen wrażeń, wspaniałą organizację i rewelacyjny całokształt 6- pkt. na 6 możliwych. Szanowni organizatorzy – chylę czoła! DZIEŃ IV. Zdobywamy Akropol z Liki, wędrujemy na Agorę, przemierzamy Plakę, gościmy na uroczystej zmianie wart, hotelowy zawrót głowy, w pakistańskiej knajpce, nocnych Aten czar…Uff…I to w zacnych 40-43 stopniach zaskoczonego Pana Celsjusza „Siódma rano – to dla mnie noc” śpiewał Rysiu Riedel. Ateny jeszcze senne…Śniadanko już przygotowane…Kawusia bulgocze...Głodzik zaspokojony. Jedziemy i penetrujemy dalej greckie osobliwości antropogeniczne! Około 7:48 siedzielismy już w naszym dyliżansie, zaś po kolejnych 20 min. wysiadaliśmy tuż przed Akropolem. W powietrzu „błogich” 30-kilka stopni. Przewodniczka Liki już zaangażowana i na posterunku. Pan Łukasz przekazał jej „berło oratora” my zaś włączyliśmy odbiorniczki. W ten sposób ruszyliśmy w swoistą podróż w czasie z narracją naszej sympatycznej i żartobliwej pani przewodnik. Akropol – byłem urzeczony. To swoista cytadela z pozostałościami pałaców i świątyń, w tym tą najsłynniejszą poświęcona bogini Atenie. Tutaj historia starożytna przeplata się z teraźniejszością. Partenon, wspominana już świątynia Ateny, Erechtejon, czy Asklepiejon - zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Zatrzymałem się na chwil kilka, by pooddychać historią tego miejsca. Wraz z kolegą obeszliśmy wszystkie osobliwości nie zapominając o przepięknych widoczkach rozciągających się stąd na panoramę Aten. Naszą uwagę i wzrok przyciągnął też Aeropag – wzgórze, na którym św. Paweł przemawiał do mieszkańców Aten. Pozwolę sobie w tym miejscu na krótki cytacik: „Czekając na nich w Atenach, Paweł burzył się wewnętrznie na widok miasta pełnego bożków. Rozprawiał też w synagodze z Żydami i z «bojącymi się Boga» i codziennie na agorze z tymi, których tam spotykał. Niektórzy z filozofów epikurejskich i stoickich rozmawiali z nim: «Cóż chce powiedzieć ten nowinkarz?» - mówili jedni, a drudzy: «Zdaje się, że jest zwiastunem nowych bogów» - bo głosił Jezusa i zmartwychwstanie. Nowatorski, zwiastun nowej nadziei i nowej religii, która miała zatrząsnąć politeizmem. Niesamowite, że mogłem tutaj być! Co dalej? Teraz spacerek uroczymi, wąskimi uliczkami z p. Liką do starożytnej Agory, po drodze chłodząc się pod kawiarnianymi wiatrako-rozpylaczami, mgiełko-wytwarzaczami. Agora – kolebka demokracji ateńskiej – to rozległy teren, na którym widzieliśmy: kolumnady, mennicę, Stoę Południową i na Ancient, mury obronne, budynek z fontanną, okazały i dobrze zachowany Hefaisteion, Odeon Agryppy, budynek sądu, Stoę Attalosa i wiele innych. W secie dodatkowym – bujna i okazała roślinność. Ponieważ kwiaty, drzewa i krzewy – to mój konik, a wokół otaczał mnie szeroki rezerwuar nasion – nie mogłem sobie odmówić przywiezienia do Polski choćby kilku z nich. Ot praktyczna pamiątka. Kiełkują już sobie wesoło w rozsadnikach. Na zakończenie tegoż punktu programu łyczek zimnego Alfa pozwolił zaspokoić pragnienie. Temperatura bowiem przezacna na poziomie 40-43 stopni Celsjusza. Ufff…Jak gorąco! Ale peregrynujemy dalej…Kolejny punkt naszego programu – to Plaka, leżąca u stóp Akrolopu. Urokliwa, pełna kafejek, restauracyjek, kramików z pamiątkami, klimatowa, nastrojowa, gwarna i bazarna. To tutaj właśnie zakupiłem pyszne winko, mydełka oraz bukiety przypraw oraz bawełniana koszulkę z motywem ateńskim i oczywiście cosik na słodko, czyli Lokum. Polecam to miejsce. Ma duszę i serce! Z Plaki to już prosta droga by móc obserwować zmianę warty przed budynkiem parlamentu greckiego, przed grobem nieznanego żołnierza, na Placu Syntagma. Doszliśmy tam z kumplem w około 20 min. Sama parada, trwająca kilkanaście minut jest niezwykle widowiskowa i jedyna w swoim rodzaju. Żołnierze pełniący wartę pochodzą z Gwardii Prezydenckiej. Dla rodziny każdego z nich to wielka chluba i prestiż. Specyficzne stroje, oryginalny sposób maszerowania, stawiania kroków (jak gdyby w zwolnionym tempie), salutowanie, ruchy bronią, wreszcie pełnienie warty przy 40C upale – to elementy, które naprawdę warto zobaczyć i przeżyć. Po zmianie warty tuż obok czekał już na nas autokar (z naszymi dzielnymi driverami), należycie schłodzony i gotów na kolejne wyzwania. Tymże odjechaliśmy do Narodowego Muzeum Archeologicznego. W drodze, przed oraz w samym muzeum otrzymaliśmy od naszej przewodniczki Liki solidną porcję wiedzy historycznej, archeologicznej, ale też obyczajowej i kulturowej. Sam spacer po muzeum to swoista podróż w czasie: od prehistorii, starożytnej rzeźby, ceramiki, sztuki, metalurgii, biżuterii, statuetek aż po monumentalne rzeźby bogów. Do tego należycie dobrane iluminacje świetlne, specyficzna atmosfera panująca w poszczególnych salach – całość dodaje atmosfery niesamowitości i tajemniczości. Kolejne fotki – to nie tylko pasja, ale po prostu obowiązek. Około 1.5h spacer po salach z artefaktami to jednak nie koniec. Spożywając chłodnej napoje pojechaliśmy dalej naszym wehikułem marki Scania tuż przed stadion olimpijski – Kallimarmaro. To zaiste piękna, masywna, monumentalna budowla pochodząca z roku 1896. Robi ogromne wrażenie! W naszym przypadku eksponowany dodatkowo przez temperaturę rzędu 40-43C (w powietrzu o zapachu sauny). No moi mili! To było wyzwanie. Chwilka na foto-sesję, rozejrzenie się tu i ówdzie i znów siedzimy w autokarze, solidnie chłodzeni przez wydajną klimę. W drodze do hotelu wysłuchaliśmy informacji odnośnie programu kolejnego dnia, także wyzwań turystycznych, ale też o metrze w Atenach i jego historii, o meandrach języka greckiego, parku Zappieon oraz skąpanym w zieleni parku królowej Amalii, wreszcie o symbolach i budowie flagi greckiej. Podczas tak zacnych narracji ani się obejrzeliśmy a ok. 16:16 byliśmy już pod naszym hotelem. Lecz na tym nie koniec atrakcji. Zaraz po wejściu do pokoju furorę zrobiła nasza pokojowa klimatyzacja. Gdy już ostudziliśmy nieco nasze organelle a kolega postanowił skorzystać z dobrodziejstwa prysznica, pokusiłem się o małą przekąskę w mieście. Po wyjściu z hotelu uszedłem dosłownie ok. 100m, gdy mój zmysł powonienia został przyjemnie podrażniony zapachami mięsiwa i grillowanych warzyw. Postanowiłem wejść do małej knajpki o nazwie Punjabi Tikka restaurant (przy ul. Nikiforou opodal naszego trójgwiazdkowiaka – Marina-Athens), z której ów zapach dolatywał. Rychło odkryłem, że właścicielami są Pakistańczycy. Jak się okazało ludzie bardzo uczynni, pomocni i cały czas dbający o klienta. Zaordynowałem sobie Chicken Tikka w zestawie. Oczywiście jak w całej Grecji tak i tutaj trzeba uzbroić się w 20-minutową cierpliwość. Ale naprawdę warto, ponieważ to, co otrzymałem było po prostu niesamowite, obłędne w smaku, szaleństwo kulinarne. Do tego pakistański szef kuchni wraz z kelnerem pytaniami troszczyli się o mnie i pytali, czy wszystko jest w porządku, czy smakuje, czy może jeszcze coś podać, czy dołożyć sosu, itp. To był naprawdę strzał w dziesiątkę! Gorąco polecam! Napełniwszy suto żołądek powróciłem do hotelu. Chwila relaksu, wytchnienia i rozmowy z kumplem. Rychło jednak postanowiliśmy zapodać sobie mały deserek w postaci słodziutkiego, greckiego arbuza. Zakupiliśmy go (a nawet dwa) w pobliskim markecie. Przydzierżyliśmy do hotelu i należycie schłodziliśmy w lodóweczce turystycznej. Gdy już uznaliśmy, że temperatura będzie odpowiednia – kosztowaliśmy go zapamiętale popijając równie schłodzonym, czerwonym, aksamitnym winkiem. „Tak – to można świat doganiać” – powiedział by zapewne Kazimierz Pawlak. Czy to koniec atrakcji i pozostał tylko spoczynek? O nie! Nasz dzielny pilot – p. Łukasz przygotował jeszcze cosik specjalnego. Ok. godz. 20:25 zabrał nas przecznicę dalej do hotelu Dorian Inn (trójgwiazdkowca) mieszczącego się przy ul. Pireos, opodal zasiedlanej przez nas Mariny. Dwoma windami wjechaliśmy na dach a tutaj…widok niesamowity! Przepiękne iluminacje świetlne Aten, słodkie ulice i uliczki, kolorowe fontanny i oczywiście gwóźdź programu – Akropol. „Ja chyba śnię” – pomyślałem i uśmiechnąłem się sam do siebie przeszczęśliwy. Nie pozwalałem odpocząć aparatowi i jego migawce. Do tego tuż obok przyjemna kafejka, gdzie w tak uroczych okolicznościach można było wypić filiżankę kawy, zjeść cosik słodkiego, wypić coś chłodnego. Aż wierzyć się nie chce, że jesteśmy cały czas na dachu hotelu! Błękitno – lazurowa toń wodna basenu dopełniała reszty. Nasyciwszy się przepięknymi widoczkami – powróciliśmy do naszej Mariny. Tego dnia realizowany był jeszcze fakultet „Ateny nocą”, jednak mnie i koledze zbrakło już z deczka sił / wigoru. Toteż wypiwszy jeszcze po 1-2 lampki przepysznego czerwonego winka i zakąsiwszy zimniutkim je arbuziekiem – zlegliśmy na posłaniach, by pogrążyć się we śnie. Za całokształt przeżyć oraz wspaniałą organizację pobytu Atenach i ich zwiedzania oczywiście 6- na 6 pkt. możliwych. Brawo! DZIEŃ V. Jeszcze ateńsko, nad kanałem i wąwozem korynckim, sanktuarium Asklepiosa – czyli Epidauros, u źródeł cywilizacji mykeńskiej, grobowiec Agamemnona, zabytkowe i tajemnicze Nafplio, monumentalny most Rio-Andirio im. Charilaosa Trikupisa w mieście Patra i po spokojnym morzu Jońskim promem Levante na wyspę Zakynthos; intensywnie, globtrotersko, biesiadnie, integracyjnie… Cichy, senny jeszcze poranek (po zdrowym śnie i ogółem nocnym spoczynku) zwiastował nową porcję doznań, do tego złote słońce i oczywiście zacnie wysoką temperaturę. Ogółem dzień rozpoczęliśmy wczesnym rankiem, bladym świtem, pobudką ok. 5:30, gdy ateńskie ulice jeszcze nieco senne, z wolna budziły się do życia. Cóż podróżowanie i aspiracje poznawcze wymagają poświęceń. A i dystans, który mieliśmy do przejechania był dość pokaźny, i program obfity w kolejne wydarzenia, i jadło jak zawsze znakomite. Do dzieła fascynaci! Wpierw śniadanko ok. 6:00. Lekkie, smaczne, pożywne, syte i urozmaicone. I tego było nam trzeba! Szybkie pakowanko naszych bagaży do luków autokarowych, zajęcie miejsc i…ruszamy! Antío Athína! (do widzenia Ateny), Ta léme! (do zobaczenia). Ok. 6:30 odjazd w kierunku Kanału Korynckiego – dzieła geniuszu architektów i niezwykłego wykonania. Nim jednak ten, z głośników ponownie popłynęły opowieści naszej pani przewodnik: o klasztorze Dafni w Atenach, o samej Dafne i jej zamianie w drzewo laurowe, o pracach nad Kanałem Korynckim. Po około godzinie staliśmy już przed Kanałem Korynckim. Ponad 6-kilometrowy, szeroki na 21-24m, o wysokości ścian dochodzącej do 78m licząc od lustra wody, łączący jak gdyby dwa światy – ten rodem z Morza Egejskiego i ten drugi z Morza Jońskiego. Pozwala zaoszczędzić 200 mil morskich, które należałoby przebyć okrążając Peloponez. Niebywałe dzieło geniuszu ludzkiego umysłu, ciężkiej i mozolnej pracy w gorących promieniach słonecznych, monumentalny, ciągnący się aż po horyzont. Potęga z lekka smagana poranną bryzą. Jego wody z rana jeszcze szarawe i ciemne, wraz z wędrówką słońca na sklepieniu nieba stają się cudnie lazurowo – szafirowe. Widoczek niezapomniany! Warto spędzić tutaj choć kilka chwil. Jeśli zaś po wizycie nad kanałem ktoś poczuje się spragniony – pobliska kafejka zaspokoi tę potrzebę. Można wypić filiżankę małej – czarnej w urokliwym miejscu a i zakupić jakiś suwenir. Ruszyliśmy dalej po lewej stronie mając Morze Jońskie, zaś po prawej Egejskie. Gdzieś na pograniczu dwu akwenów wąskim pasem lądu mknęliśmy do kolejnego punktu zwiedzania, którym był Epidauros, czyli sanktuarium Asklepiosa + teatr antyczny. Nasza przewodnik raczyła nas kolejnymi opowieściami o urokliwych krajobrazach greckich, córach Koryntu (ten termin miał w starożytności nieco inne znaczenia) i Heterach (m.in. Aspazji, Laidzie i Fryri). Ani się obejrzeliśmy a już o 8:38 wjechaliśmy ze stałego lądu na płw. Peloponez. Z klifu po lewej stronie obserwowaliśmy hodowle Dorady. Wysłuchaliśmy także historii Pelopsa – syna Tantala, jako dziecko zabitego przez ojca a wskrzeszonego przez Hermesa. Po ok. 1h mknąc przez górskie serpentyny, dojechaliśmy do Epidauros. Miejsce to szacowne, spokojne, pełne tajemniczości i uroku. Sam teatr jest monumentalny, gargantuiczny. To kolejne dzieło ludzkiego geniuszu, przemyślanie położone na jednym ze wzgórz, Wyposażony w 52 rzędy siedzeń, mieszczący 14 tys. widzów, otoczony rowem odprowadzającym wody deszczowe, zamknięty z jednej strony wysokim proscenium. To swoisty fenomen akustyczny. Szept, czy moneta rzucona na ziemię po środku sceny słyszalna jest we wszystkich rzędach na całej widowni. Pokaźne skalne pudła rezonansowe, ukryte pod teatrem i widownią dają tę niesamowitą właściwość. Po dziś dzień jest obiektem badań naukowych. Dodatkowo oświetlony promieniami porannego słońca – robił ogromne wrażenie. Nie byłbym sobą, gdybym nie zapróbował aktorskiego rzemiosła i nie wypowiedział choćby słowa, nie wszedł na sam szczyt i nie porobił dziesiątek zdjęć. Dalej skierowaliśmy swe kroki do antycznego miasta leżącego obok teatru. I tutaj spacer z naszą przewodnik. Zobaczyliśmy pozostałości świątyni Asklepiosa, propyleje, gimnazjon z palestrą, stadion, łaźnie, katagogejon (ówczesny hotel) z pokojami dla pielgrzymów, i wiele innych. Wysłuchaliśmy też ciekawych historii odnośnie interesujących i niekonwencjonalnych sposobów „uzdrawiania” osób – pielgrzymów z różnych przypadłości zdrowotnych przez kapłanów. Tak sympatycznie mijały kolejne chwile na gościnnej ziemi greckiej. Po około godzinie siedzieliśmy już w naszym dyliżansie, by przemierzać kolejne parcele w drodze do Myken. Podczas przejazdu nasza niezawodna p. przewodnik umilała nam czas przytaczając mity o Helenie i Menelaosie, Odyseuszu, czy o samym Agamemnonie, którego grobowiec był także na naszej eksploracyjnej liście. Za oknami uprawy drzew cytrusowych, gaje oliwne oraz pszczele barci. W gorącym greckim słońcu, którego zapał poskramiała klimatyzacja naszego wehikułu – dotarliśmy do stanowisk archeo w Mykenach. Najpierw Grób Agamemnona. Znany skądinąd z wiersza J. Słowackiego. To okazała budowla zwana także Skarbcem Atreusza, z lwią bramą u wejścia, półokrągłym sklepieniem, zbudowana z gładko ciosanych, kamiennych bloków. Nad wejściem trójkątny otwór, tzw. trójkąt odciążający. Wewnątrz panuje półmrok, przyjemny chłodek. Stojąc na środku, pod szpicem kopuły możemy doświadczyć niesamowitej akustyki tej budowli. Po raz kolejny byłem oczarowany rozmachem, potęgą i niezmiernością świata starożytnych. Pokusiłem się oczywiście o kolejną sesję zdjęciową. W dalszej kolejności powrót do autokaru i po kilku minutach wysiadaliśmy już przy stanowisku archeologicznym starożytnych Myken. Tutaj wyobraźnia działała wyjątkowo silnie. Osada położona na jednym z okolicznych wzgórz, otoczona murami cyklopowymi. Do wnętrza prowadziły dwie strzeliste bramy – Lwia i Tylna. Podczas spaceru po mieście obserwowaliśmy nekropolię, megaron (część pałacu), siedzibę władcy, pozostałości fresków, stiuków, itp. Przepiękna to materia! Cudownie było przemierzać trakty, którymi kroczyli kiedyś starożytni przodkowie. Jako osoba fascynująca się historią i archeologią, po raz kolejny byłem zachwycony! Czas był już lekko popołudniowy, gdy w temp. godziwych 42C odjeżdżaliśmy na lunch w spokojnej, przydrożnej tawernie Kolizeros. W chłodnych, marmurowych salach, z miłą obsługą potrawy klasycznej kuchni greckiej smakowały przewybornie. Do tego lampka czerwonego wina (tudzież lokalnego piwka) znakomicie komponowała się z bukietem smakowym serwowanych dań. Po tak wykwintnej uczcie, krocząc obok basenu z błękitną wodą oraz gajów oliwnych i figowych, ok. 13:44 udaliśmy się w dalszą podróż. Nie był to trakt nazbyt odległy, gdyż w całości przejazd zajął nam 40 min. z małym haczykiem. Po drodze pożegnaliśmy i wysadziliśmy naszą przemiłą p. przewodnik Anię. „Mikrofonowe berło” przejął pilot – p. Łukasz. Wpierw przedstawił nam plan na kolejny dzień, a następnie opowiedział o powstaniu i historii miasta Nafplio (niegdyś stolicy państwa greckiego). Gdy zbliżaliśmy się już do Nafplio – naszym oczom ukazały się dwie przepięknej maści twierdze – Tyryc na wzgórzu Acronauplia oraz Palamidi. Oczywiście nie mogłem sobie odmówić, by w czasie wolnym nie odwiedzić obydwu. Wpierw jednak, wysiadłszy w porcie odbyliśmy spacer po starym mieście wsłuchani w informacje na jego temat ze strony naszego pilota. Temperatura dawała się solidnie we znaki, chociaż od czasu do czasu chłodna morska bryza tonowała nieco zapędy słonecznych promieni. Jednak pragnienie coraz bardziej doskwierało. Dlatego w czasie wolnym wpierw postanowiłem uzupełnić mikroelementy racząc się zimniutkim piwkiem „Alfa”. I w drogę na twierdzę Palamidi. Wejście najpierw spokojne, stopniowo jednak stromiejące i meandrujące, jednak w pełni bezpieczne (ze spokojem można wejść nawet w sandałach). W upalny dzień, w pełnym słońcu było to nie lada wyzwanie. Koniecznie należy wziąć ze sobą coś do picia. Pragnienie ze stopnia na stopień dokucza coraz bardziej. Ale widoki…zapierają dech w piersiach!! Tego nie da się opisać! Turkusowa toń wód morskich, stare miasto Nafplio, twierdza Tyryc, okazała i bujna roślinność – tworzą mozaikę, której nie da się zapomnieć! Do tego małe zwinne jaszczureczki tu i ówdzie pląsające po skałach w poszukiwaniu jakiejś owadziego kąska. Całość pełna harmonii i zachwytu. Migawka mojego Nikona znów rozgrzewała się do czerwoności. Szedłem jednak dalej i wyżej raz po raz zatrzymując się na foto – sesyjkę. Z podziwem i zachwytem oglądałem kolejne bastiony: św. Andrzeja (tutaj należy zakupić bilet na zwiedzanie całej twierdzy – naprawdę warto!!), św. Gerarda, Aghiosa Andreasa, Leonidasa, Miltiadisa, Roberta, Temistoklesa i Achillesa …ach ileż tego – istny raj dla oka! Koniecznie kontemplujmy rzeczywistość wokół. Każdy bowiem ruch głową odkrywa kolejne, piękne widoczki. Na samą twierdzę trzeba przeznaczyć ze spokojem ok. 1h. Schodząc zachowujmy ostrożność i rozkoszujmy się pięknem otaczającego nas świata! Po zdobyciu twierdzy Palamidi przyszedł czas na Tyryc na wzgórzu Acronauplia. Wpierw klucząc uliczkami starego Nafplio zatraciłem się w ich urokliwości…Gdzie ja jestem?! Dobre pytanie…Zapytawszy jednak kolejnych turystów naprostowałem swój szlak i po chwili dumnie kroczyłem już w kierunku twierdzy. Zwiedziłem bastion Grimani, Castel Toro, pasy umocnień i murów, pokluczyłem krętymi uliczkami, kaplicę Aghii Anargir, porobiłem mnóstwo fotek – widoczków na zatokę Agrolidzką, stare i nowe miasto, twierdzę Palamidi, okazałą roślinność, w tym kaktusy i sukulenty. Po raz kolejny tego dnia byłem oczarowany pięknem i bogactwem tych terenów. Lecz co jeszcze zasługuje na uwagę…?! Na pewno kulinaria. Miejscowe tawerny i słodkie, ciasne uliczki, sklepiki. Tu po prostu trzeba być, wtopić się w tutejszą codzienność, pokosztować potraw takich, jak: pita, gyros, souvlaki, tzatziki (czyli różnego typu przekąski), kotlety jagnięce, kokoretsi, sałatki i pyszne, zdrowe czerwone, esencjonalne winko. Pełen wrażeń wracałem do autokaru, który czekał na nas, na portowym parkingu. Po drodze zahaczyłem jeszcze o miejscowy market, by zakupić coś „mokrego”. I chociaż tempo miałem dość dobre – nie uchroniło mnie ono przed 2-3 – minutowym spóźnieniem. Cóż – zew przygody okazał się silniejszy…Ale autokarowi pobratymcy wybaczyli. Około 16:15 w znakomitych nastrojach, pełni wysublimowanych doznań odjeżdżaliśmy w kierunku portu Killini. Mijaliśmy miasto Patria oraz po prawo okazały most wantowy Rio-Andirio im. Charilaosa Trikupisa, o długości prawie 3km i szerokości 27m. Usytuowany na bardzo niestabilnym, o dużej miąższości terenie, w uskoku tektonicznym (terenie aktywnym sejsmicznie), mogący wytrzymywać wstrząsy o silne nawet 7 stopni w skali Richtera. A jednak jest i ma się dobrze! Z kolei w miasteczku Patra (największym na Peloponezie) znajdują się relikwie św. Andrzeja a także słynna winiarnia Achaia Klauss. Jak podają autorzy portalu navatur.pl „Obejrzeć tu można m.in. największe na świecie wypełnione winem bliźniacze beczki o wadze 14 ton każda, narzędzia służące do wyrobu beczek, oraz kolekcję nagród jaka przyznana została winiarni. Przedmiotem szczególnego zainteresowania jest też piwnica w której znajdują się beczki będące pamiątkami z wizyt w winiarni sławnych osób z całego świata. Miejsce to odwiedzili m.in. Melina Merkuri, cesarzowa Sissi, generał Montgomery, Maria Bonaparte czy Alexander Fleming. Każdego roku w Achaia Clauss wytwarza się około 30 milionów litrów wina z winogron pochodzących z winnic całego kraju. Najbardziej znanym winem jest Mavrodafni. Gustaw Clauss nazwał je na cześć swojej narzeczonej Dafni”. Warto zatem pokusić się o choćby krótką wizytę i pokosztować „nektaru bogów”. Mknęliśmy dalej wsłuchani w opowieści pilota – Łukasza (merytorycznych ale i tych informacyjnych odnośnie kolejnego – wyspowego dnia), a później wpatrując się w sceny filmu „Troja” (projekcja od ok. 19:15). 23 minuty później dojechaliśmy już do portu w Killini. Pora była już iście kolacyjna, zatem o strawę tego rodzaju pokusił się dla nas nasz organizator. Podeszliśmy do małej restauracyjki o nazwie Sou-Mou przy Kyllini Beach, gdzie przyjęci gościnnie konsumowaliśmy nadziewane pomidory, bukiet sałat oraz mięsiwo i frytki. Całość przepyszna i obłędna w smaku! Niebo w ustach! Polecam ten lokal. Można tutaj także pokosztować świeżutkie owoce morza. Po tak wybornej kolacji spacer brzegiem Morza Jońskiego i zanurzenie w nim swych zdrożonych stópek był po prostu obowiązkiem. Do tego miłe rozmowy, szampański nastrój i majestatyczny zachód słońca dopełniły całości. Kilka chwil nadmorskich pieleszy i już ok. 21:00 maszerowaliśmy do portu, do przystani promowej, na prom Levante. Tutaj jednak czekała mnie mała, globtroterska przygoda. Oto psotnik wiaterek wyrwał mi z dłoni bilet i z impetem cisnął go w toń morską. Nie zdążyłem go złapać. Całą sytuację widziała jednak osoba z obsługi, która znacząco wzruszyła ramionami. „No tak – teraz przyjdzie płacić za prom” – pomyślałem. Ale w końcu podciągnijmy to pod dreszczyk przygody. Jak mawiają Grecy: „Cierpliwość jest kluczem do szczęścia”. Zgłosiłem całość sytuacji naszemu pilotowi. Po kilku chwilach, ostatecznie, z miną odkrywcy wsiadałem na prom nie uiszczając dodatkowych eurosków. Jedyna starta – to brak pamiątki w postaci biletu. Ale cóż – trudno, Posejdon wybaczy. Sam rejs rozpoczął się o 21:30. Promowe syreny obwieściły jego początek. Pochodziliśmy po pokładzie penetrując promowe zakamarki, oddaliśmy się sympatycznej rozmowie i chociaż oczęta były już senne a powieki ociężałe – kontemplowaliśmy co się dało. Spokojna toń Morza Jońskiego sprawiała, że sunęliśmy jak po szybkie. W 1.5h stukaliśmy już do wrót miasteczka Zakynthos na wyspie o tej samej nazwie. Wyładunek pojazdów oraz sam „porto – abordaż” odbyły się sprawnie bez zbędnej celebracji. Tak zatem ok. 22:50 siedzieliśmy już w autokarze, by 6 minut później odjechać do Naszego hotelu Letsos w miejscowości Alykas. Mijaliśmy a to strefy bardziej cywilizowane, a to śpiące wioski, to znów pogrążaliśmy się w całkowitych ciemnościach. Wreszcie, po ok. 30 min. byliśmy na miejscu. Chwil kilka na sprawne rozlokowanie w pokojach hotelowych i już z kolegą wędrowaliśmy na pierwszy rekonesans terenowy po miasteczku. Małe zakupy w miejscowym markecie i szusss z powrotem do hotelu. Tutaj toaleta wieczorna, po lampeczce winka na balkonie mile konwersując, po czym oddanie się marzeniom sennym, by dać odpocząć strudzonym organellom. A sen przyszedł błyskawicznie… To dzień pełen wrażeń, pełen niesamowitych doznań. Ocena może być tylko jedna 6+ na 6 pkt. możliwych. Gromkie brawa dla organizatora i wszystkich osób zaangażowanych!!! Dni: VI, VII, VIII i IX. Na Zakynthos…Przez „zakryntos” i „serpentynos”, po czym rejs na Wyspy: Wraku, żółwi Caretta-Caretta, ślubów i Kefalonię…Kąpiele morskie, basenowe pielesze i hydromasaże, pyszne obiadokolacyjne i śniadaniowe wyszynki, fantastyczna atmosfera! Słowem na jawie a jakby we śnie! Mocne wejście! Rewelacja! ZAKYNTHOS – DZIEŃ I. Wybudzeni świstem wicherku i śpiewem cykad około godz. 6:30, z nowymi siłami i potrzebą doznań…Oto jesteśmy przecież na Zakynthos – trzeciej co do wielkości wysp archipelagu jońskiego. No moi mili…w ten deseń, w takich okolicznościach przyrody to ja mogę każdego dzionka! Po przesmacznym smacznym, iście królewskim w swym kształcie i formie, śniadaniu (od godz. 7:00), byliśmy już gotowi na wycieczkę fakultatywną – rejsu do Zatoki Wraku na Plażę Navagio. Już około 9:00 wsiadaliśmy do naszego obszernego wehikułu. Kierowcy Piotr i Witek jak zwykle zaangażowani i na posterunku uruchamiali już rącze kucyki silnika. Pan Łukasz zaś powitał nas uroczym „Kalimera”. Z głośników popłynęły greckie przeboje, do tego temperatura na poziomie uroczych 35 stopni i od razu zrobiło się ogólnie-grecko. Pokonywaliśmy kolejne wzgórza, dziesiątki zakrętów i urwisk, podziwialiśmy specyficzną dla wyspy Zakynthos roślinność, mijaliśmy malutkie, słodkie wioski i niewielkie miasteczka z uroczymi kościółkami, mknąc na północno – zachodni kraniec wyspy. Konie mechaniczne rżały ochoczo w parceli silnika a retarder raz po raz spowalniał ich zapędy podczas zjazdów i stromych wiraży. Za oknami autokaru a to smukłe i wysokie klify, postrzępione skały, a to znów bezkresna toń morska i spokojna tafla Morza Jońskiego. Całość subtelnie upiększana opowieściami Naszego pilota – p. Łukasza. Po około godzinie dojechaliśmy do cichej przystani – Porto Vromi osłoniętej z trzech stron skałami klifowymi, z piękną plażą, cichutką kafejką oraz możliwością wynajęcia jachtów motorowych, kajaków, łodzi i innego sprzętu pływającego. W tym miejscu mała praktyczna uwaga! Jeśli ktoś uprzednio nie zaopatrzył się w jakiekolwiek substancje płynne (do picia), warto to uczynić właśnie tutaj. W Zatoce Wraku niestety nie będzie takiej sposobności, a biorąc pod uwagę tamtejszy klimat – pragnienie jest iście niebotyczne. Po nabyciu biletów, z minami poszukiwaczy i w nastroju podróżniczym wsiadaliśmy na pokład naszego „Nautilusa” (ten bynajmniej nie był wehikułem podwodnym). Wpierw powoli, majestatycznie sunęliśmy po gładkiej tafli morskiej, by po kilku minutach coraz to zwiększać prędkość. W końcu – całą naprzód zaordynował nam nasz młody kapitan i pomknęliśmy z prędkością światła. W piersiach zapierało dech a z ust wydobywał się okrzyk radości! Jejku jak cudownie, jaka wolność!!! Po lewej kontemplowaliśmy turkusową toń morską rozciągającą się aż po horyzont, zaś po prawej – klifowe wybrzeże morskie. Po około 45 minutach byliśmy już u celu podróży. Zza poszarpanych skał ukazała się przepiękna, majestatyczna i niezrównana w swojej urodzie – Zatoka Wraku. Malownicze, bajkowe położenie, wysokie, różnobarwne klify, niezrównany w swej lazurowości kolor wód, jaskinie i przesmyki skalne a do tego zagadkowy i tajemniczy wrak statku, czynią to miejsce wyjątkowym. Z gracją i elegancją podpłynęliśmy do brzegu i wysiedliśmy na piaszczysto – kamieniste wybrzeże. Przezroczyste, o niesamowitej czystości i cieplutkie wody zachęcały do kąpieli. Byłem tak oczarowany, szczęśliwy i pełen wrażeń estetycznych, że mój biedny Nikoni-k nie wyrabiał się z rejestrowaniem rzeczywistości wokół. Na podróżniczą uwagę zasługuje też wrak statku MV Panagiotis, który 2 października 1980 roku osiadł tutaj podczas sztormu. O jednostce krąży wiele legend łącznie z tą, która głosi, że to statek piracki, należący do przemytników. W rzeczywistości przewoził on legalnie ładunek z Argostoli (wyspa Kefalonia) do jednego z albańskich miast. Osiadłszy na mieliźnie stał się symbolem wyspy i atrakcją turystyczną. Nie omieszkałem oczywiście jej odwiedzić. Masywny kadłub i poszycie, brązowe zabarwienie poszczególnych elementów, świetnie kontrastują ze złotym piaskiem zatoki i turkusowym morzem. Do tego dają też odrobinę cienia. Kąpiele wodno – słoneczne, sesje foto, sympatyczne rozmowy z turystami oraz p. Łukaszem, kontemplacja malowniczych okolic – przydały wyśmienitego nastroju. Gdy nasyciliśmy się zatokowym klimatem – podpłynął nasz statek i udaliśmy się w drogę powrotną oczywiście z atrakcjami: przepięknymi jaskiniami i grotami – tzw. Blue Caves (u podnóża których, w punktach styczności ze słoną wodą morską gromadzą się różnego typu, z kolorowymi pancerzami organizmy; jedna z nich ma kształt słonia z trąbą opuszczoną w toń wodną), malowniczymi tworami skalnymi, wcinającymi się w ląd zatoczkami, w których mogliśmy skorzystać z kąpieli morskich (tudzież nurkowania i snorkowania). Temperatura wody zachęcała a wielość form skalnych i ukształtowanie linii brzegowej oraz przezroczystość wód przyprawiały o zawrót głowy. Niebywałą atrakcją były także skoki z klifu miejscowych mężczyzn. Po zaspokojeniu naszych wodnych i penetracyjnych zapędów – pomknęliśmy dalej naszym Nautilusem a grecki kapitan przydawał dodatkowo wrażeń obierając odpowiednio kurs względem drobnych fal. Po prostu niesamowite! Gdy powróciliśmy do portu – Porto Vromi nie mogliśmy dosłownie opanować radości. Nieopisanych wrażeń moc! Teraz łyczek zimniutkiej kawusi lub równie zacnego piwka stał się po prostu obowiązkiem, jakby dopełnieniem całości. Kilka chwil na orzeźwienie organelli i już siedzieliśmy w naszym obszernym dyliżansie, mknąc (jak mawiają kierowcy w swoim żargonie) przez zakryntos na Zakynthos, na punkt widokowy – na Zatokę Wraku. Jak się jednak miało okazać, z uwagi na niebezpieczeństwo pożarowe, został on zamknięty. Ale nic to…Pan Łukasz szybko wyszperał dla nas inny punkcik z również przepięknym widoczkiem oraz malutkim Kościółkiem. Dodatkową zaś atrakcją był sympatyczny osiołek. Kłapouch cierpliwie, z wdziękiem, niby aktorsko pozował do zdjęć i raz po raz dał nawet gładzić po futerku…Dzionek był nadal bardzo ciepły, lazurowe niebo a na nim królujące złote słoneczko. Bajecznie! Powracaliśmy do naszego Alykas przeszczęśliwi, w cudownych nastrojach i oczywiście doborowym towarzystwie autokarowym. Po powrocie czekała na nas nie lada atrakcja – kompleks basenów hotelowych, z cieplutką wodą, palmami, leżakami, masażami wodnymi, pomostami oraz wysepką, na której zlokalizowano bar a w nim sama radość świata tego: drineczki, zimne piwko, napoje, przekąski – palce lizać! Oddaliśmy się zatem ogólno-basenowym pieleszom. W trakcie malutka przerwa na zakupy i penetrację miasteczka. Obiadokolacja – to był prawdziwy majstersztyk tak pod względem ilości, różnorodności jak i jakości potraw. Wieczorny spacerek po okolicy i miejscowych sklepikach także musiał być zaliczony. Ale to nie koniec. Zwieńczeniem była balkonowa degustacja zakupionego uprzednio winka z sympatycznymi rozmowami. To jakby podsumowanie i ukoronowanie całości. Teraz pozostał już tylko spoczynek i błogi sen. Jutro przecież kolejne atrakcje! Za całokształt tego dzionka oczywiście 6+ na 6 punktów możliwych! Po prostu rewelacja!!! Dziękuję! ZAKYNTHOS DZIEŃ II. O brzasku, tj. ok. 6:30 rozpoczął się nowy – wyspiarki dzionek. Budzik w telefonie nie musiał się trudzić. Oto zew nowej przygody sam wyznaczał rytm wypoczynku i aktywności. Po kolejnym, przepysznym śniadanku celebrowanym od godz. 7:00 wyruszyliśmy naszą Scanią na kolejne atrakcje. Tym razem celem stała się zatoka Laganas. Tutaj można bowiem poobserwować, popodglądać w naturalnym środowisku żółwie Caretta – Caretta. Te niezwykłe, słynące z długowieczności, stworzenia osiągają masę do 100 a w niektórych przypadkach nawet 500kg. Od tysięcy lat przybywają na wyspę Zakynthos, by tutaj złożyć cenne jaja. Z nich w ciągu kolejnych 40-60 dni wylęga się potomstwo dając początek kolejnym pokoleniom. Co ciekawe przyszła płeć żółwia zależy od temperatury piasku. Maluchy gdy się wyklują, podążają ku najjaśniejszemu punktowi, którym jest niezmiennie tafla wody, w której to w nocy odbijają księżyc i gwiazdy. Majestatyczne, dumne, piękne i tajemnicze to istoty. Będąc w tych okolicach po prostu nie można ich nie zobaczyć lub też dla odważnych – nie ponurkować z nimi. Około godzinka drogi autokarem i już byliśmy w zatoce. Nasza dzielna Pani kapitan Eleni, zabrała nas w cudny rejs. Wpierw z gracją i niebywałą wprawą manewrowała łodzią tak, abyśmy jak najwięcej skorzystali pływając wśród żółwi. To wskazywała nam ich kierunek, to znów informowała kiedy i gdzie będzie się wynurzały. Dzięki temu wykonaliśmy wiele przepięknych fotek, zaś przeżycia towarzyszące wyprawie były nie do opowiedzenia. Same żółwie (chociaż przezacne) były jednak tylko częścią atrakcji. Oto bowiem popłynęliśmy w ok. 30-40 minutowy rejs wokół okolicznych skałek, klifów i wysepek. Pierwszą, którą mijaliśmy była tzw. Wyspa Ślubów, czyli Cameo. Piękna, urokliwa, z klifowym wybrzeżem, półkolistą, osłonięta plażą, bujną roślinnością i pakietem atrakcji (jeśli ktoś wybierze się na jej zwiedzanie). Mijaliśmy ją po naszej prawej burcie a zatrzymawszy się, huśtając na tafli wodnej – otrzymaliśmy chwilę na foto-sesyjkę. Popłynęliśmy dalej tnąc delikatne grzebienie fal. Po prawej stronie pojedyncze grzbiety skalne, postrzępione, ale malownicze o ciekawej kolorystyce. Naszym celem była żółwiowa wyspa Marathonisi z piękną plażą oraz miejscami lęgowymi oglądanych już przez nas żółwi Caretta-Caretta. Wpierw jej pd. – zach. część, w której mieszczą się cudnej maści jaskinie. Nasza dzielna pani kapitan Eleni zręcznie i sprawnie manewrowała jachtem motorowym, wyłuskując i eksponując dla nas najciekawsze zakątki jaskini oraz zagłębień klifowych. Postrzępione, monumentalne, pełne grozy, ale i niesamowitych form skalnych przyciągały naszą uwagę, przyprawiały o zachwyt i nieskrywaną radość. Po kilkunastu minutach speleologicznych penetracji (uniesień) płynęliśmy już na Marathonisi Beach. Złota, piaszczysto – kamienista plaża, turkusowa woda o różnych odcieniach, gorące słonko a do tego pyszne zimne napoje i przesmaczne oszronione piwko sprawiły, że uciechom i euforii nie było końca. Podziwialiśmy także wysokie i smukłe klify a także obserwowaliśmy tereny lęgowe żółwi w nadziei, że uda się napotkać jakiegoś smyka, który pędzi w kierunku turkusu fal… Pani kapitan Eleni dała sygnał i cała nasza grupa zajęła miejsca na stateczku. Silniki w ruch i cała naprzód w kierunku Zakynthos. Około 30 minut później dobijaliśmy do nabrzeża. Brawami nagrodziliśmy trud naszej uroczej kapitan. Następnie kilka chwil czasu wolnego w porcie, które w całości wykorzystałem na eksplorację Cameo – „Wyspy ślubów”. Wpierw po długich pomostach, nad taflą morską kontemplując dookoła malownicze widoczki, dalej wąską ścieżką biegnącą nadbrzeżem wyspy, wreszcie równie wąskimi schodkami na samą Cameo. Tutejsze widoki całkowicie rekompensują trudy marszu. Naprawdę warto. Zieleń wszelakiej maści roślinności, błękit fal, piękna i niecodzienna plaża z widokiem na Marathonisi, cichutkie kafejki oraz możliwość pozyskania praktycznej pamiątki w postaci zdjęć do breloczka – oto powody dla których warto się tutaj pofatygować. Polecam! Super spędzony czas! Kilka mgnień powieką później siedzieliśmy już w naszym dyliżansie marki Scania i w wesołej, biesiadnej atmosferze powracaliśmy do hotelu w Alykas. Ponieważ pora była wczesno – popołudniowa, postanowiliśmy, wzorem poprzedniego dnia, oddać się rozkoszom basenowym. Błękitna woda, pełen relaks, masaże wodne, zimne piwko, leżaczki pod palmami…po prostu raj na ziemi! Wygospodarowaliśmy także chwile na spacer wybrzeżem Morza Jońskiego, do którego spokojnym marszem mieliśmy ok. 8 min. Morska bryza, białe grzbiety fal kontrastujące z turkusem tafli, zielenią i skalistą poświatą Zakynthos, tworzyły atmosferę jedyną w swoim rodzaju. I znów matryca aparatu raz po raz rejestrowała kolejne cudne ujęcia. Po takiej strawie duchowej, niesamowitych wrażeniach, obiadokolacja smakowała wybornie. Później jeszcze spacerek po Alykas, buszowanie po miejscowych sklepikach, małe zakupy w pobliskim markecie i ponownie chwile na basenie wieczorową porą. Spokojny, mieniący się grą świateł, z dobrze zaopatrzonym barkiem, egzotycznym zakątkiem, z niezapomnianą atmosferą. Po tak wypełnionym atrakcjami dniu sen w zaciszu hotelowego pokoju przyszedł łacno i niespodziewanie. Czas wypocząć, gdyż jutro kolejne atrakcje! Za ten niesamowity dzień oczywiście 6 pkt na 6 możliwych! Nie ulega wątpliwości! ZAKYNTHOS DZIEŃ III. Obudzeni delikatnym szumem wiaterku, śpiewem cykad i zapachami hotelowej kuchni, wstaliśmy ok. godz. 6:30. Od 7:00 wyborne śniadanko przydające sił, werwy i energii oraz dobrze nastrajające na cały dzionek. I co tu robić, gdy w zanadrzu nie ma dzisiaj wycieczek fakultatywnych? Hmm…Dobre pytanie. Prawdziwy, wytrawny globtroter szybko znajduje na nie odpowiedź. Uruchamiamy kreatywność i spontaniczność…Kolega rzucił hasło – a może wypożyczymy rowerki? W punkt! Po około pół godzinie, krocząc to w tę to w inną stronę, szukaliśmy wypożyczalni. Nie było to trudne, gdyż w Alykas jest ich bardzo wiele. Przy głównej ulicy Gerakariou – Katastariou natrafiliśmy na jedną z nich. Życzliwy i bardzo pomocny Grek w ciągu 10 min. dostarczył nam na miejsce 2 trackingi dobrze wyposażone, z sakwami. Koszt – to jedyne 7 Euro za cały dzień. Zrobiliśmy kilka kółeczek na pobliskim parkingu dla rozeznania sprzętu i w drogę. Cel nr 1 – miasteczko Zakynthos. Krętą, asfaltową drogą, mijając po drodze a to winnice, a to malownicze kościółki i domostwa, to znów pasące się stada owieczek, kóz, rancza, robiąc postoje za uzupełnienie płynów, po przejechaniu ok. 15km dotarliśmy do stolicy wyspy. Pokluczyliśmy po malowniczych, sennych jeszcze, z wolna budzących się do życia uliczkach. Zahaczyliśmy o port, staróweczkę, kościółki (Church Agios Nikolaos of Molos i Church of Agios Dionysios), park i deptak. Później jeszcze chwila na market i płyny na drogę powrotną. Pot lał się po skroniach szeroką arterią, ale niestrudzeni nie ustawaliśmy. Ujechawszy ok. 5km po lewej stronie w głębi zaobserwowaliśmy okazały budynek, zaś przy drodze tablicę z napisem „Callinico Winery museum”…Dzieło przypadku? Nie, nie możliwe…Oczywiście odbiliśmy nieco z naszego szlaku, zaparkowaliśmy nasze dwukołowe rumaki i z minami mędrców / winnych koneserów weszliśmy do środka. Wpierw zapoznanie z historią winiarstwa, technologią produkcji wina kiedyś i współcześnie, ekspozycjami muzealnymi, zejście do sal, w których po dziś dzień przechowywane są / leżakowane różne gatunki win w zacnych rocznikach. Specyficzny klimat i zapach tych pomieszczeń dopełniał całokształtu. Ale – łyk historii i tradycji to jedno a łyk wytworu tej historii to już zupełni inna materia. Oddaliśmy się zatem degustacji różnych gatunków i szczepów. A „arsenał” był pokaźny w swym kształcie i formie. Oczywiście po zapróbowaniu zakupiliśmy butelczyny z treścią, która w najbardziej wysublimowany sposób drażniła nasze kubki smakowe. Wyszliśmy na okazały ganeczek…ale…nie, nie mogliśmy tak zakończyć winnej przygody. Powróciliśmy zatem do środka i zakupiliśmy butelczynkę do bezpośredniej konsumpcji w tych niesamowitych okolicznościach czaso-przestrzennych. „I choć w głowie tęgo zaszumiało, serce się do przygód rwało…”. Dla zainteresowanych – na Zakynthos jest jeszcze jedna ciekawa winiarnia – Mouzakis Winery. Gorąco polecamy! Po kilku chwilach błogiego odpoczynku, ruszyliśmy w dalszą drogę – przez zakryntos po Zakynthos. Meandrami szos a to szusując w dół a to znów wznosząc się w trudzie dojechaliśmy do przydrożnego sklepiku. Starszy jegomość Grek rozmawiał z Greczynką ochoczo przy tym gestykulując. Gdy zakupiliśmy coś chłodnego i gasiliśmy pragnienie usiadłszy przy stoliku zaczął się nam przyglądać z zaciekawieniem. Pan Łukasz wspominał nam, iż Grecy są bardzo towarzyscy i gdy widzą jakichś obcych przybyszów pytają skąd droga prowadzi, czy wszystko u nas w porządku, itp. Tak było i tym razem. Grek zapytał nas skąd jesteśmy i dokąd zmierzamy. Odrzekliśmy, że z Polski. Uśmiechnął się wtedy i rozpromienił na twarzy. Powiedział, że bardzo lubi Polaków – ich poczucie humoru, to że są weseli i potrafią się bawić. Zaintonował nam nawet jedną z piosenek…nie pomnę już dokładnie, ale to była jedna z dwu: „Przybyli ułani pod okienko” lub „Głęboka studzienka”. Oczywiście wraz z kumplem zaśpiewaliśmy ją dla niego. Grek był urzeczony i bił brawo. Naraz z czeluści sklepu wyłonił się młody Grek (syn tego starszego) z gitarą. Zaczął intonować, przygrywać i tak prawdziwa biesiada polsko – grecka stałą się faktem. Raz nasz, innym razem ich przebój. Coś niesamowitego i jakże spontanicznego! I tak przez około godzinkę czasu. Byliśmy prze-zachwyceni! Ale czas biegł i musieliśmy udać się w dalszą drogę. Podziękowaliśmy gospodarzom za cudne przyjęcie i mile spędzony czas. Oczywiście zapraszali nas jeszcze. Dosiedliśmy nasze mustangi i popędziliśmy przez arterie i meandry szos. Po drodze obserwowaliśmy roślinność, sposoby suszenia owoców winnego krzewu, malownicze kościółki i domostwa. Jeden z Kościołów na wzgórzu zainteresował nas szczególnie, dlatego postanowiliśmy uczynić go przedmiotem naszych dalszych penetracji. Ale najpierw do hotelu. Dojechaliśmy w kilka chwil…A tu oczywiście – basenowe pielesze, nie mogło być inaczej. Gdy już troszkę nabraliśmy sił, ponownie dosiedliśmy nasze rumaki. Tym razem na punkt widokowy, na który skręcało się opodal sklepu, w którym uczestniczyliśmy w biesiadzie (przy stacji Shell), opodal restauracji Το λαϊκό. Tutaj ostro w lewo na punkt widokowy. I od razu ostro pod górkę. Wspinaczka w 37 stopniach C to nie lada wyzwanie. Ale po drodze tereny lesiste, w których dziko rosnące, dojrzałe i słodziutkie figi stały się ukojeniem i dostarczyły wzmacniających składników. Pojechaliśmy dalej wciąż ostro wspinając się pod górę. Widok na płaskowyż po lewej stronie – niezwykły, malowniczy. Mijaliśmy kolejne domostwa, po czym dojechaliśmy do miasteczka. Tutaj wpierw punkt widokowy opodal gospodarstwa greckiego i przepiękne, urokliwe widoczki a następnie klucząc uliczkami podjazd do Kościółka Meso Gerakari. Już sam Kościółek był bardzo piękny. Stąd rozpościerał się cudowny widok na wybrzeże Zakynthos. Ponownie turkusowa toń wodna, zieleń i klifowe wybrzeże, z dala płynące statki i miejscowy port. Postanowiliśmy zrobić sobie tutaj postój na sesję zdjęciową oraz chwilę oddechu. Było przepięknie, majestatycznie i cichutko! Zjazd – to już zupełnie inna materia. Stromy, kręty, ale sprawne hamulce naszych rumaków z powodzeniem dawały radę. Obserwując piękne krajobrazy, zatrzymując się na małe sesje zdjęciowe, ani się obejrzeliśmy a byliśmy ponownie na dole tuż obok naszego „biesiadnego sklepiku”. Było fantastycznie! Teraz szus do naszego hotelu, by skorzystać jeszcze z basenowych kąpieli. Dalej przyszedł czas na pyszną obiadokolację. Dzisiaj m.in. rybka w kilku smakach, tudzież inne mięsiwo i wiktuały. Nasyciwszy się podczas okazałej uczty, postanowiliśmy spalić nieco kalorii i udać się na wyprawę dwukołowymi rumakami na zachód słońca. Pojechaliśmy na znaną nam już plażę – Alykanas Beach. Zachód był zaiste przypiękny. Pomarańczowo – czerwone słońce nurzające się w turkusie Morza Jońskiego, romantycznie, malowniczo, przezacnie, rewelacyjna strawa duchowa! Poszusowaliśmy jeszcze po dróżkach i drożynkach Alykas, spenetrowaliśmy nowe zakątki. Była już szarówka, gdy podjechaliśmy do wypożyczalni oddać rowerki. Właściciel dziękował nam. Wymieniwszy uprzejmości udaliśmy się jeszcze do pobliskiego sklepiku, by zaopatrzyć się w drobiazgi. Stąd szlak powiódł nas już do pokoju hotelowego, w którym tak owocny dzionek zakończyliśmy lampeczką (i to niejedną) winka. Pogrążeni w winnym błogostanie rychło zasnęliśmy. Ten dzionek na zawsze pozostanie w pamięci. Wykorzystany maksymalnie! 6 na 6 – oczywiście!!! ZAKYNTHOS DZIEŃ IV. To już niestety ostatni dzionek na przepięknej wyspie Zakynthos, ale jak się miało okazać pełen niesamowitych niespodzianek i kolejnych uczt duchowych. Rozpoczął się wczesną pobudką ok. 5:00. Krótki, ale zdrowy i intensywny wypoczynek senny, okazał się być wystarczającym. Dalej szybkie śniadanko i w drogę. Nasza Scania i jej kierowcy mieli dzisiaj dzień wolny. Przed nimi jeszcze długie przejazdy a i tygodniowy czas pracy – całość sprawiała, że musieli celebrować chwile odosobnienia od autokaru. Sprostali zadaniu całkiem dobrze! Wsiedliśmy w grecki autokar i kierowcą Costasem – w drogę. Cel dzisiejszej podróży – to malownicza, tajemnicza i największa z archipelagu wysp jońskich – Kefalonia. Prawdziwy raj dla oka i o delikatnym podniebieniu amatorów kulinariów wszelakich. Jadąc zebraliśmy jeszcze po drodze turystów z innych hoteli i pomknęliśmy przez labirynt zakrętów wprost do portu w Zakynthos. Wprawdzie nie promowego, lecz tego o bardzo oryginalnej nazwie Zakynthos Sailing – Daily of Multi-Day Charters. Tutaj czekał już na nas jacht motorowy, dość pokaźny, z dwoma pokładami (dolnym + widokowym). Siedziska mokre jeszcze od porannej rosy, ale wschodzące słońce szybko osuszało ich gąbczasto – skórzane sklepienie. Po około pół godzinie oczekiwania kapitan zapuścił silniki, dał sygnał syreną, po czym dostojnie odpłynęliśmy w 1.5-godzinny rejs na Kefalonię. Najpierw sennie, delikatnie i subtelnie płynęliśmy coraz to nabierając prędkości. Wybrzeże naszej Zakynthos dawało naturalną ochronę przed morską bryzą i grzebieniastymi falami. Jako że niektórzy uczestnicy wieczór poprzedzający spędzili biesiadnie na plaży, skorzystali teraz z okazji i ucięli sobie późno-poranną drzemkę. Jednak gdy wypłynęliśmy na pełne morze, w przesmyku między wyspami powiało mocniej, nagle pojawiły się większe fale i zaczęło kołysać naszym stateczkiem to wzdłuż to znów na boki, cyklicznie, jakby w takt muzyki Posejdona. Kapitan ze spokojem „porcjował” jednak te doznania ustawiając jacht w odpowiedniej pozycji pod fale. Niemniej jednak cała ta „falowa oprawa” dodawał pikanterii, swoistego smaczku rejsowi. Po około 1.5h dopłynęliśmy do portu w Poros na Kefalonii. Tutaj czekały już nas wynajęte 3 autokary greckich linii. Nie powiem – wygodne, przestronne, dobrze schłodzone wydajną klimatyzacją. Do tego mili, uprzejmi i sympatyczni kierowcy. Ruszyliśmy zatem na podbój wyspy z naszym pilotem – rezydentem – p. Leonem. Trzeba przyznać dysponował on niesamowitą, rozległą wiedzą, cechował się erudycją, oczytaniem i ogromną pasją odnośnie Grecji – jej kultury, tradycji, historii, geologii i wielu innych dyscyplin. Przekazał nam multum informacji nt. samej Kefalonii, jej burzliwej historii, okresu tureckiego i napoleońskiego, wskazał na formy krasowe i bujną, zieloną roślinność. Za oknami obok soczystej zieleni, mogliśmy obserwować także przepiękne krajobrazy Morza Jońskiego, cudnej maści równinę oraz dolinki, uprawy winorośli, piękne skałki i wiele innych urokliwości świata tego. W tak wspaniałej atmosferze i doborowym towarzystwie, kierując się na północny – zachód od miasta Sami, dojechaliśmy do pierwszego z punktów programu, mianowicie Jaskini Melissani. Wysiadłszy z autokaru, wąskimi schodkami a później po antypoślizgowych matach dotarliśmy do wlotu jaskini. Stanowi ją przepięknej maści jeziorko o turkusowej wodzie a ów turkus różne ma odcienie. Wokół nawisy skalne w postaci stalaktytów, stalagmitów i stalagnatów oraz mnogość różnego typu i z różnych okresów form skalnych i naciekowych. Do tego chroniące się pod sklepieniem nietoperze. Na sklepieniu także potężny otwór, przez który poświatą wpada światło dzienne / słoneczne. Tworzy to jedyny w swoim rodzaju spektakl wodno – świetlny, który koniecznie należy zobaczyć. Po jaskini poruszamy się kilkuosobowymi łódeczkami, jakby lewitujemy po toni wodnej. Nie należy się tutaj obawiać, gdyż tutejsi flisacy to absolutna światowa czołówka w branży. Sam rejs trwa ok. kilkunastu minut, ale dostarcza niesamowitych i niewyobrażalnych wrażeń. Aparaty fotograficzne, tudzież telefony – to tutaj absolutna podstawa wyposażenia turysty… Należy też nadmienić, iż z jaskinią wiążą się różnego typu legendy. Wg. Jednej z nich nazwa Melissani pochodzi od imienia nimfy, która z powodu nieszczęśliwej miłości do bożka Pana rzuciła się w lazurowe wody jeziorka. Inna z legend głosi, iż Melissani była pastereczką, która pasała owieczki na szczycie pobliskiego wzniesienia. Gdy jedna z jej podopiecznych ześlizgnęła się, skoczyła za nią w głębiny wód… Istnienie tego jeziorka odkryto po trzęsieniu ziemi, które nawiedziło wyspę w 1953 roku. Wówczas zapadł się cały czubek góry odsłaniając prześliczne jeziorko z krystalicznie czystą, zimną wodą. Głębokość to od ok. 9 do nawet 16 metrów. Woda słodka miesza się tutaj ze słoną. Woda morska zaś dostaje się podziemnym uskokiem z okolic miasteczka Argostoli. Zadziwiające to zjawisko… Po wizycie i penetracji jaskini chwilka czasu wolnego na pyszną kawę ze słodkim „coś nie coś”, świeży soczek z pomarańczy, rodzime winko „Robola” lub też zakup pamiątek. Gdy całości tych elementów podołaliśmy – zasiedliśmy w wygodnych fotelach naszego Neoplanu i dalej w drogę. Tym razem nadszedł czas na kolejną jaskinię – Drogarati. Oddalona o około 30 minut od Melissani. Pan Leon opowiadał nam o formach krasowych oraz naciekowych – ich powstawaniu i przeobrażeniach. To taka swoista wprawka przed samą eksploracją. Wysiadłszy z autokaru skierowaliśmy się od razu do wejścia. Wpierw betonowymi schodkami a następnie już skalnymi stopniami i płytami weszliśmy do jej wnętrza. Była piękna, masywna, monumentalna. Urok swój zawdzięcza naciekowym formom skalnym: stalaktytom, stalagmitom i stalagnatom podświetlonym pod odpowiednim kątem. Daje to bajkowy, pełen tajemniczości i niesamowitości spektakl. Fotki także tutaj będą naprawdę miłą pamiątką. Obszedłszy sale jaskini wokół, poczuwszy klimat tego pięknego miejsca, udaliśmy się do wyjścia. Byłem szczęśliwy i urzeczony, ponieważ speleologia to jedno z moich rozlicznych zainteresowań. Jednak jaskinie to nie koniec… Pojechaliśmy dalej naszym wehikułem ok. 1h, tym razem do prześlicznej wioski Asos. Po drodze pokonywaliśmy szereg serpentyn, które niczym pajęczyna wiły się po szczytach i zboczach górskich. Chwilami zrobiło się klifowo, ekspozycyjnie i przepastnie, ale za to niezwykle urokliwie. Krajobrazy zaokienne zapierały dech w piersiach, a wzbogacane opowieściami naszego p. Leona nabierały szczególnego kolorytu. Dojechaliśmy do Asos. Wpierw spacer ulicami uroczej wioseczki do plaży, zaś później czas wolny podczas którego popuściliśmy wodze fantazji. Poszliśmy wokół zatoczki podziwiając malownicze pejzaże, które co kilka kroków stawały się coraz piękniejsze. Obfotografowaliśmy cudne Morze Jońskie z potężnymi, gwałtowanie, pionowo spadającymi w dół klifami i roślinnością śródziemnomorską. Następnie przyszedł czas na twierdzę i po drodze punkt widokowy. Sama górująca na szczycie twierdza została wzniesiona przez Wenecjan w XVI wieku, jako ochrona przez częstymi atakami piratów. W czasach późniejszych funkcjonowało tutaj także więzienie. Szliśmy a to kamiennym, a to znów brukowym traktem, raz po raz czerpiąc odrobiny chłodu z zacienionych fragmentów szlaku. Tak doszliśmy do punktu widokowego. Obraz jak z pocztówek…albo nawet z bajki. Przepiękne skały i klify, turkusowa woda, plaża i do tego malownicze Asos. Migawka aparatu sama oklaskiwała ten koloryt. Aby wejść na sam szczyt, na twierdzę trzeba się było troszkę napocić. Ale było naprawdę warto. Zarówno same pozostałości – mury, bramy, furty, fragmenty fortyfikacji, itp., jak też majestatyczny widok rekompensowały w pełni włożony trud. Zejście – to już zupełni inna historia. Leciutko, płynnie, z góreczki – robiąc urocze forteczki. I tak do Asos miasteczka – wprost na zimnego browareczka, który ukoił pragnienie i dał rześkie ukojenie. Jeszcze kilka chwil i spojrzeń na Asos, odetchnięcie tą specyficzną atmosferą i jedziemy dalej. Tym razem podjazd pod szczyty górskie wąski i krętymi serpentynami. Ale widoczki jedyne w swoim rodzaju. Wreszcie zatrzymujemy się na punkcie widokowym na plażę Myrtos. To po prostu gwóźdź programu. Przepiękna, osłonięta masywnymi klifami, z krystalicznie czystą turkusową wodą, z parasolami robiła ogromne wrażenie. I jak tu nie wpaść w zachwyt…Nawet mój Nikon z przyjemnością pochłaniał kolejne ujęcia. Pomknęliśmy dalej krętymi drogami wyspy Kefalonia na lunch w uroczej restauracji Spiros (prowadzonej nota bene z pokolenia na pokolenie przez tę samą grecką rodzinę; tutaj działania restauracyjne – to rodzinna tradycja, nie tylko zawód czy rzemiosło), w miejscowości Agia Effimia. Po drodze podziwialiśmy coraz to zmieniający się za oknami krajobraz. Zjechaliśmy do zatoczki i portu. Nim się obejrzeliśmy – wysiadaliśmy już przed restauracją. Tutaj także obowiązuje zasada „choris biasini, arga”, tj. „powoli, bez pośpiechu”, ale za to jak smacznie i w jakich wspaniałych okolicznościach antropogeniczno – przyrodniczych. Z szerokiego rezerwuaru dań zaordynowałem sobie specjalność szefa kuchni, czyli cielęcinę z warzywami w sosie własnym, zapiekaną w glinianym naczynku z pieczywkiem, zaś do jako płynną przystawkę – miejscowe piwo kraftowe. Czas oczekiwania na zamówienie spędziłem podziwiając prześliczne widoczki i pstrykając kolejne fotki, także z odyseuszowską wyspą Itaką, miejscową plażą i portową zatoczką, w tle. Sama strawa lunchowa to po prostu poezja smaczku. Rozpływające się w ustach, mięciutkie i dobrze przyprawione mięsiwo, do tego idealne w swej konsystencji warzywka i oczywiście aksamitne musujące piwko…Mmm…Szał zmysłów…Nic dodać nic ująć! Brawo dla organizatora za dobór miejsca konsumpcji. Nie dość, że smacznie, to jeszcze urokliwie. Napełniwszy nasze żołądki, w doborowych nastrojach podbijanych miejscowym piwkiem ruszyliśmy w drogę powrotną do portu w Poros. Wpierw przepięknym, skąpanym w słońcu wybrzeżem Morza Jońskiego a następnie w głębi wyspy podziwiając walory przyrodnicze. Niezrównany Leon umilał nam czas opowieściami, tudzież subtelnymi humoreskami. Atmosfera wewnątrz-autokarowa – wyśmienita! Mknęliśmy tak około 1h. Na koniec nagrodziliśmy brawami naszego pilota oraz znakomitego greckiego kierowcę i opuściliśmy wygodny pokład Neoplanu. W porcie, w cichutkiej zatoczce już czekał na nas jacht motorowodny. Zaokrętowaliśmy się na jego pokładzie. Jeszcze kilka chwil oczekiwania kapitanatu na wyjście z portu, w tym czasie na sesję foto i rzut okiem na Kefalonię, po czym kapitan zapuścił silniki i ruszyliśmy ku Zakynthos. I ponownie – osłonięci przez wyspę „rejsowaliśmy” spokojnie, zaś na pełnym morzu bielące się grzywy fal huśtały naszą łajbą, chwilami dość pokaźnie. „U chu chu, przechyły i przechyły…za falą fala mknie…”. Ale cóż to dla wytrawnych żeglarzy. Pędzeni potężnymi silnikami strugo-wodnymi rozcinaliśmy fale. I tak przez ok. 1.5h. Późnym popołudniem zameldowaliśmy się w porcie na Zakynthos. Tutaj mała przesiadka do autokaru i szus do naszego uroczego hotelu Letsos. Przy wejściu z uśmiechem przywitał nas pilot – Łukasz, pytając o wrażenia. Tutaj też późna, bo po 21:00 obiadokolacja a po niej…jeszcze spacer po Alykas i oczywiście miła imprezka integracyjna nad Morzem Jońskim, tak na pożegnanie. Multum wrażeń na Kefalonii, samozwańcza degustacja winka, miłe towarzystwo, zacne dania…wszystko to sprawiło, że „…człowiekowi łacno słodki sen przypadnie…”. Nie mylił się nasz Jan z Czarnolasu. Przypadł. Dzień rewelacyjny, bogaty w wydarzenia i pełen wrażeń. Rzekłbym 6+ na 6 pkt. możliwych dla organizatora i wszystkich, którzy przyczynili się do tak wspaniałych chwil. DZIEŃ X. Poranny spacer po Zakynthos, promem na płw. Peloponez, sportowo i olimpijsko – czyli Olimpia w swej okazałości…autokarowa biesiada…i co na to wyrocznia delficka? Co dobrego zasądzi nam na kolejny nocleg, czyli hotelowe niespodzianki… To już dziesiąty dzionek naszych hellenistycznych eksploracji. Sen może krótki, ale zdrowy i okazały w swej materii. Wpierw pobudka ok. 7:00, dalej spokojne śniadanko od ok. 7:45 – jak zwykle przepyszne, niczym królewska uczta, następnie pakowanie walizek i ok. 8:33 odjazd do Zakynthos, do przystani promowej. Prom zaprogramowano nam na 10:30. Zatem w miasteczku mieliśmy jeszcze sporo czasu na spacery i nasycenie się wyspowym klimatem, wspólne fotografie i miłe rozmowy. Czas pędził niepostrzeżenie i już o 10:00 wsiadaliśmy na prom, „okrętując się” na wygodnych siedzeniach, podarowując sobie chwilę odpoczynku i przymknięcia powiek. Promowa syrena dała znak, silniki poszły w ruch i potężny prom ruszył z Zakynthos w kierunku Peloponezu. Antio, ta léme! – Do widzenia, do zobaczenia – pomyślałem! Na pewno jeszcze tutaj powrócę! Przed nami ok. 1.5h rejsu do Kyllini. Troszkę drzemki, miłej rozmowy, widoczków, foteczek, pięknych wspomnień, które kłębiły się w głowie, niczym labirynt u Dedala. Wreszcie portowa latarnia oznajmiła, że dopływamy do portu przeznaczenia. Wysiadamy w Kyllini. W oddali plaża i nasza cichutka tawerna, w której płynąc na Zakynthos jedliśmy pyszne, nadziewane pomidorki…W kilkanaście minut później wyjechał też z czeluści promowej nasz wehikuł czasu marki Scania. Wsiedliśmy na pokład i w drogę – ku nowej przygodzie. A plany mamy ambitne. Oto bowiem sama starożytna Olimpia w swym majestacie staje się obiektem naszych eksploracji – i to dla ducha. A ponieważ w życiu musi być zawsze względna równowaga – zatem dla ciała oprócz lunchu – wizyta w rodzimej oliwiarni. Jednak wpierw Olimpia. Ponieważ pora była stosowna, tj. lekko popołudniowa, a przed nami jeszcze zacne 2h drogi, p. Łukasz zaordynował nam film tematyczny – „Goods and goddesses”, tj. Bogowie i boginie. Przedstawia w ciekawy sposób cały archipelag i zawiłości postaci mitycznych. Świetnie wprowadzał nas także w problematykę Olimpii i Delf. Brawo za dobór Panie Łukaszu! Mknęliśmy tak szerokimi arteriami autostrad, to znów innych dróg. Lotem błyskawicy ok. 13:03 byliśmy już w okolicach Olimpii a 5 minut później wysiadaliśmy na zwiedzanie. Wpierw ciekawy i obszerny wykład pana Łukasz odnośnie tutejszych terenów, muzeum, artefaktów. Otrzymaliśmy także szereg informacji, jak poruszać się po obiektach w czasie wolnym. Następnie – dla amatorów świata starożytnego – niebiańska uczta duchowa! Wraz z naszym pilotem przekroczyliśmy bramę stanowiska archeo w Olimpii. Byłem prze-zachwycony! Obejrzeliśmy pozostałości prytanejonu, świątyni Filipa Macedońskiego, świątyni Hery, świątyni Zeusa, gimnazjonu, warsztatu Fidjasza, leonidajonu i wielu innych oraz oczywiście starożytny stadion, na którym odbyły się pierwsze igrzyska olimpijskie. Otoczony pięknem starożytnych, bogactwem historii, mogąc stąpać po ziemi praprzodków, unaocznić sobie to wszystko, czego uczyłem się na lekcjach historii i geografii, byłem szczęśliwy i oniemiały z wrażenia. Pan Łukasz podawał nam szczegółowe informacje o każdym z napotkanych obiektów. Gorące słońce nieco przypalało nasze łepetynki, ale nic to! Aparat foto znów nie miał chwili wytchnienia. A dopełnieniem była jeszcze wizyta w muzeum i obserwacja eksponatów. Nic dodać nic ująć! Po prostu bajka!!! Nawet groźny Zeus rozjaśniłby swe oblicze widząc tak zacnych globtroterów. Około godziny 16:00, szczęśliwi, pełni wrażeń wyruszaliśmy w dalszą podróż, tym razem na wykwintny lunch, który na pewno można by porównać z ucztą panteonu bogów greckich. Cichutki, malowniczy zakątek, śliczny basenik i wykwintna kuchnia…oszaleć można było od smaczków i aromatów! Oczywiście repety gwarantowane a wręcz absolutna konieczność! Nasyciwszy się…pomknęliśmy w dalszą drogę. Aby odwiedzić oliwiarnię z tradycjami i pokosztować oraz mieć możliwość zakupu oliwy z oliwek, musieliśmy nieco zboczyć z kursu. Ale nic to! „Per aspera ad astra” – Przez trudy do gwiazd, jak głosi przysłowie. Podziwiając białe czaple, bambusowe pola, czcinowe zakątki oraz przejechawszy rzekę Alfejos (najdłuższą na Peloponezie), dojechaliśmy do słodkiej wioski Makrisia a tutaj czekała już na nas p. Eleni – właścicielka wytwórni oliwy „Kufulias”. To przedsiębiorstwo rodzinne, wielopokoleniowe, wytwarzające oliwę certyfikowaną, unikatową i wielokrotnie nagradzaną za najlepszą jakość wyrobów. P. Eleni opowiedziała nam o początkach oliwiarni, maszynach które ongiś towarzyszyły jej przodkom, procesie technologicznym. Wreszcie przeszliśmy do współczesnych hal produkcyjnych. Zaś na zakończenie – chwilka przyjemności dla naszych organelli, tj. degustacja różnych gatunków oliwy z oliwek uładzonej na pieczywku. Na zakończenie możliwość zakupu produktów. Oczywiście przygarnąłem 2 zacnej pojemności butelczyny – nie mogło być inaczej! Do tego do pary – 2 kosteczki mydełka z oliwek. Skóra jest po nim niezwykle aksamitna i delikatna. O to chodziło! Podziękowaliśmy p. Eleni nagradzając ją gromkimi brawami. Kierowcy rozgrzewali już silnik i chłodzili pokład naszego dyliżansu. Wsiedliśmy i udaliśmy się w kierunku Delf i miejscowej wyroczni, która bywa nie raz bardzo pokrętna a i figielków lubi płatać bez liku. Ja także „padłem ofiarą” jednego z nich…ale o tym w dalszej części. Przed nami sążniste 243 km. Ale cóż to dla naszych driverów…!? Robiąc po drodze krótkie WC-kwadranse mknęliśmy ku wyroczni delfickiej kontynuując oglądanie filmu „Goods and goddesses”, zastopowanego tuż przed Olimpią. Jego projekcja zakończyła się krótko po godz. 19:00. Dwadzieścia cztery minuty później po naszej lewej stronie ukazał się znany nam już most wantowy Charilaosa Trikupisa – ten pomiędzy Zatoką Patraską po stronie zachodniej, a Zatoką Koryncką po stronie wschodniej, zaś po prawej miasteczko Patra. Po obydwu stronach mostu zlokalizowane są dwa forty, które warto byłoby kiedyś odwiedzić. Wspaniałym pomysłem organizatora była też przeprawa przez most. Wrażenia bardzo ciekawe, zupełnie nowa jakość biorąc pod uwagę odległość – prawie 3km. Za mostem zaś p. Łukasz miał dla nas kolejną niespodziankę. Niby to zwykły WC-kwadrans, ale w jakże zacnym miejscu. Cichutka, przyjemna, bogata w ofercie cukierenka! Czegóż tutaj nie było: ciasta i ciastka różnej maści, cukierki, baklava, soki, napoje, zimniutkie piwko, miejscowe winka a i całe regały z pamiątkami. Brać, wybierać – żyć, nie umierać! Fantastycznie! Do tego z widoczkiem na piękny most i zatokę. Wielkie brawa za dobór miejsca! Czas płynął a nam pozostało jeszcze nieco drogi. Powoli zmierzchało. Ok. 20:05 po prawej stornie minęliśmy miasteczko Lepanto, znane skądinąd z historycznej bitwy. Mknęliśmy przez zakręty w masywie górskim mając niezmiennie po prawej stronie Zatokę Koryncką. Przepiękne krajobrazy, malownicze widoczki, wysokie nabrzeże, klimatowe miejscowości. Do tego na niebie pojawiły się komórki burzowe, które dodawały atmosfery grozy, tajemniczości i niesamowitości. Jednak tym razem z cumulonimbusków nie padało, ani też nadto nie grzmiało. Za to atmosfera wewnątrz autokarowa stała się jedyną w swoim rodzaju – biesiadną, rubaszną, żartobliwą i pełną luzu wszelakiego. Miejscowe winko „…w głowie tęgo zaszumiało…serce się do pieśni rwało…”. Popłynęły znane polskie przeboje a i muzyka grecka uprzyjemniała podróż. Oczywiście bohaterem niejednej przyśpiewki stał się nasz niestrudzony i przesympatyczny pilot – p. Łukasz. W tak doborowym towarzystwie „można świat doganiać”!!! Rozśpiewany dyliżans maki Scania oczywiście z nami na pokładzie toczył się wesoło i ani obejrzeliśmy się a stukaliśmy już do wrót Delf. Nasz hotelik – przytulny, ulokowany w jednej z kamieniczek. Szybkie rozlokowanie w pokojach oraz pyszna obiadokolacja z widoczkiem na zatokę i senne w świetlnej iluminacji skąpane Delfy. Przewspaniale! Po posiłku, wraz z kolegą zeszliśmy do pokoju na wieczorny spoczynek. Ale tutaj czekała mnie jeszcze niespodzianka – zapewne autorstwa „wyroczni delfickiej”. Jakże by inaczej! I chociaż wykonawcą był zapewne ktoś inny, wierzyć trzeba legendzie. Gdy po toalecie wieczornej zległem spać, poczułem, iż mój materac w okolicach karku i części piersiowej jest niebywale twardy. Zmieniłem więc pospiesznie ułożenie ciała i tym razem to stopy wylądowały na „czymś twardym”. W taki sposób zasnąłem. Wczesnym rankiem okazało się, że „to coś” ma tendencję do przemieszczania. Zaspokajając ciekawość postanowiłem poskromić złośnika. Jakież było moje zdziwienie, gdy spod prześcieradła wydzierżyłem dwa wieszaki do ubrań. Tylko czyje to dzieło…Hmm…Na pewno wyroczni…I niech tak zostanie. Chociaż nie wiedzieć czemu na twarzy mojego pokojowego współtowarzysza malował się zagadkowy uśmiech. Ale przecież – zabawa, to zabawa. Ech, ta wyrocznia delficka – figlarka… Za fantastyczny dzionek pełen wrażeń i rewelacyjną jego organizację oczywiście 6 na 6 pkt. możliwych. DZIEŃ XI. Z wizytą u alegorycznej i „zgrywuśnej” wyroczni delfickiej oraz w świątyni Ateny…spacerek po urokliwym miasteczku Arachova, gdzie „(…) schody, schody, schody schody, jak w Cassino de Paris”…i powrót w okolice Thesalonik… „Dzień, letni dzień rozpina żagle chmur…”, śpiewała Danuta Mizgalska pewnego pięknego dzionka. Obudziwszy się z ranka samego i spenetrowawszy przestrzeń pod prześcieradłem, odkrywszy „tajemnicę wyroczni delfickiej”, wraz z kolegą udaliśmy się na śniadanko (mniej więcej ok. 7:00). Może tym razem nieco mniej wykwintne, ale za to z cudownym widoczkiem na zatokę i panoramę Delf. Dalej pakowanie naszych walizek do luków autokarowych i odjazd na stanowisko archeo w starożytnych Delfach – „sanktuarium” poświęcone Apollinowi. Ranek był, jak na grecki klimat, w miarę chłodny zatem spacer po ostańcach starożytnego miasta odbywał się w bardzo przyjemnej atmosferze. P. Łukasz – nasza bezkresna kopalnia wiedzy – opowiadał nam o całym bogactwie delfickim, dodając też mity i legendy. Słuchaliśmy z ogromnym zainteresowaniem raz po raz pstrykając kolejne fotki. Mieliśmy sposobność zwiedzić: świątynię Apollina, teatr, skarbiec Ateńczyków, Halos, Sanktuarium Dionizosa, Sanktuarium Gai, Sanktuarium Neoptolemosa, miejsce w którym wyrocznia delficka przepowiadała przyszłość, kolumnady, pozostałości murów i wiele, wiele innych – pięknych, urokliwych, tajemniczych. Niemniej jednak najbardziej zagadkową wydawała się być sama istota wyroczni, nie bacząc na osobę… Zatrzymam się zatem na sposobach, w jaki wyrocznia przepowiadała przyszłość. Ta spryciula, korzystając z różnego typu wieloznaczności, oboczności językowych i chwytów erystycznych – zwodziła ludzi, mówiąc ogólnikami, spychając ich uwagę na boczne tory. Przykład: zapytana, czy danej rodzinie urodzi się syn, czy córka – odpowiadała: „Nie urodzi się syn”. Po odpowiednim postawieniu znaków przestankowych uzyskujemy: 1) „Nie, urodzi się syn” lub 2) „Nie urodzi się syn”. Gdy danej rodzinie urodziła się córka – sprawdzała się przepowiednia z pkt. 2, gdy zaś syn – z pkt. 1. I w ten sposób sądy wyroczni zawsze były nieomylne. Jak mawiał Pawlak – „Trzeba mieć co pod czapką nosić”. Spacerowaliśmy pośród artefaktów z różnych okresów, podziwiając, rozprawiając i słuchając z zainteresowaniem naszego pilota – Łukasza. Byłem zauroczony i przeszczęśliwy! Po raz kolejny spełniało się moje marzenie. Z okolic teatru rozciągał się dodatkowo cudowny widok na pasma górskie, które o tej porze dnia owiane były jeszcze delikatną mgiełką tajemniczości, melancholii i urokliwości. Szliśmy dalej – oglądając po drodze pozostałości starożytnych. Z wolna, kontemplując i eksplorując dokładnie wszystko, by jak najdłużej pozostało w pamięci. Doszliśmy aż do końca, tj. do stadionu, na którym odbywały się igrzyska poświęcone Apollinowi. Tutaj chwilka odpoczynku dla naszych zdrożonych odnóży, na uzupełnienie płynów i dalej…w drogę. Oczywiście zejście tym samym traktem nie wchodziło w rachubę. To nie po globtrotersku! Ponadto razem z kolegą nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie zeksplorowali czegoś ponad program. Poszliśmy po prostu „przed siebie”. Po około 100m, mijając metalową bramę, wyszliśmy z terenu wykopalisk i dotarliśmy do położonego gdzieś na rubieżach, parkingu. Stąd rozpościerał się przepiękny, malowniczy widoczek na Delfy, port, zatoczkę i malowniczą szatę roślinną porastającą górskie zbocza. Chwilka na foto – sesję i ruszyliśmy dalej. Minęliśmy słodki, malutki Kościółek w dolince. Aby upewnić się, czy rzeczywiście podążamy we właściwym kierunku – zapytaliśmy napotkaną białogłowę. Wskazała nam dostojny skrót. Idąc wśród winnic, drzew figowych i domostw doszliśmy do osady delfickiej. Stąd już około 1km dzieliło nas od muzeum archeologicznego. Dotarliśmy tam w około 20 min. po drodze raz po raz pstrykając fotki. Samo muzeum, nie ukrywam, zacne w swych zbiorach. To swoista podróż w czasie i przestrzeni. Naprawdę warto było pójść i zatrzymać się, w myślach przenieść w tamte czasy i świat ludzi, ich kultury, tradycji, obyczajowości. Poczuć tę atmosferę. Po zwiedzaniu – ponieważ czasu ostało się wiele, postanowiliśmy zwiedzić coś jeszcze. Wybór padł na świątynię Ateny, ulokowaną ok. 500m od naszego autokaru. Poszliśmy z kolegą. Wpierw lasem w dół, później w otoczeniu drzew oliwnych i figowców, by stanąć u stóp świątyni. Miejsce przepiękne, tchnące historią. Tutaj po wtóre widać wielkość i potęgę świata starożytnych. Oczywiście na sesję foto czas musiał zostać wygospodarowany. Po zwiedzaniu podeszliśmy na powrót do autokaru, zostawiliśmy w nim całe nasze foto-akcesorium i podeszliśmy jeszcze do miasteczka po zakup małego coś nie coś w postaci płynnej, tudzież delfickich pamiątek. Spacerek w otoczeniu majestatycznej przyrody, oddychając świeżym górskim powietrzem uczynił wiele dobrego naszym pęcherzykom płucnym, przydał też mnóstwo radości. Było już około południa, gdy cała nasza gawiedź turystyczna zasiadła na swych miejscach w autokarze. Ruszyliśmy dalej górską serpentynadą a nasz pilot – jak się okazało – obmyślił kolejną niespodziankę. Była nią mała, górska wioseczka – Arachova. Tutaj prawdziwie czuje się greckie klimaty. Opodal wioski ulokowanych jest mnóstwo ośrodków sportów zimowych, m.in.: bazy narciarsko – noclegowe, schroniska oraz 36 km tras narciarskich (w ilości 23.). Nic to jednak dziwnego – znajdujemy się przecież na stokach masywu Parnassos (ze szczytem o wysokości 2457 m n.p.m.). Po dziesięciu minutach drogi – wysiadamy w wiosce. Świeże, czyste, górskie powietrze, multum sklepików z tradycyjnymi wyrobami. Pospacerowaliśmy wąskimi, urokliwymi, pełnymi klimatu i kawiarenek uliczkami, zrobiliśmy małe zakupy. Miasteczko jest bardzo przyjemne i urokliwe (ze swoimi kamiennymi domkami na tle majestatycznych gór). W drodze powrotnej naszą uwagę przykuły ciągnące się „w nieskończoność” schody. Postanowiliśmy je zdobyć. Było ich 256 – rachowałem osobiście. Chociaż zacne 38C dawało się we znaki, nie poddawaliśmy się. Szliśmy pokonując kolejne stopnie, fotografując kolejne uliczki oraz małe kociaki leniwie przeciągające się na słońcu i baraszkujące. Szliśmy niestrudzenie dalej. Na szczycie znajduje się kościół Świętego Jerzego – piękny, malowniczy, z dzwonnicą i zegarem. Widoczek z tego miejsca rewelacyjny. Stąd migawka aparatu ze świstem rejestrowała kolejne obrazy. Chwil kilka by poczuć „ducha” tego miejsca i z powrotem schodkami. Tym razem leciutko, w dół, w powiewie chłodnego wiaterku. Przyjemnie. Weszliśmy ponownie w uliczki, gdzie w jednym ze sklepików zakupiliśmy tutejszej produkcji i szczepów winka, które z kolei zataszczyliśmy do autokaru. Po drodze warto było jeszcze zwrócić uwagę na piękny most oraz wieżę zegarową. Jeśli czas pozwoli – można tam podejść i eksplorować. Tuż po godzinie 13:00 siedzieliśmy już wygodnie w autokarze i jechaliśmy na przesmaczny lunch. Był on naprawdę wykwintny, zróżnicowany, pełen smaków i aromatu. Moje kubeczki smakowe zapamiętają go na zawsze. Lunchowa godzinka, chwila oddechu i dalej. Teraz przez plątaninę szos, górskie zakręty i serpentyny. Aby jeszcze bardziej „podbić” klimat miejsca, do którego zmierzamy (tj. wąwozu termopilskiego; samo słowo „termopile” z greckiego oznaczają „gorące wrota” z uwagi na występowanie tutaj źródeł geotermalnych.) – p. Łukasz zaordynował nam film „Trzystu”. To ekranizacja książki Franka Millera, która opowiada o bitwie pod Termopilami. Jechaliśmy to oglądając film, to troszeczkę drzemiąc, to wreszcie podziwiając urokliwe krajobrazy za oknem. Około 16:00 w otoczeniu masywu Kallidromo, zatrzymujemy się przed pomnikiem króla Leonidasa. Na zewnątrz osobliwe 40 stopni C. Chwilka na sesję fotograficzną i ruszamy w dalszą drogę. Dwadzieścia minut później króciutki WC-kwadrans i dalej. Do Thesalonik pozostało nam około 300km. Ale cóż to dla naszej nieustraszonej 46-ki globtroterów. Do 17:13 – kontynuowaliśmy projekcję filmu „Trzystu”. Jedziemy przez Tesalię – region geograficzny, w którym, w przeszłości zanotowano najwyższą temperaturę, tj. 52 stopnie C. „Bierz smołę gotuj…” – jak ująłby to Pawlak Kazimierz. Na horyzoncie rysuje się masyw Osa w pobliżu wybrzeża Zatoki Termańskiej. Najwyższym szczytem jest tutaj Kisavos – 1978 m n.p.m. Grecy, jak na ironię nie są zwolennikami turystyki aktywnej, ani też chodzenia po górach, czy wreszcie zbierania grzybów. „ O rudy, rudy, rudy rydz…różne z nim pogwarki ,no to, no to nic pójdę na pieczarki”. I o dziwo pieczarki są grzybkiem najlepiej poznanym i akceptowanym. Cóż, co kraj to obyczaj. Trzeba zaakceptować… Około 18:30 mijamy zespół tuneli w Wąwozie Tempe (pomiędzy Olimpem a górami Ossa, w którego dolinie płynie rzeka Pinios; stanowi naturalną granicę między Macedonią a Tesalią). Pan Łukasz zapodał nam szereg informacji o samym wąwozie a także o świętej prawosławnej Paraskiewi oraz cudownym źródełku, jak również o zamku Platamonas. Cóż, może kiedyś i te będzie okazja odwiedzić. O 18:35 przejeżdżaliśmy przez najdłuższy z tuneli – 6-kilometrowy. Po wyjeździe z tunelu – po lewej stronie mijaliśmy rozległy masyw Olimpu Wysokiego z najwyższym szczytem Mitikas – 2918 m n.p.m., po prawej zaś wody Zatoki Termańskiej. Z uwagi na duży rezerwuar wód słodkich (tutaj uchodzą aż 4 rzeki) rozwinęły się uprawy ryżu. Czas płynął beztrosko, gwarnie, biesiadnie, sympatycznie. Pan Łukasz przedstawił nam jeszcze w szczegółach plan na kolejny dzień, po czym dał czas na upust naszych globtroterskich wrażeń i emocji. Było przesympatycznie. O 20:10 stanęliśmy już przed kolejnym z naszych hoteli, w miejscowości Halkitona. Szybkie rozlokowanie w pokojach, bogata i arcypyszna obiadokolacja z lodami na deser. Następnie do pokoju, gdzie po wieczornej toalecie uraczyliśmy się jeszcze z kolegą pysznym winkiem zakupionym w Delfach. Skoro delficko – to do końca…Sen znów przyszedł szybko… Przepiękny dzionek, rewelacyjna organizacja, niesamowite wrażenia i duża różnorodność. Bezapelacyjne 6 na 6 pkt możliwych. DZIEŃ XII. Urocze Thesaloniki z bogata historią i tradycjami…Aleksander Wielki i jego Bucefał; z wizytą na tureckim ryneczku i pysznej knajpce; i w drogę ku granicom i ich przełamywaniu; malownicze i wietrzne Skopje… Kalimera! Dzisiaj Thesalonickie i Skopijne pielesze. Pobudka już około 6:20, stąd sen musiał być krótki, acz intensywno – progresywny. Rzecz jasna dla zahartowanych globtroterów, obytych już z wycieczkową rzeczywistością, nie było z tym problemu. Od godziny 7:00 pałaszowaliśmy śniadaniowe wiktuały, by już około 8:00 zasiąść w naszej przestronnej Scanii. Jeszcze tylko rzut okiem na hotel i okolice, po czym w drogę. Naszą przewodniczką jest dziś ta, która rozpoczynała hellenistyczną przygodę – niezawodna p. Ania. O 8:45 byliśmy już w Thesalonikach, gdzie „mikrofonowe berło” zostało przekazane przez p. Łukasza właśnie pani Ani. „Dzień dobry Państwu! Widzę, że Państwo wypoczęci, opaleni, w dobrych nastrojach…Cieszę się, że Państwa widzę” – rozpoczęła swoją opowieść. Nasz spacer zainaugurowaliśmy w parku, przy miejscowym nabrzeżu oraz Białej Wieży – symbolu Thesalonik. Pani Ania podzieliła się z nami ogromnymi pokładami swojej wiedzy, czyniąc jednak swoją wypowiedź lekką, z odrobiną dobrze spreparowanego humoru. Dalej przespacerowaliśmy się pod pomnik Wielkiej Statui Aleksandra Wielkiego, siedzącego na swoim ulubionym Bucefale. Wysłuchaliśmy historii jego życia, stosunkowo krótkiego, ale bardzo owocnego panowania, waleczności i bohaterstwa. Oczywiście czas na sesję foto – wkalkulowany w plan dnia. Dalej, ok. 9:42 powrót do autokaru, który podwiózł nas do kolejnych punktów zwiedzania. Zobaczyliśmy szeroką arterię Odos Egnatia, łuk Cesarza Galeriusza, słynną rzymską rotundę, Rajską Łaźnię (Hamam Bey), malowniczy Kościół Panagia Chalkedon. Podeszliśmy także do bazyliki św. Demetriusza, patrona Salonik, odwiedziliśmy także stanowisko archeologiczne starożytnych Salonik, wreszcie kościół świętej Mądrości Bożej i Dom Ataturka (bohatera i byłego prezydenta Turcji). Byłem oczarowany, nie skrywałem podziwu i zachwytu. Mimo, iż w Thesalonikach byłem już drugi raz – odkrywałem je zupełnie na nowo. Z Panią Anią zaś nie było to trudne. Wszystko należycie i barwnie opowiedziane, dookreślone, w szczegółach sklasyfikowane, esencja wiedzy i ciekawostek w przyjemny i przystępny sposób. Nic więc dziwnego, iż na zakończenie naszego spaceru i eksploracji wszyscy nagrodziliśmy ją gromkimi brawami…Dziękujemy Pani Aniu! Dalej czas wolny. Ustaliliśmy uprzednio miejsce spotkania, gdzie za ok. 2h podjedzie nasz autokar, tj. okolice Roman Forum. Wpierw poszliśmy z kolegą do łaźni tureckich. Ciekawe wzornictwo, oryginalny styl architektoniczny, pozostałości wyposażenia – całość robi wrażenie. Warto było tutaj przyjść. Następnie odwiedziliśmy miejscowy bazarek. Czegóż tutaj nie było. Obok pamiątek typowo turystycznych można było nabyć ryby i inne owoce morza, świeżutkie oliwki w różnych gatunkach i odmianach pakowane próżniowo na życzenie klienta i na jego oczach, przetwory z tychże, wyroby rękodzielnicze, różnobarwne koszulki i coś jeszcze – zacnego i specjalnego. Sklepik z miejscowymi butelkowanymi winami, tudzież mocniejszymi truneczkami, nalewanymi wprost z obszernych beczek. Nabycie rzecz jasna poprzedzone było degustacją. A że asortyment godny był Aleksandra Wielkiego, ta przeciągnęła się nieco urzekając bukietem doznań. Wreszcie zaopatrzeni należycie, z siateczkami (jak przystało na zakupowiczów), w winno-euforycznej tonacji, szliśmy w kierunku miejscowej piekarenki. Już z daleka dał się wyczuć aksamitny zapach pieczyw wszelakich. Zaordynowaliśmy sobie tureckiego burka z mięsiwem i serem. Do popicia zaś browarek z miejscowego marketu. I ot cała pełnia doznań wypełniła nasze żołądki. Pokrzepieni ruszyliśmy na dalsze zwiedzanie penetrując ulice i uliczki, podziwiając fasady kamieniczek, zahaczając o sklepiki. Ponieważ kolega jest amatorem słodkości, stąd wstąpiliśmy jeszcze do małej restauracyjki / sklepiku (w jednym), by zakupić coś nie coś oraz pokrzepić się jeszcze „na słodziutko”. Następnie przemaszerowaliśmy jeszcze tu i ówdzie, by poczuć klimacik miasta, pooddychać „thesalonikowością” i na powrót ruszyliśmy na miejsce zbiórki. Nasi pobratymcy autokarowi gromadzili się już z wolna. Po około 10-12 minutach podjechał dyliżans marki Scania. Niestety, z wolna kończyła się nasza przepiękna, grecka przygoda. Przeliczywszy stan pokładowy, ok. 14:49 – p. Łukasz rzucił hasło „ruszamy”. Zarżały konie mechaniczne i szeroką arterią ulic mknęliśmy ku granicy grecko – macedońskiej. Ostatnie spojrzenie w kierunku Grecji, ostatnia refleksja, przypomnienie sobie jak w kalejdoskopie wszystkich cudownych chwil. „Gia nha egithi ths elladas! Ta leme! – Do widzenia Grecjo! Do zobaczenia! Czasowo – do granicy to około 1h, zaś do stolicy Macedonii Płn. – Skopje ok. 3h. Wprawieni już nie mieliśmy jednak z tym problemu. Biesiadując, rozmawiając, radośnie spędzając czas ani się obejrzeliśmy a już o 15:03 staliśmy na granicy greckiej. Po ok. 4 min. sympatyczny grecki celnik dał sygnał do odjazdu. Teraz wąski pas demarkacyjny i granica macedońska. Tutaj również wszystko poszło bez zbędnych celebracji / sentymentalizmu i po 16 minutach jechaliśmy już autostradą macedońską. Około godz. 16:21 spojrzałem na zegarek w telefonie komórkowym. Powróciliśmy z podróży w czasie o jedną godzinką. A zatem to już nie 16:21 lecz 15:21. Do Skopje pozostało nam mniej więcej 60km. Po 1h byliśmy już na przedmieściach. Pogoda stała się dynamiczna. Na niebie ciężkie burzowe chmury, pojedyncze błyski i lekkie grzmoty, lecz w temacie deszczu tylko aksamitny kapuśniaczek. Niestrudzenie jechaliśmy dalej, by o 16:41 stanąć przed naszym VIP-owskim hotelem. Teraz chwilka na rozlokowanie, poprawę makijażu, zmianę image i szus z powrotem do autokaru, by podjechać pod Twierdzę Kale. Naszym przewodnikiem był rezolutny i sympatyczny Dawid. Osoba to niezwykle zacna, o obszernych pokładach wiedzy, ze smaczkiem i poczuciem humoru, sympatyczna i z sercem podchodząca do turystów. Wpierw masywna i monumentalna twierdza a na niej łyk historii, przepiękny widok na stare i nowe miasto oraz miejscowy stadion. Na horyzoncie nadal burzowo, ale chmury jakby rzedniejące, za to wiatr w materii swej niezwykle okazały. Szliśmy niestrudzenie, słuchając ciekawostek z historii, tradycji, codzienności mieszkańców Macedonii Płn. i Skopje. By a walk doszliśmy do okazałego Meczetu Mustafy Paszy. Tutaj, w jego wnętrzu, zdjąwszy buty (jak nakazuje obrzędowość muzułmańska) solidny łyk wiedzy odnośnie Islamu, jego filarów, muzułmańskich tradycji, modlitwy i świąt. Słuchałem naszego przewodnika z ogromnym zaciekawieniem i w skupieniu. W meczecie napotkaliśmy wiernych, modlących się, ale też różnego typu wyposażenie służące do praktyk religijnych. Rozbłysły flesze a i migawka z chęcią rejestrowała kolejne obrazy. Plątaniną uliczek poszliśmy dalej przez stare miasto – Starą Carsiję: dawny, orientalny, turecki bazar, na którym zobaczyliśmy mnóstwo warsztatów rzemieślniczych, złotej biżuterii, uroczych kafejek, sklepików z pamiątkami, meczetów itp. Minąwszy hammam Dauta Pashy oraz okazały pomnik Filipa II Macedońskiego z pięknymi, podświetlanymi fontannami oraz monumentem wojowników, doszliśmy, do kamiennego mostu – budowli XV-wiecznej, symbolu Skopje. Ów most łączy stare i nowej miasto. Po prawej stronie zobaczyliśmy klasycystyczny budynek Muzeum Walki Macedońskiej a opodal Muzeum Holokaustu Macedońskiego z jakże wymownym pomnikiem. Po lewej zaś nowoczesny gmach teatru i Archiwum Państwowe Republiki Macedonii – całość kompleksów położona nad Wardarem (rzeką). Przeszedłszy na drugą stronę, do nowego miasta uwagę przykuwają figury – Dame Grueva i Gotse Delcheva – bohaterów macedońskich. W sercu obszernego placu, który rozciąga się przed nami stoi okazały pomnik Aleksandra Macedońskiego oraz mnóstwo innych u zbiegu ulic. Odwiedziliśmy miejsce, w którym urodziła się i mieszkała kiedyś Matka Teresa a następnie udaliśmy się w okolice Domu Pamięci Matki Teresy, w którym zgromadzonych zostało mnóstwo osobliwości i pamiątek z życia i działalności matki zakonnej. W tym miejscu zakończyliśmy wspólna wędrówkę i otrzymaliśmy czas wolny. Pan Dawid powrócił do nas jeszcze następnego dnia. W czasie wolnym wszedłem do Domu Pamięci Matki Teresy, podszedłem do dworca kolejowego, nad którym zawieszony jest stary zegar, na tarczy którego czas zatrzymał się w chwili potężnego trzęsienia ziemi z 26 lipca 1963 roku. Dalej spacerek uliczkami nowego miasta, przejście przez Kamienny Most do starego miasta i tutaj z dwoma uczestniczkami wycieczki przepyszna wspólna strawa w przydrożnej, klimatowej restauracyjce. Zaordynowałem sobie pyszne Ćevapčići z fryteczkami i surówką. Koleżanki skusiły się zaś na pysznego kurczaczka. Oczywiście do popicia miejscowe piwko (a najlepiej dwa – do pary) było dodatkowym atutem. Część uczestników wycieczki poszła na bardziej wystawną ucztę z degustacją Ouzo, koniaczku tudzież innych truneczków i dostojnych osobliwości świata kulinarnego. Ja zaś pokusiłem się jeszcze o spacer i nocne zdjęcia Skopje. Przepiękne iluminacje świetlne, oświetlenia poszczególnych obiektów, zapachy z przydrożnych knajpek i kawiarenek, pyszna aromatyczna kawa sprawiały, że stolica Macedonii Płn. zyskiwała o tej porze zupełnie inne, baśniowe oblicze. Czas jednak płynął i gdy wszyscy wycieczkowi eksploratorzy znaleźli się już w objęciach naszego czterokołowego dyliżansu – ruszyliśmy w kierunku hotelu. Po około 15 min. penetrowaliśmy już zacisze hotelowych pokoi. Toaleta wieczorna, miła rozmowa z kolegą, nieco winka na lepszy sen i ten ostatni stał się faktem. To był cudowny, zróżnicowany dzień – pełen wrażeń! Dlatego bez wątpienia przydzielam 6- pkt. na 6 możliwych. DZIEŃ XIII. Skopje w ciągu dnia; malowniczy Kanion Matka i jaskinia Vrelo z szatą naciekową, krótkie zakupy i w drogę… „Antio ellada, ta léme!” (Do widzenia Grecjo, do zobaczenia!) Po macedońskiej nocy – równie macedoński dzionek. Za oknem naszego pokoju już świta. Po wczorajszej burzy i zachmurzeniu ani śladu. Zza okolicznych wzgórz wyłaniają się pierwsze słoneczne osobliwości. Jest 20 minut po godzinie 6. Pobudeczka i poranny prysznic przywróciły w nas globtroterską werwę. Spokojne, pyszne i bogate w swej treści śniadanko, aromatyczna kawusia i cosik na słodko a do tego soczysty schłodzony arbuziak – przydały energii i to już od samego rana. Jeszcze tylko zapakowanie naszych bagaży do luków, by się później nie trudzić i sama rozkosz świata tego! Nooo! Jesteśmy gotowi na kolejne celebracje. O godz. 8:15 dwa busiki marki Mercedes z macedońskimi driverami, powiozły nas ku nowej jakości Kanionu Matka. Oczywiście nasz dzielny przewodnik – Dawid i dzisiaj stawał na wysokości zadania opowiadając o osobliwościach tutejszego świata, ludzi i przyrody. Jadąc mieliśmy także okazję podziwiać Skopje a także soczystą od zieleni przyrodę. Sama droga trwała około 45 minut i już o 9:00 wysiadaliśmy u wlotu do kanionu. Kilkanaście minut pieszej wędrówki, którą umilał nam opowieściami nasz przewodnik. Szliśmy wzdłuż rzeki Treska, której wartki nurt umożliwił ulokowanie toru kajakowego i rozgrywanie zawodów o randze międzynarodowej (rzeka oddziela od siebie dwa pasma górskie Jakupica i Suva Gora). Mijaliśmy także okazałą tamę elektrowni wodnej, by po kilku minutach dojść do przystani. Stąd udaliśmy się w rejs stateczkami o napędzie motorowym. Cichy, spokojny kanion i tylko my oraz w Matce, matka natura. Coś niesamowitego! Wspaniałe zwieńczenie wycieczki! Płynąc raz po raz słychać było chrzęst migawek aparatów. Zaiste bowiem – nie dało się inaczej. Wysokie, pionowe ściany, urwiska opadające wprost do wód jeziora Kozjak, zalesione, z bogatą fauną i florą zrobiły na nas ogromne wrażenie. Dodatkowo na zalesionych stokach wyśledzić można mnóstwo malutkich, słodkich i malowniczo położonych, urokliwych monastyrów. Niektóre z nich ukryte wysoko, pośród górskich szczytów. To pamiątka przeszłości z czasów tureckich (w monastyrach znajdowały schronienie osoby prześladowane przez Turków). Dodatkowo zauważyliśmy także mnóstwo szlaków pieszych do spacerów, trekkingów jak również miejsca wspinaczkowe. Nad szczytami wypatrzyliśmy także przepiękne orły, szybujące okazale na nieboskłonie. Kolejny meander i kolejny piękny widoczek. A zwieńczenie chyba najbardziej osobliwe – Jaskinia Wreło. Aby ją zdobyć, wysiadaliśmy z łodzi na wysokie pomosty. Dalej niezbyt długie podejście wytyczonymi i ubezpieczonymi barierkami, szlakami. Wreszcie samo zejście nie nastręczające żadnych dodatkowych trudności. Już przy wejściu jaskinia przywitała nas pięknie oświetloną formą skalna o nazwie „szyszka”. Dalej stalaktyty, stalagmity i stalagnaty, okazałe sale, przepiękne rzeźbienia narzutowe, skalna scena i dolna sala, jak również turkusowe jezioro, w którym jak w lustrze „przeglądało się” sklepienie. Sama jaskinia jest najgłębszą na świecie z jaskiń podwodnych. W 2017 roku nasz rodak Krzysztof Starnawski ustanowił rekord schodząc do jednego z syfonów na głębokość 240m. To jednak nie jest jeszcze dno jaskini, która wciąż czeka na podbój przez śmiałków. Jest tutaj naprawdę pięknie, osobliwie, przyjemnie, tajemniczo i malowniczo zarazem. Po prostu trzeba tutaj być i wszystko zobaczyć! Po jaskiniowych eksploracjach czekał nas rejs powrotny. I znów obserwacja świata przyrody, foto-sesje, przesympatyczne rozmowy, szampański nastrój, dowcipkowanie i pogoda ducha. Tak dopłynęliśmy do naszej przystani. Tutaj chwilka czasu wolnego, w którym przemierzyłem szlaki na klifach, zawieszone nad jeziorem oraz wraz w uczestnikami wycieczki oddałem się degustacji rodzimego piwka. Smakowało wybornie… Czas płynął jednak nieubłaganie. Pospacerowaliśmy zatem wzdłuż rzeki Treska obserwując malowniczy krajobraz. W kilka chwil znaleźliśmy się przy naszych busiakach. Teraz pozostała 15-kilometrowa droga powrotna do Skopje, z krótkim postojem w markecie na zakup „rodzimych osobliwości” nadających się do spożycia, tudzież przywiezienia do Polski. Następnie do busików, szast-prast i o 12:40 już przed hotelem. Chwilka oddechu, wymiana wrażeń, pożegnanie naszego wspaniałego przewodnika – Dawida oklaskami i już zasiedliśmy w wygodnych siedzeniach naszej Scanii. Teraz pozostała droga powrotna do Polski. Około 13:02 kierowcy zapuścili silnik. Ruszamy…Jeszcze tylko kilka spojrzeń na malownicze Skopje, przywołanie przepięknych wspomnień i niestety wyjeżdżamy z miasta. Tak oto wypełniliśmy ostatni punkt programu naszej przepięknej Klasycznej Hellady. Ale oczywiście wszelkie smuteczki i smutaski precz – nie ma takie opcji. Miła, biesiadna atmosfera, wspaniałe rozmowy, wrażenia, opowieści a całość podkreślona subtelną dozą i wyrafinowanym smaczkiem truneczków greckich i macedońskich (swoisty ich mariaż). Na moi mili – w taki czas i w takiej atmosferze, można podróżować choćby na koniec świata! Nawet nie wiedzieliśmy kiedy a staliśmy już na granicy macedońskiej w niewielkim, ale jednak, korku. Ten jednak szybko się rozładowywał a same formalności graniczne chwały jedno mgnienie oka. Dalej znany nam już pas demarkacyjny i kolejna granica – tym razem serbska. Życzliwi celnicy serbscy też nie robili przesadnych problemów i już ok. 14:42 ruszaliśmy w dalszą drogę. Przed nami ok. 7-8 godzin jazdy przez ten sympatyczny kraj. Oczywiście drogę umilał nam niezawodny p. Łukasz – nasz pilot. Tuż przed 15:00 na monitorach multipleksu pokładowego zobaczyliśmy jeden z odcinków Jamesa Bonda – „Quantum of Solace” z D. Craigiem w roli 007 a z głośników dobiegła dobrze znana nam melodia czołówki filmu. Pierwotnie miał to być „Kapitan Corelli”. Jak to jednak orzekł p. Łukasz „…to dobry film, ale nie jest zbyt wakacyjny…”. Skoro tak – to tak, jak powiedział Wielki Szu! Oglądałem z zaciekawieniem, jednakowoż z małymi, sennymi lukami w fabule. A nie wiedzieć czemu!? Czyżby to znów spryciula – wyrocznia delficka zaczarowała wino? Po drodze, by nie dręczyć zbytnio naszych organelli robiliśmy krótkie WC-kwadranse na sikundy. Około 16:50 – niezwyciężony Bond zakończył swoją misję a 4 minutki później zaproponowano nam jeszcze jedną produkcję. Tym razem była to komedia – „Wybuchowa para”. Jechaliśmy to kontemplując filmową fabułę, to znów rzeczywistość zaokienną i słońce, która obniżało swój lot coraz bliżej linii horyzontu. Niezmiennie połykaliśmy kolejne dziesiątki kilometrów. Około 19:00 do granicy serbsko – węgierskiej pozostało już tylko 260km. Niestrudzeni jechaliśmy dalej. Krótko po godzinie 19:00 p. Łukasz zebrał odbiorniczki TGS, które tak dzielnie służyły nam przez cały okres hellenistycznej wyprawy i cieszyły uszy mnogością przekazywanych informacji. No cóż…to zawsze smutna, chwytająca za serce, chwila. Słońce chyliło się już ku zachodowi, pieszcząc swą „pomarańczowością” linię horyzontu, gdy mijaliśmy Belgrad. W secie dodatkowym Pan Łukasz miał przygotowaną dla nas jeszcze jedną niespodziankę organizując „wieczór dowcipów”. Ochoczo przekazywał „mikrofonowe berło” kolejnym towarzyszom podróży. Zrobiło się naprawdę bardzo sympatycznie, wesoło, radośnie, rubasznie i prześmiesznie. Nawet nasz dzielny kierowca – Piotr, który właśnie skończył wachtę za kółkiem na rzecz Witka, zapodawał kolejne żarciki. Śmialiśmy się do rozpuku! I tak przez dobrą godzinkę…Gdy już przepony, łaskotane raz po raz, nie wytrzymywały śmiechowego napięcia, p. Łukasz zaordynował kolejny film – wspominanego już uprzednio – „Kapitana Corellego”. Zanurzyliśmy się zatem w jego akcji. Mijały kolejne dziesiątki kilometrów. Zarówno granica serbska jak i później węgierska (tym razem) stały otworem a skanowanie dokumentów było dodatkowym wydarzeniem w turystycznym życiu każdej i każdego z nas. Powróciliśmy na nasze miejsca a wojenne i miłosne losy Kapitana Corellego znów umilały nam podróż. Z wolna przestrzeń autokarowych pieleszy zaczęła ogarniać senność. Zdrożeni, pełni wrażeń turyści odczuli potrzebę spoczynku. Ponieważ nie mogę zbytnio spać w środkach transportu (może z wyjątkiem samolotu) kontemplowałem to i owo, od czasu do czasu chyba jednak drzemiąc i nadwyrężając swój karczek. Około 23:20 mknęliśmy już przez madziarskie osobliwości autostradowe. Tempo bardzo dobre, na straży nasi dzielni i w pełni profesjonalni kierowcy – Piotr i Witek. Mogliśmy zatem być spokojni. A nad całokształtem czuwał – p. Łukasz. Wszystko zatem było w jak najlepszym porządku. Senność w końcu zaskoczyła także i mnie. Byłem zdumiony. Do Budapesztu pozostało już tylko 100km. Za dzień pełen wrażeń, bardzo dobrą organizację, w tym także nocnego przejazdu i formalności granicznych 6- na 6 pkt. możliwych. DZIEŃ XIV. Przyjazd do Polski; droga do domku… Ten dzień, ta chwila…Kiedy trzeba powrócić, powiedzieć – do widzenia, obejrzeć się raz jeszcze za siebie, być może z łezką w oku, z nostalgią, gdy na sercu markotno, kiedy pozostaje tych kilka lub kilkanaście godzin, które spędza się ze wspaniałymi uczestnikami podróży, gdzieś w poczekalni przed wylotem, czy w przestrzeni autokarowej. Mały smuteczek się zakrada…Ale, to jeszcze nie koniec. Trzeba wykorzystać każdą wspólną chwilę, pobiesiadować, porozmawiać, wymienić adresy, telefony. Kończy się podróż, ale znajomości, przyjaźnie a może coś więcej (kto wie) – pozostają na długo, tudzież na całe życie! Dlatego warto podróżować – odkładać na kolejne podróże, nie zaś w czasie samą podróż. Podróżujmy i delektujmy się życiem, przestrzenią, tymi wszystkimi chwilami, które tworzą małe cząsteczki szczęścia. Czerpmy maksymalnie z każdego dnia tak, jak gdyby od niego zależało wiele (bo i częstokroć zależy). Nie bójmy się trudu! Przygoda czeka! Wpatrzony w dal przez szybę autokaru, porządkujący ostatnie dwa tygodnie hellenistycznych uniesień, szczęśliwy, z malutką jednak melancholią w sercu, wraz z innymi uczestnikami wycieczki „połykałem” kolejne kilometry autostrad, tudzież innych dróg. Węgry, Słowacja i wreszcie Czechy…Ile jeszcze do Budapesztu, ile do granicy, ile do Brna, Ostrawy, Austerlitz (miejsca słynnego z kampanii napoleońskiej), wreszcie Kartowic…Oto pytania, które kłębiły się w głowie a na tablicach informacyjnych padały rychło odpowiedzi. Nasza autokarowa gawiedź zaczęła przecierać senne jeszcze oczęta. Zbliżaliśmy się bowiem do granicy polskiej. Jeszcze mały WC-kwadransik na gościnnej, czeskiej ziemi i potem szusss…wprost do Polski. Granicę naszego kraju przekroczyliśmy o godz. 8:00. Oczywiście będąc w strefie Schengen to tylko umowny border. Dalej postój na MOP-ie i Mc Donald’s-owe śniadanko oraz poranna toaleta. Informacja p. Łukasza, jak będą wyglądały przesiadki w Orzeszu, kilka słów pożegnania i podziękowania. Oczywiście gromkie brawa dla naszego pilota i panów kierowców, po czym ok. 9:13 wysiadaliśmy w Orzeszu. Tutaj chwil kilka jeszcze na ostatnie rozmowy, odpoczynek, jakieś małe przekąski, wymianę adresów, wrażeń, wspomnień, serdeczne uściski – „do widzenia, do zobaczenia”. Pożegnałem się także z moim wiernych druhem, wspaniałym towarzyszem podróży, z którym jeździmy wspólnie już od kilku lat. Gdy wracałem do autokaru „dowozowego” – łezka zakręciła się w oku. ”I co teraz, jak wrócić do rzeczywistości, jak to będzie??” – pytałem sam siebie. Cóż, trzeba jakoś podołać temu wszystkiemu… Nadeszła godzina odjazdu autokarami dowozowymi. Nasza poczciwa Setra i dwaj dzielni kierowcy już czekali. Rozlokowaliśmy bagaże w parcelach obszernych luków, zajęliśmy miejsca i o 11:03 ruszyliśmy w drogę. Arteriami autostrad, przez Częstochowę, ćwicząc swoją cierpliwość w korkach na A1-ynce, dotarliśmy do Piotrkowa Tryb. Tutaj pożegnałem się jeszcze z pobratymcami, którzy wspólnie ze mną podziwiali hellenistyczne krajobrazy i rozkoszowali się tutejszym pięknem. Dalej to już malutki przystanek, niebieski busik, 21-kilometrowy dystans między Piotrkowem a Bełchatowem i przed godz. 17:00 byłem w domku. Odkluczyłem drzwi. Powitał mnie mój dzielny, przesympatyczny Jurek, tj. 4-letni kocurek. Na powitanie wyszły także dwie sąsiadki. Zamienialiśmy oczywiście sympatycznych słówek kilka. Zmęczony, ale przeszczęśliwy, radosny, z nutką melancholii i ogromnym bagażem przepięknych wspomnień! Oczywiście za całokształt organizacyjny tego dnia 5+ na 6 pkt. możliwych dla organizatora. Pozostaje wyrzec jeszcze słów kilka ogólnej refleksji, czyli tego, co w duszy gra. Kiedy zrywam na działce kiście dojrzałych, ciemnych winogron, kiedy przesypuję cukrem śliweczki w kuchni jako zaczyn do śliwowicy, kiedy zalewam kolejny słoiczek gęstą, amarantową konfiturą, kiedy krwisto – czerwony przecier z dojrzałych pomidorów wtłaczam w okazałą przestrzeń małych buteleczek / słoiczków, kiedy udzielam się na działce, przedsiębiorę codzienne działania zawodowe – w myślach i sercem przenoszę się do tych cudnych – greckich chwil, do krajobrazów, rozległych winnic, gajów oliwnych, rozkołysanych wiaterkiem i wygrzanych w słońcu plantacji bawełny, zielonych poletek ryżowych, łańcuchów górskich, starożytnych walorów antropogenicznych, wreszcie majestatycznych i pełnych uroku: Zakynthos, Kefalonii, Zatoki Wraku, czy wyprawy na wyspę żółwi Caretta – Caretta. Cała ta materia przydaje sił, dobrego nastroju, energii, przenosi w bajkowy świat, ułatwia zmaganie z rzeczywistością, z codziennością, z przeciwnościami, wpływa na układ sympatyczny i na serduchu robi się cieplutko. Kiedy przekraczam próg domostwa po kolejnej podróży – może niewyspany, przemęczony, z myślami jeszcze nieuporządkowanymi, nieuczesanymi, jednego jestem pewien – poróżowanie to mój sposób na relaks, katharsis po trudach i niekiedy smutkach życia, sposób na czas wolny, gdy kolejny urlop staje się faktem. Każdą kolejną podróż czynię jednym ze swoich celów. W ten sposób dodaje ona energii i sił sprawczych. Pozwala mi poznawać ludzi i ich codzienność, styl życia i działania; krajobrazy, ale też ich przyczynowość; właściwe dla danego regionu kulinaria, ale też ich rozwój w czasie; historię, obyczajowość i społeczne dziedzictwo. Każda podróż to również swoista „tabula rasa”, którą zapisuję każdym kolejnym dniem, każdym tchnieniem, rozmową, gestem, spostrzeżeniem, znajomościami, rozmowami, penetracją piękna mnie otaczającego, itp. Podróżowanie – to przeżywanie, doświadczanie, eksplorowanie, gromadzenie doświadczeń, pasja i szacunek dla tego wszystkiego, co obserwujemy w każdej sekundzie. Uczestnicząc w jakiejkolwiek podróży zawsze oddawajmy się jej bez reszty, kolejnym jej chwilom, posmakujmy egzystencji, kultury, obyczajowości, osobliwości kuchni i innych, odwiedzanych miejsc. W głębi swej duszy odnajdziemy wówczas całokształt owej czaso – przestrzenności. A to – w rzeczy samej – niesamowite doznanie! Z całego serca dziękuję wszystkim koleżankom i kolegom – uczestnikom wycieczki, panu Łukaszowi – naszemu profesjonalnemu i kompetentnemu pilotowi, rewelacyjnym panom kierowcom – Piotrowi i Witoldowi, świetnie przygotowanym przewodnikom lokalnym, jak również tymi, którzy w jakikolwiek sposób przyczynili się powstania i uświetnienia tak wspaniałej, hellenistycznej imprezy. Wycieczka w 100% – ach godna polecenia i odbycia! Kochani!!! Do widzenia, do zobaczenia na turystycznych szlakach, ku nowej przygodzie! Z turystycznymi pozdrowieniami – Mieszko!

    Mieszko, Bełchatów - 29.09.2021

    16/24 uznało opinię za pomocną

  • 6.0/6

    Klasyczna Hellada

    Polecam wycieczkę , intensywny program połączony z wypoczynkiem , profesjonalny pilot.

    Józef, Gołębiewo Wielkie - 30.10.2019

    4/9 uznało opinię za pomocną

telefon

Pobierz aplikację mobilną Rainbow

i ciesz się łatwym dostępem do ofert i rezerwacji wymarzonych wakacji!

pani-z-meteracem