Opinie klientów o Wokół Alp - Europejskie cuda natury

5.2 /6
147 
opinii
Intensywność programu
4.7
Pilot
5.4
Program wycieczki
5.4
Transport
5.3
Wyżywienie
4.4
Zakwaterowanie
4.4
Opinie pochodzą od naszych Klientów, którzy odwiedzili dany hotel lub uczestniczyli w wycieczce objazdowej.

Osoba dodająca opinię musi podać dane osobowe, takie jak imię i nazwisko oraz dane dotyczące wyjazdu, czyli datę i kierunek wyjazdu lub numer rezerwacji. Dzięki tym informacjom sprawdzamy, czy autor opinii faktycznie podróżował z nami. Jeżeli dane się nie zgadzają, wówczas nie publikujemy opinii.
Najlepiej oceniane
Wybierz

6.0/6

Wioleta, Wojkowice 02.06.2023
Termin pobytu: maj 2023

Piękne krajobrazy

Piękne nie zapominane widoki, odpoczęłam w stu procentach, organizacja super, w ogóle wyjazd godny polecenia.

6.0/6

Krystyna, ORZYSZ 27.09.2021

Przepiękna wycieczka objazdowa ze względu na ,, Europejskie cuda natury,,

Wybór wycieczki objazdowej ze względu na Alpy był bardzo trafny. Przepiękne krajobrazy, które natura stworzyła, stały się niepowtarzalnym wspomnieniem na długo.

6.0/6

Mieszko, Bełchatów 25.08.2019

Przeszczęśliwy pod nieboskłonem Europy, czyli „Wokół Alp” sierpniową porą!

Po ubiegłorocznej, wnikliwej eksploracji Serbii oraz po trosze Bośni i Hercegowiny, podczas wycieczki Rainbow Tours – „Witajcie w Serbii!”, w tym roku przyszedł czas na penetrację austriacko – włosko – szwajcarskich scenerii, podczas imprezy „Wokół Alp – Europejskie Cuda Natury”. Wraz z kolegą celowaliśmy w nią już w ubiegłym roku. Niestety termin nie został potwierdzony i w efekcie nie odbył się. Ale nic to…Jak mawiali starożytni: „Cierpliwość jest cnotą! Kto jest cierpliwy zyskuje wiele...”. A zatem czekaj wytrwale a z pewnością będzie Ci dane...i to w bardzo dobrej ofercie...Szczęście należy przecież dawkować i kosztować powoli, zwiększając intensywność doznań...Wtedy smakuje wybornie :-) Podróże podładowują baterie witalne, wpływają na poziom endorfin – hormonu szczęścia, przełamują stereotypy, integrują; w przypadku Naszej wycieczki dodatkowo, jak mawiał Kramer w Vabank: "Alpy! Ach! Tu się oddycha! Nareszcie czuję, że jestem wolny!". Coś w tym jest! Wyruszyliśmy zatem naszym pokaźnym trójosiowym dyliżansem marki Scania, ku nowej przygodzie, na podbój alpejskich osobliwości świata przyrody, walorów antropogenicznych, ale czy tylko...? O nie...!! To, jak się miało okazać, zdecydowanie bardziej skomplikowana, w bogactwie swych form i treści, materia… Już od pierwszych chwil w przestrzeni autokarowej – słowo „zacny” zaczęło nabierać zupełnie innego znaczenia, tak w warstwie leksykalnej, jak i frazeologicznej. Tak oto zacnymi stawali(-ły) się: ludzie, krajobrazy, napoje, trunki, strawa, pomysłowość wszelaka, zachowania, jak również ciekawe wypowiedzi, których wielość dochodziła do naszych uszu tu i ówdzie wywołując uśmiech i wprawiając w znakomity nastrój. Stąd słowo „zacny” będzie przewijało się w mojej narracji. Dzień I. Moja podróż zaczęła się w Bełchatowie, skąd do Piotrkowa Tryb. podwiózł mnie znajomy. Dalej na stacji Huzar przesiadka w czekający już autokar marki Setra Blutec 6 firmy przewozowej Mixs z Torunia, niezwykle wygodny i przestronny. Nie ma jak to niemiecka precyzja! Podążyliśmy tymże do miejsca przesiadkowego w Woszczycach-Orzeszu. Zacne konwersacje z turystami uprzyjemniły i znacząco skróciły ten odcinek. W Woszczycach chwila wytchnienia oraz czas by zjeść drugie śniadanie, pokrzepić się czymś słodkim, a także uzupełnić płyny. Tutaj także spotkałem się z kumplem, z którym już od kilku lat wspólnie penetrujemy turystyczne szlaki. Następnie chwile rozmów ze znajomymi z poprzednich lat / wycieczek, wspomnienia, które były Naszym wspólnym udziałem. Rychło nastał czas przesiadek. Zajęliśmy miejsca w autokarze docelowym – tj. 3-miesięcznej, 3-osiowej i 450-konnej Scanii (o której szerzej w pozycji autokar / transport). Krótko po południu kierowcy odpalili silnik i wyruszyliśmy ku nowej, alpejskiej przygodzie. Gdy tylko koła zaczęły się toczyć – przeszliśmy do etapu integracji wewnątrz autokarowej. Przebiegała ona sprawnie, przyjemnie i ani się obejrzeliśmy a siedzieliśmy już w gronie znajomych, z którym ucinaliśmy sobie miłe pogawędki  Grupa fantastyczna! Już na początku pilot – p. Michał (o którym szerzej w pkt. Pilot) przekazał nam niezbędną wiedzę, poinformował o detalach, rozwiał wszelkie „sekrety wycieczkowe” i wreszcie poprosił o deklaracje odnośnie wypraw fakultatywnych. Ilekroć po drodze za oknami pojawiały się jakieś ciekawe okoliczności przyrody lub walory wytworzone ludzką ręką – dzielił się na ich temat swoją wiedzą dodając niekiedy rubaszne ciekawostki. Tak, w miłej atmosferze, dojechaliśmy do Austrii, gdzie ok. 20:00, na jednym z okazałych parkingów, w przytulnej restauracyjce mogliśmy spożyć kolację. Już po kilku minutach pyszna Lasagne, degustowana w miłym globtroterskim gronie, delikatnie łaskotała podniebienia. Później jeszcze chwila na tzw. „drugi oddech kaczuchy” i kontynuowaliśmy Naszą podróż. Zmęczenie przyprawiło mnie o ok. 1-godzinną drzemkę na wygodnym siedzeniu autokaru. Alpejskie okolice Bischofshofen i Hüttau, w którym ulokowany był Nasz pierwszy hotel, przywitały Nas deszczem, chwilami ulewnym, który jak miało się okazać, był zapowiedzią ślicznej pogody już następnego ranka. O godz. 23:20 troszkę znużeni i zaspani wysiadaliśmy już przed Naszym hotelem (opis w pozycji Zakwaterowanie / hotele). Ogółem zacne 5+ za organizację i całokształt pierwszego dzionka. Dzień II. Wczesnym rankiem ok. 5:00 z trwogą wyglądałem przez okno. Padający deszcz niezmienne szeleścił pod kołami przejeżdżających aut. Aż trudno było pomyśleć o wyjściu z ciepłego i miękkiego łóżka. Lecz już 1.5h później niebo zaczęło się przecierać. Widok na dymiące chmurami Alpy był bezcenny. Dopełniwszy ceremonii porannej toalety udaliśmy się na śniadanie (opis w części hotelowej). Napełniwszy żołądki zacnym tyrolskim jadłem, spakowawszy walizky, mieliśmy jeszcze kilka chwil na fotografie malowniczych pejzaży do wycieczkowej fotorelacji. Ponieważ aura zapowiadała się obiecująco – co potwierdzały też austriackie i włoskie portale pogodowe – z werwą pakowaliśmy wkładaliśmy walizy do luków bagażowych. Ok. 9:00 odjazd w kierunku Innsbrucku. Po drodze p. Michał – Nasz pilot umilał nam drogę alpejskimi opowieściami, a także rozdał, jak to określił „szeptuchy”, tj. TGS-y. Im też poświęcił kilka chwil swojej opowieści. Stwierdził, że potrafią wypadać z kieszeni, znikać w walizkach, gubić kanały, a także „wypluwać” wtyczkę od słuchawek. Trzeba zatem o nie dbać i hołubić  Im bliżej Innsbrucku tym niebo stawało się coraz bardziej błękitne. Dosłownie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. O 11:29 przekroczyliśmy rzekę Inn, by już po kolejnej godzinie stanąć u stóp poczciwej Bergisel Schanze. Szlaki tutaj przecierali już A. Małysz, S. Hannawald, K. Stoch, St. Kraft i wielu innych wielkich z potężnym odbiciem od rzeczywistości (aż trzeszczał próg teraźniejszości); W pamięci swej przywołałem jakże znamienny dowcip (jak mawiają Ślązacy – „wic”): „W czym skoczkowie narciarscy są lepsi od alpinistów? W tym, iż skaczą na K120, a ci drudzy co najwyżej na K2”. Dla mnie – wytrawnego amatora skoków narciarskich to prawdziwa strawa duchowa, dosłownie ukoronowanie marzeń. Radość połączona ze wzruszeniem – po prostu nie dało się opisać! Wpierw punkt widokowy i cudnej urody panorama Innsbrucka usytuowanego u stóp Alp, a później już sama skocznia. Po prostu majstersztyk! Do tego przesympatyczna, urocza, czeskiego pochodzenia, pełna humoru, Nasza przewodnik – Wanda dodawała pikanterii niezapomnianej scenerii. Po celebracji Bergisel nadszedł czas na sam Innsbruck. Tutaj p. Wanda okazała się niesamowita opowiadając o historii, codzienności, ale i meandrach życia w mieście. To było dosłownie, jak piękny sen! Nie zapominajmy też o ludwisarni Grassmayr – Glockengiesser, w której od 1599 wytwarzane są dzwony, dzwonki, dzwoneczki, słynne na całym świecie. Byłem zauroczony. Na koniec czas wolny wykorzystałem na zakup drobiazgów oraz degustację specjału kuchni tyrolskiej. Tutaj to właśnie tyrolskie jodłowanie łączy się z jakże oryginalną formą „jedzenia z czapki”, tzw. Hut Essen, zaś pachnący Speck łagodzi obyczaje konsumpcyjne wespół z szerokim wachlarzem przewybornych serów i...miodem CannaBee (ten zaś w jednej z odmian zawiera w swoim składzie subtelną krztę szwajcarskiego oleju z leczniczych konopi); smakowo i eufemistycznie można się zakręcić. Czas płynął nieubłaganie i wizyta w zacnym Innsbrucku dobiegła końca. Ale to nie koniec atrakcji. Po przemierzeniu przez ok. 2.5h kolejnych kilometrów naszym dyliżansem dotarliśmy do Bolzano, a tam czekał już na nas anglojęzyczny i sympatyczny Luciano. Oprowadził nas po malowniczym miasteczku, opowiedział najważniejsze jego fakty historyczne i wiele anegdot. Czystą przyjemnością było spacerowanie po średniowiecznych i renesansowych uliczkach. Można było poczuć klimat epoki. Degustacja pysznych lodów dopełniła dzieła. Po chwili czasu wolnego odjeżdżaliśmy z Bolzano pełni wrażeń do Naszego hotelu „Stella delle Alpi”, jak się miało okazać położonego na wzgórzu z pięknym widokiem na alpejską okolicę. Tutaj po przepysznej obiadokolacji udaliśmy się na spoczynek. Zacni Państwo – mocne 5+ za ten dzień! Dzień III. Dzień przywitał nas pochmurną i mglistą aurą. Ta jednak z chwili na chwilę poprawiała się. Rychło zatem zobaczyliśmy pierwsze promienie słońca. Po śniadaniu i spakowaniu walizek w luki bagażowe, ok. 7:50 ruszyliśmy trasą winnic i sadów w kierunku Trydentu. Z podręczników i lekcji historii powszechnej kojarzący się z obradami soborowymi, zacnej kardynalicji Kościoła Katolickiego, podczas których zapadły znamienne i brzemienne w skutkach postanowienia, których konsekwencje odczuwalne są po dziś dzień, jak chociażby: prowadzenie metrykalnych ksiąg parafialnych czy „przywiązanie” proboszczów do konkretnych parafii. Po ok. 1h jazdy, ok. 9:00 wysiedliśmy już z autokaru na zwiedzanie. Nasz przewodnik – Sabrina zabrała Nas na swoistą podróż w czasie. Pierwsze, co przykuło uwagę – to przepiękny zamek – muzeum na wzgórzu, który mieliśmy okazję zwiedzić w czasie wolnym. Spacerując uliczkami podziwialiśmy pełne przepychu pałacowe fasady, bogato udekorowane, z których większość wzniesiona była z myślą o dostojnikach kościelnych przybywających na Sobór Trydencki w latach 1545–1563. Urocze wąskie przejścia, klimatyczne, brukowane uliczki w typowo włoskim stylu sprawiały, że historię czuło się w każdym zakątku. A że zarówno historia jak i genealogia – to nauki bardzo pokrewne mojemu sercu i zainteresowaniom, czas był to wyjątkowy. Oczyma wyobraźni przenosiłem się w czasy soborowe i przywoływałem sceny, jakie mogły podówczas mieć miejsce. Niesamowita reminiscencja! Spacer zakończyliśmy na Piazza del Duomo (placu katedralnym). Tutaj też rozciągał się piękny widok na okoliczne wzgórza, także na to, na którym pierwsze kroki stawiają młodzi adepci narciarstwa. Czas wolny spożytkowałem z kolegami na samodzielne zwiedzanie (w tym wcześniej wspomnianego zamku) oraz zakup drobiazgów. Fantastyczna trydencka przygoda! Gdy szliśmy do autokaru – jeszcze przystanek nad Adygą i sesja fotograficzna z mostem i wyciągiem w tle. Ok. 11:30 pełni wrażeń jechaliśmy już do Tre Colline, gdzie dokąd przybyliśmy kwadrans przed 13:00. Była to już moja druga, tudzież, wizyta, jakoby druga odsłona. Pierwsza miała miejsce podczas wycieczki „Pocztówki z Włoch” dwa lata wcześniej. Miejsce to zaiste przezacne! Przepyszne antipasti, zjawiskowa oliwa z oliwek rozpływająca się szeroką stróżką po bagietkowym miąższu, wzbogacona startym na wiórki „Parmigiano Reggiano” i „Grana Padano”, majestatyczne bukiety wędlin a na koniec migdałowe Cantuccini…i oczywiście „napój bogów”, czyli wino! Owa włoska „winna ambrozja” w sześciu „anielskich wcieleniach” i w tyluż bukietach, spływająca dostojnie w spragnione organelle homo sapiens, a wpływająca na rozluźnienie obyczajów oraz rozbudzenie rodzimych tradycji. Właściciel winnicy – Flavio z przekąsem, znawstwem i płynnością gawędził o kolejnych rodzajach win, degustowanych w danej chwili oraz proponował skomponowane specjalnie do nich antipasti. A ponieważ wino łagodzi obyczaje wpływając na nasz układ parasympatyczny i produkcję endorfin, rychło daliśmy upust temu co w nas. Popłynęły „Szła dzieweczka”, „W piwnicznej izbie”, „Przybyli ułani”, „Głęboka studzienka”. Integracja weszła w fazę ekspercką, zrobiło się ciepło i rodzinnie. Po degustacji nie mogliśmy sobie odmówić zakupu kosztowanych specjałów, zabrania ze sobą w ten sposób niezwykłego smaku do naszych polskich domostw. Na koniec jeszcze kilka fotek winnicy, gaju oliwnego i już siedzieliśmy w trójosiowym dyliżansie, by jak to określił Nasz Pilot Michał, „…zdegustowani winem, zaokrętować się na statek…”. Tymże szusowaliśmy po tafli Gardy – jeziora otoczonego malowniczymi Dolomitami. A że winko dawało jeszcze w głowie przyjemny poklask, koloryt świata był wysoce wysublimowany. Całość po prostu bezcenna! Migawka aparatu foto rozgrzewana była do czerwoności, bowiem i ujęcia były niebiańskie! Wow…I ten świst powietrza w uszach spowodowany pędem łodzi (będącego efektem pracy potężnych silników strugo-wodnych). 45-minutowy rejs zakończył się w cichutkiej, malowniczej i typowo wypoczynkowej Gardenie. Przycumowaliśmy do nabrzeża. Spacer po miejscowości w czasie wolnym pozwolił na pełen relaks. Odpoczywaliśmy w cieniu drzew pomarańczowych i cytryn wdychając woń tysiąca kwiatów, sycąc wzrok setkami barw. Tutaj także czekała nas niespodzianka, swoiście „polski akcent” w Italii. W jednej z kafejek spotkaliśmy Polkę mieszkająca na stałe we Włoszech. Po chwili rozmowy uraczyła nas pysznymi drinkami własnej kompozycji oraz przekąskami idealnie komponującymi się z pitym trunkiem. W sposób niesamowity koił on pragnienie a ponadto dawał też niezwykle przyjemne doznania „bajeczne, iluzoryczne efekty”. Rivelazione, grazie signora! Słońce chyliło się już ku zachodowi, gdy dojeżdżaliśmy do kolejnego miejsca zakwaterowania, opodal Cremony – dżokejskiego hotelu „Eco”. Skąd taka nazwa? O tym szerzej w pozycji hotele / zakwaterowanie. Po sutej obiadokolacji spoczynek po dniu pełnym przygód. Za tak ekscytujący dzień – 6! Nie może być inaczej… Dzień IV. Ten dzień zacząłem przed śniadaniem od przywołania dwu sentencji: 1) „Prawdziwi podróżnicy to ci tylko, którzy wyruszają po to, by wyruszyć” – Charles Baudelaire; 2) „Szczęście nie jest stacją, do której przyjeżdżasz. Szczęście to sposób podróżowania.” – Margaret Lee Runbeck. Tak też i my wyruszymy dziś i przybędziemy dzisiaj do kolejnej stacji Naszej przygody. Rytmicznie i śpiewająco, operowo i lutniczo, historycznie i widokowo, a także towarzysko i oryginalnie zapowiadał się ten dzień i taki też miał charakter. Humor nie opuszczał a dobre nastroje królowały w grupie. Po śniadaniu objuczyliśmy dyliżans marki Scania Naszymi bagażami, zajęliśmy swoje stałe miejsca. I wtedy 450 mechanicznych kucyków zarżało a z nawiewów popłynęła fala świeżo klimatyzowanego powietrza. W drogę – ku przygodzie! Już ok. 9:20 byliśmy w Cremonie – Lombardyjskim mieście nad Padem o burzliwej historii, średniowiecznym ośrodku nauki i myśli. Poczciwi: Antonio Stradivari; rodzina Guarneri; Andrea, Antonio, Girolamo i Nicola Amati z cremońskich pieleszy na pewno nie miałby nic przeciwko Naszej wszędobylskiej a poniekąd argusowej wizycie, a co więcej – zapewne uraczyliby Nas wysublimowanymi tonami – „timbre” swych instrumentów  Chociaż annały swej profesji skrzętnie skrywali. Zdaniem niedoścignionego wirtuoza skrzypiec – Nicolo Paganiniego, Antonio Stradivari wykorzystywał do produkcji skrzypiec wyłącznie „…drewna drzew, na których śpiewały słowikowce…”. Jak podają biografowie Stradivari miał doskonały słuch i osłuchiwał kłody drewna, z którego wykonywał skrzypce. Miał ten wyjątkowy dar i słyszał w drewnie to, czego zwykły śmiertelnik nawet by nie zauważył. Zaiste – zacna umiejętność! Drugim zaś powodem tak niesamowitego brzmienia był klimat panujący ówcześnie w Cremonie i okolicach. Mroźne, jak na ten klimat, i śnieżne zimy sprawiły, że drewno miało wyjątkowe właściwości. Nigdy później nie zdołano już ich powtórzyć. Dlatego właśnie skrzypce Stradivariego są tak wyjątkowe brzmieniowo i tak szalenie kosztowne. Spacer pięknymi, malowniczymi uliczkami, zwiedzanie osobliwości miasta z naszym przewodnikiem – Renatą, przydały wielu fantastycznych przeżyć, pozwoliły przyswoić solidną dawkę wiedzy a także ciekawostek oraz humoresek z życia słynnych postaci miasta. Jako żywo byliśmy także z wizytą u mistrza Stradivariego, który w spiżowej sylwetce, siedząc zamyślony na swojej ławeczce, witał każdego u progu swego domostwa. Nie bylibyśmy także sobą, gdybyśmy nie weszli choć na chwilę do warsztatu lutniczego naszych czasów i choć trochę nie podpatrzyli „jak to się robi”. Monumentalna katedra gotycka i romańskie baptysterium i ratusz z XIII wieku dostarczyły bogactwa wrażeń estetycznych. Smukła dzwonnica katedralna wycisnęła z nas siódme poty. Nie mogliśmy sobie jednak tego odmówić. Być na jednej z najwyższych campanilli we Włoszech – bezcenne! Po ok. 502 stopniach byliśmy na jej szczycie, skąd rozciągała się piękna panorama na Cremonę i okolice. I chociaż chwilami brakowało tchu w piersiach a pot lał się cieniutkimi stróżkami po skroniach – dla tego widoku warto było się potrudzić. Po zejściu pokrzepiliśmy się owocami i warzywami z miejscowego warzywniaka. W drodze powrotnej do autokaru jeszcze mała niespodzianka – „wizyta” w sklepie z regionalnymi specjałami. Mmm…Naprawdę grzechu warte! Słoiczek pasty z ostrymi papryczkami, po uprzedniej degustacji, postanowiłem zakupić i przytaszczyć do Polski. Czas pomykał szybko. Ok. 13:10 jechaliśmy już do kolejnego punktu Naszego programu – perełki renesansowej Lombardii, zespołu klasztornego – Certosa di Pavia. Ok. 14:40 dojechaliśmy na miejsce. W otoczeniu pól ryżowych, gdzieś na uboczu, w błogiej ciszy, przy śpiewie cykad, zza zakrętu wyłania się przepiękna, bogato zdobiona, marmurowa fasada Kościoła. To prawdziwe arcydzieło, zapierające swym bogactwem dech w piersiach. Jakież to piękne! Dodatkowo nasza przewodnik – Renata ubogacała zwiedzanie elementami historii rodu Viscontich, codzienności życia tutejszych mnichów, ciekawostkami a niekiedy też dykteryjkami. Czas tutaj jakby zatrzymał się w miejscu. W czasie wolnym zakupiłem m.in. kilka kostek pachnącego mydełka, które serdecznie polecam. Po około 2.5h siedzieliśmy już w autokarze i podążaliśmy do hotelu w okolicach Turynu. Tutaj mieliśmy spędzić trzy kolejne noce. Podróż mijała w wyśmienitych nastrojach i oczywiście w zacnym towarzystwie. Stąd ani się obejrzeliśmy a ok. 19:15 powitała nas przed hotelem „Aston” w Pino Torinese (jak mawiał nasz pilot Michał), znajoma krasula. Odetchnęliśmy z ulgą na wieść o tym, że spędzimy tu trzy kolejne noce i nie będziemy musieli borykać się z bagażami. Ale chyba najbardziej uszczęśliwiony był Nasz Dyliżans Scania  Za ten dzionek 5+ staje się faktem. Dzień V. Dzień „piemońsko – aostański”, w którym „zaklinaliśmy pogodę” a czyniliśmy to na tyle skutecznie, że aż Nasz niestrudzony pilot Michał wypowiedział pamiętne słowa: „…Nie wiem do jakich bogów się Państwo modlicie, ale róbcie tak dalej, bo dobrze to Wam wychodzi…”. Od samego początku Naszej wycieczki – gdziekolwiek byliśmy – pogoda była jak na zamówienie. Nawet front atmosferyczny, który kroczył przez Alpy nie był w stanie pokrzyżować nam pogodowych planów. No może z małym wyłomem od zasady…Dwukrotnie nasze przejazdy naznaczone były srebrnymi kropelkami. Tak dla fasonu! Po porannej toalecie i obfitym śniadaniu ok 8:19 wyruszyliśmy z Naszego „Astona” na podbój Turynu. Krętymi serpentynami, wśród winorośli i sadów pokonywaliśmy kolejne zakręty. Czyniliśmy to na tyle sprawnie, że już po ok. godzinie opuszczaliśmy Nasz dyliżans w Turynie udając się na zwiedzanie. Przewodniczyła nam Nasza przewodnik, p. Justyna – osoba o bardzo bogatej wiedzy historycznej, obyczajowej, o miłej aparycji, ciepła, serdeczna i otwarta na turystów. Otrzymaliśmy od niej solidną porcję informacji odnośnie historii, tradycjach a także codzienności odwiedzanych terenów. Było to już moje drugie spotkanie z Turynem. Miasto tradycji i kontrastów, w którym zapach pizzy i lasagne miesza się ze słodkim i aromatycznym Bicerinem, a wspaniałe wino dopełnia bukietu smaków. Wpierw spacer z Naszą p. przewodnik – zabytkowymi dzielnicami obserwując osobliwości miasta, talent starożytnych, piękny pałac, ratusz oraz ogólnie specyfikę zabudowy. Wizyta w katedrze, w której znajduje się Całun Turyński – dostarczyła mi ogromnych wzruszeń, przydała refleksji, pogłębiła duchowość. Niezwykła strawa duchowa! Czas wolny wykorzystałem z kumplami na spacer malowniczymi uliczkami Turynu, drobne zakupy, w tym kilku butelczyn zacnego winka, a także na degustację przepysznej, aromatycznej pizzy, w jednej z rozlicznych pizzerii. Z oliwką z oliwek wzbogaconą papryczkami chili smakowała wybornie. Ten zapach i smak – na zawsze pozostaną w mojej pamięci. Po tak iście książęcym obiedzie pomyśleliśmy o jakimś słodkim akcencie, ale jak najbardziej turyńskim. Pierwsza myśl – oczywiście Bicerino! I to był strzał w dziesiątkę…W stylowej kafejce, pełnej lokalnych frykasów słodkości, zamówiliśmy ten specyfik. Delektując się smakiem kawy, czekolady i bitej śmietanki – skosztowaliśmy go z przyjemnością. Jeszcze tylko chwilka, ostatnie spojrzenia na osobliwości miasta i siedzieliśmy w autokarze. Ok. 13:30 sunęliśmy już autostradą w kierunku Aosty. Droga wydawała się niezwykle krótka, gdyż by podkręcić autokarową integrację, posmakowaliśmy subtelnych ilości zakupionego uprzednio winka. I ponownie atmosfera stała się niezwykle zażyła. Każdy łyk przydawał sił do zabawy. Oczywiście różnego typu piosenki biesiadne stały się faktem. Mniej więcej w połowie drogi zahaczył o nas wspomniany wcześniej front atmosferyczny. Lało przezacnie. Wycieraczki naszego wehikułu miały nie lada wyzwanie. Jednak Nasz pilot przekonywał, że jesteśmy w końcówce chmury i lada chwila rozbłyśnie słońce. Trzeba mu przyznać, iż miał pewne inklinacje meteo. Było, jak rzekł. O 15:36 – w wybitnie pogodnych nastrojach byliśmy już w Asoście. Przepiękna miejscowość, u stóp Alp. Felicity – nasza p. Przewodnik oprowadziła nas po miejscowości, podkreślając jej osobliwości. Mieliśmy okazję obejrzeć pozostałości budowli z czasów rzymskich – ruin amfiteatru, murów miejskich, łuku triumfalnego, starego mostu a także katedry i jej podziemi – miejsca spotkań pierwszych chrześcijan, jak też przepięknych, malowniczych uliczki oraz kafejek. Podziwialiśmy miejscowe wyroby rękodzielnicze. Zaś w czasie wolnym – zakup kilku miejscowych specyfików. Czyste, alpejskie powietrze, cudne krajobrazy wprawiały nas we wspaniały nastrój. Aż żal było odjeżdżać. W drodze powrotnej degustacjom, pogawędkom i biesiadzie autokarowej nie było końca. Stąd nie wiedzieć kiedy, po ok. 20:00 przywitała nas znajoma krówka pod hotelem „Aston”. I „wysiadare z autokare”. Dwa kolejne punkty programu – to kolacja i oczywiście spoczynek w wygodnym łóżku. Podczas tego pierwszego, gdy jedna z kelnerek (wysoka, szczupła brunetka) obdarzyła mnie słuszną porcją dokładki pasty – postanowiłem wznieść się na wyżyny swych umiejętności lingwistycznych w zakresie języka włoskiego i odrzekłem: „Grazie mille bella ragazza”. Widziałem, jak delikatny rumieniec przyozdobił jej gładkie policzki. Myślę, że zacne 5+ za ten, pełen niespodzianek, dzień. Dzień VI. Kulminacja doznań! Tego wszystkiego, co przeżyłem trudno jest opisać słowami. Chwilami po prostu otwierałem usta z wrażenia. Tuż po śniadaniu, wyjechaliśmy z Naszego pięknego i wygodnego „Astona”, pod sam dach Europy – Monte Bianco. Krętymi drogami, pośród winnic, sadów i lasów zmierzaliśmy wpierw na wzgórze Superga. Stąd rozpościera się przepiękny widok na panoramę Turynu a w oddali niczym malowane wyłaniają się alpejskie szczyty. Jest on tak osobliwy, iż błyskawicznie zapada w pamięć. Migawka aparatu ponownie rozgrzewała się do czerwoności. Ale tak zacnego widoku nie można było nie utrwalić. Następnie wybraliśmy się z Naszą przewodnik – p. Justyną na spacer wokół monumentalnej Basilica di Superga. Wysłuchaliśmy historii odnośnie katastrofy lotniczej z udziałem 18 włoskich piłkarzy. Fakt ten upamiętnia tablica oraz zdjęcia sportowców. Dalej skierowaliśmy swe kroki do wnętrza bazyliki oraz jej krypty, w której spoczywają koronowane głowy Włoch i nie tylko. P. Justyna, dysponująca ogromnymi pokładami wiedzy historycznej i nie tylko, opowiedziała nam o skomplikowanych i niekiedy bardzo pokrętnych losach rodzin arystokratycznych. O ich sympatiach i antypatiach oraz o tzw. „epokowej zaradności” i „małżeństwach z rozsądku dla politycznej i dynastycznej ciągłości”. Słuchałem z wielki zainteresowaniem i podziwem. Duże wrażenie robiły usytuowane na ścianach koronowane czaszki, które miały symbolizować, iż bez względu na to kim jesteśmy i jakie stanowiska piastujemy – zawsze winniśmy mieć na uwadze fakt, że i tak w pewnym momencie będziemy głównymi bohaterami ceremonii pogrzebowej. Wizyta na wzgórzu Superga to był zaiste wspaniale spędzony czas! W dalszej części dnia, pożegnawszy gromkimi oklaskami Naszą p. przewodnik, po czym niczym wicher pomknęliśmy pod sam dach Europy. Ok. godz. 13:00 masyw Monte Bianco przywitał Nas okazałością swych form. To widok doprawdy niecodzienny, zapierający dech. Na jego tle łatwo możemy dojść do wniosku jakim niewielki ziarenkiem piasku jest każdy z nas w obliczu ogromu i bezkresu natury. Założywszy cieplejsze nakrycia wierzchnie wysiedliśmy przed dolną stacją kolejki Skyway. Nie mogłem uwierzyć, że stoję przed najwyższym masywem Alp. To było, jak piękny sen, ukoronowanie marzeń. Do tej pory bowiem Monte Bianco znałem tylko z lekcji geografii, historii, czy też opowiadań z książek beletrystycznych. Teraz słowo staje się ciałem! Jako że mam lęk wysokości – lekką obawą napawały mnie stromo wznoszące się liny kolejki Skyway. Stąd niepewnym krokiem nowicjusza szedłem w kierunku gondoli (dolna stacja Pontal d'Entrèves – wysokość 1300m n.p.m). Ale, jak mawiają Włosi: „La fortuna aiuta gli audaci” – odważnym szczęście sprzyja. No cóż…Che sará, sará... – Co będzie to będzie. Albo też jak mawiał: David Lloyd George „Nie bój się wielkiego kroku. Nie pokonasz przepaści dwoma małymi”. Nie minęły 2 minuty a już, wraz z innymi, byłem wewnątrz gondoli. Po sygnale ruszyliśmy…Obrotowa platforma pozwalała podczas przejazdu obejrzeć widoki z 360 stopni. O dziwo – wszystko było w porządku, a mój lęk wysokości został poskromiony. No może z wyjątkiem przejazdu obok trzech słupów, na których rozwieszone były liny. Wtedy delikatny rozkołys wagonika przypomniał mi o skłonności „wylęknienia wysokością”. Ze z lekka spoconymi dłońmi wysiadałem na pośredniej stacji (Pavillon du Mont Frety – 2200m n.p.m.). Tutaj przesiadka w kolejną gondolę i „lot prosto w chmury” na Punta Helbronner – 3466m n.p.m. Całkowita długość kolejki to w sumie 4,3 km, które pokonuje się w ok. 10min. I ponownie historia z subtelnym rozkołysem gondoli nad postrzępionymi, alpejskimi turniami dała o sobie znać. Lecz gdy wysiadłem – czekała mnie już sama słodycz świata tego! Cóż, „Volere e potere!” – Chcieć to móc! (jak mawiali starożytni Rzymianie). Spokojny krokiem weszliśmy najpierw na pośrednią a następnie na najwyższą platformę widokową…I…!!! Tego nie da się opisać! Monumentalna, przepiękna panorama alpejskich turni, a przede mną, ośnieżony sam Monte Bianco, jakby na wyciągnięcie ręki. Krajobraz jak z bajki! W dole snuł się błękitny jęzor lodowca wraz z ogromnymi szczelinami lodowymi dodającymi grozy i niesamowitości całej scenerii. Prawdziwy fenomen natury! Chodzący po lodowcu ludzie, rozbity tudzież zielony namiot i lecący helikopter – dopełniały całości. Rześkie, kryształowo czyste, alpejskie powietrze pozwalało teraz oddychać pełną piersią. Gdy raz jeszcze spojrzałem w dół – przypomniałem sobie słowa piosenki zespołu KSU pt. „Za mgłą”: (...) Tam na dole zostało Wszystko to co cię męczy Patrząc z góry wokoło Świat wydaje się lepszy (...) Nie potrafię określić jak wiele czasu stałem jak zahipnotyzowany widokami. Co chwile zwalniałem przyciskiem migawkę aparatu. Obrazy utrwalane były na karcie z prędkością światła…Boże, jak cudnie!!! Dopiero głos kumpla wyrwał mnie z tego niebiańskiego zachwytu. Skoro mamy piękne Alpy, masyw Monte Bianco i lodowiec, nie byli byśmy sobą, gdybyśmy nie postawili choć kroku na tym ostatnim. Zeszliśmy do windy, którą zjechaliśmy do poziomu schroniska Torino. Następnie długim tunelem wyszliśmy na zewnątrz. Wyraźnie powiało lodowym chłodem. Teraz już tylko w lewo i kilkanaście korków. Lodowiec został zdobyty. A rzucanie śnieżkami z początkiem sierpnia – bezcenne! Po krótkiej sesji fotograficznej wróciliśmy windą do poziomu górnej stacji kolejki. Jeszcze kilka fotek, rzut okiem na piękno i bezkres masywu Monte Bianco, po czym nadszedł czas zjazdu. Najpierw do poziomu stacji pośredniej. Tutaj odwiedziliśmy jeszcze ogród botaniczny, a w nim mieliśmy okazję obejrzeć mnogość roślinności górskiej. O dziwo była także sposobność zakupu sadzonek (w tym Szarotki Alpejskiej). Następnie powrót do stacji pośredniej i kolejną gondolą mknęliśmy w dół podziwiając przepiękne krajobrazy. Dotarłszy do dolnej stacji – wpierw koniecznie zrzucenie z siebie cieplejszych ubrań i powrót do krótkich spodenek. Tuż przed odjazdem – Aperol Spritz w tych pięknych okolicznościach przyrody, ze wzrokiem utkwionym w „Białym Szczycie”, był po prostu obowiązkiem i rozkoszą! Gdy odjeżdżaliśmy w kierunku hotelu raz jeszcze spojrzałem na cały masyw Monte Bianco i odrzekłem w duchu: „Do zobaczenia!”. Pełni wrażeń oddaliśmy się teraz szeroko pojętej integracji wewnątrz autokarowej. I znów popłynęły dźwięki oraz słowa piosenek biesiadnych…Krótko po 20:00 dotarliśmy do hotelu – „Aston” na ostatni nocleg. Łzy szczęścia w oczach!! Brak skali do oceny! Ponad 6+ na 6 możliwych!!! Dziękuję za ten dzień! Dzień VII. Zrobiło się „jeziorowo”, geotermalnie, ponownie żeglownie, wyspiarsko, pysznie i wybitnie widokowo. Po śniadaniu, opuściwszy Nasz wygodny hotel „Aston”, spakowawszy bagaże, wyruszyliśmy do kolejnego punktu Naszych podróżniczych uniesień. Kierunek – jezioro Maggiore, by jak to powiedział p. Michał – „…załapać tego nadjeziorańskiego blichtru…”. Po drodze pilot raczył Nas opowieściami o regionach włoskich, jeziorach, jak również mieliśmy sposobność obejrzeć ciekawy film o życiu i dziele Leonarda da Vinci. W sposób niezwykle wysublimowany wprowadzał on w klimat epokowych odkryć, których kontynuację obserwujemy po dziś dzień. Krótko po godz. 10:00 wysiadaliśmy już z Naszego dyliżansu nad Jeziorem Maggiore. Na dobry początek kilka fotek ogólno-portowych i wsiadamy na statek. Podczas rejsu zachwycaliśmy się malowniczymi krajobrazami jeziora, obfotografowaliśmy wyspę Boromeuszy od strony ogrodów, by wreszcie dopłynąć do niej samej. Tutaj ponownie Nasza dzielna i niezastąpiona przewodnik p. Justyna przekazała nam solidną dozę wiedzy historycznej, obyczajowej, oprowadziła po pełnym bogactwa i przepychu pałacu opisując ze szczegółami annałów poszczególnych komnat. O dziwo w jednej z nich gościła Księżna Diana, na zaproszenie właścicieli. Gobeliny, obrazy, zastawy stołowe, piękne stroje, królewskie łoża i wiele innych – cieszyły zapewne niejedno wytrawne oko. Królewskie ogrody – to już prawdziwy majstersztyk. Bogactwo flory, zapach różnobarwnych kwiatów, bananowce, przepiękne palmy, trzciny bambusowe i wiele innych z różnych stron świata, przydawały niesamowitych wrażeń. Zaś ozdobą kolekcji – trzy śnieżnobiałe pawie przechadzające się dumnie po królewskich ogrodach. Warto w tym miejscu zakupić choćby maleńki drobiazg. Osobiście pokusiłem się na zakup dwu przepięknie pachnących mydełek. Naprawdę polecam! Wizytę na wyspie zakończyliśmy jeszcze spacerem i drobną przekąską. Dalej spotkanie przy porcie i odpłynęliśmy w rejs po jeziorze. Ciepłe, ciemno – turkusowo – seledynowe wody jeziora + ukwiecone, wielobarwne, urokliwe wysepki + do tego italijskie zapachy wprawiały nas w znakomity nastrój, ale też wzmagały apetyt. Kolejnym etapem naszej podróży – była cudnej maści, malutka, przytulna wysepka – Isola Bella. Przybiliśmy do przystani i pierwsze co przykuło wzrok – to mnogość kafejek, smażalni, bardzo ciasne, urokliwe uliczki oraz przepiękny Kościółek, który mieliśmy okazję obejrzeć. Po krótkim, wspólnym spacerze z p. Justyną ogłoszono czas wolny. A ponieważ nasze żołądki dopominały się już strawy – stąd degustacja lokalnych produktów stała się po prostu obowiązkiem, ale jak się miało okazać także niebywałą przyjemnością. Zasiedliśmy przy stoliku smażalni i zaordynowaliśmy sobie bukiet ryb – trzy gatunki opiekane na aromatycznym masełku a podane z oliwą z oliwek. Do tego, by wzmóc procesy trawienne – oczywiście wypróbowany już wielokrotnie specyfik – Aperol Spritz. Konsumpcja w doborowym towarzyskie, w tak urokliwym miejscu, tak zacnych potraw była po prostu niezwykła, zaś smak rybek – obłędny! Aż nie chciało się wstawać od stolika. Nasyciwszy się odbyliśmy jeszcze spacerek po wyspie połączony z sesją fotograficzną, po czym skierowaliśmy swe kroki ku przystani. Tutaj po wejściu na pokład – odpłynęliśmy. Nasz dzielny, włoski kapitan doborowo prowadził łajbę i zapewnił nam jeszcze mnóstwo pięknych widoków oraz delikatny rozkołys, co dodało rejsowi pikanterii. Pełni niezwykłych wrażeń wsiadaliśmy do autokaru. Teraz szlaki swe skierowaliśmy do Naszego przedostatniego miejsca zakwaterowania – hotelu „Novara”, w którym cierpliwość urastała do rangi cnoty. Ale posiłki były zacne! Za ten dzień i te smaczki – mocna 5+ do 6! Dzień i VIII. Dziś Lago di Como, czyli rzymskie Lacus Larius – miejsce wytchnienia żołnierzy legionów rzymskich po służbie wojskowej. I znów jeziorowo, smacznie i pachnąco a do tego widokowo. Krótko po 8:00 już w drodze, by po niecałej godzinie wysiąść w miejscowości Como na zwiedzanie. Kolejny spacer z Naszą przewodnik – p. Justyną. Solidna dawka usystematyzowanej wiedzy historycznej, obyczajowej, geograficznej, a także z zakresu elektrotechniki. Como bowiem obrał sobie Alessandro Volta – twórca pierwszych ogniw, które służyły ongiś bardziej uciesze, z uwagi na przeskakujące iskierki prądu elektrycznego. Przeszliśmy nabrzeżem portowym, obok Tempio Voltiano do dziedzińca i pomnika Volty, malowniczymi uliczkami, z bogato zdobnymi kamienicami i ich ciekawa ornamentyką, do XVI-wiecznej katedry – prawdziwej perełki architektonicznej. W czasie wolnym mieliśmy okazje eksplorować katedrę od środka, a także pokrzepić się czymś chłodnym (gdyż temperatura w cieniu z okładem przekraczała 30C). Samodzielny spacer po mieście przydał też wielu atrakcji. Czas jednak płynął nieubłaganie… Po wizycie w Como naszedł czas na rejs po malowniczym jeziorze Como. Około południa siedzieliśmy już na łodzi motorowej i rozkoszowaliśmy się pięknymi widokami. Z pokładu obserwowaliśmy wykwintne, bogate i urządzone ze smakiem wille wkomponowane w piękne, nadjeziorne krajobrazy. Całość tworzyła iście bajkową scenerię! 45 min. rejsu dostarczyło niezwykłych wrażeń i strawy duchowej. Na koniec przybiliśmy do uroczego Bellagio. Wyspa przywitała nas tysiącem kwiatowych aromatów oraz zapachem przezacnego, zmysłowego jadła. Krótki spacerek z p. Justyną, po którym w czasie wolnym degustowaliśmy solidne kawałki pysznej pizzy. Każdy kęs to prawdziwe arcydzieło sztuki kulinarnej. Posileni odbyliśmy spacer, wpierw na kamienistą plażę, malowniczymi uliczkami, a następnie wzdłuż gajów oliwnych na wzgórze, gdzie w cieniu palm i powiewie bryzy rozkoszowaliśmy się lazurową taflą jeziora. Jeszcze kilka chwil i siedzieliśmy ponownie na łodzi. Silniki strugo-wodne z pietyzmem pokonywały fale. Ani się obejrzeliśmy a biliśmy na drugim brzegu. Krótki spacerek i przejazd na nocleg Naszym dyliżansem do położonego w alpejskiej dolinie hotelu „Rezia Valtellina”, gdzie po smacznej kolacji udaliśmy się na spoczynek. Hmm…Myślę, że spokojnie 5-eczka z + Dzień IX. Bogata i górzysta Szwajcaria oraz niewielki, ale urokliwy Lichtenstein. Wczesnym rankiem o, jak to określił Nasz pilot – p. Michał „…porze jeszcze nieludzkiej…” odebraliśmy „lunch pakiety” i ruszyliśmy w kierunku granicy włosko – szwajcarskiej. Chociaż trudy wyprawy wdawały się już we znaki i skutkowały ociężałością powiek – nie poddawaliśmy się. Wykorzystywaliśmy każdą z darowanych nam chwil. Krótko po godz. 8:00 byliśmy już w Szwajcarii. Ale największe wyzwanie było wciąż przed nami. Tuż przed wjazdem na przełęcz Maloja, bo o niej mowa Nasz pilot powiedział: „…w tym miejscu mili Państwo wyjątkowo, jeżeli ktoś pyta mnie o drogę, nie mówię, że skręcamy w prawo, czy w lewo, czy jedziemy prosto, tylko jedziemy do góry”. Moim zdanie przełęcz Maloja w Szwajcarii – i to jest jedna z tych chwil, którą każdy człowiek w swoim życiu powinien przeżyć. Wjazd kaskadowo ułożonymi serpentynami w górę, których ostatni szczebel / stopień leży gdzieś w chmurach. Doznania – bezcenne. Osiągnąwszy 1815m n.p.m. przełęczy podziwialiśmy piękno Alp szwajcarskich: turni, lasów i jezior. Krótko po godzinie 9:00 dotarliśmy do St. Moritz. Tutaj chwil kilka na podziwianie górskich krajobrazów, sesję fotograficzną, po czym zajęcie miejsc w pociągu Kolei Retyckich. Jadąc trasą wpisaną na listę światowego dziedzictwa UNESCO podziwialiśmy malownicze górskie panoramy, niezliczone tunele, doliny, miasteczka, karkołomne przepaści, potoki i tak przez całe 2 godziny. Panoramiczne wagony, niektóre specjalnie dla paparazzi pozwalały obserwować całokształt tego alpejskiego piękna. Ostatnim przystankiem było cichutkie i spokojne miasteczko Chur w kantonie Gryzonia. Tutaj chwilka wytchnienia i spaceru uliczkami, wizyta w Kościele św. Marcina i katedrze, obok pałacu biskupiego, starym miastem. Na koniec mała przekąska i dalsza podróż – do Księstwa Lichtenstein. W godzinach wczesnopopołudniowych dojechaliśmy do Lichtensteinu, a ściślej do jego stolicy Vaduz. To niewielkie państwo pod auspicjami Szwajcarii, chronione przez szwajcarską armię, z dochodem ok. 8500 dolarów na jednego mieszkańca miesięcznie. A zatem zacnie, zasobnie! Złożyliśmy wizytę w okazałym zamku na wzgórzu, poprzedzoną pobytem na platformie widokowej. Znów aparat fotograficzny okazał się być nieocenionym rekwizytem. Dalej zejście ze wzgórza zamkowego i spacer ulicami miasta zakończony wizytą w miejscowym hipermarkecie i zakupem drobnych wiktuałów. I to już niestety ostatni punkt programu naszej wycieczki. Pozostał „czas autokarowy”…Ale i ten wykorzystywaliśmy skrzętnie. Spokojna i zacna 5 za ten dzień! Dzień X. I to już niestety koniec… Czas powrotu – to zawsze ten czas, który przydaje frasunku i czyni w umyśle pewne resume…Coś się kończy…coś, co dostarczało tylu fantastycznych wrażeń! I to jest fakt. Ale pozostaje jeszcze czas do integracji autokarowej. I ten wykorzystaliśmy maksymalnie dzieląc się wrażeniami, dowcipkując, wymieniając się adresami, planując wspólne, przyszłoroczne wypady. Pamiętajmy! Podróże kształcą, uszlachetniają, rozbudzają coraz większą ciekawość, pozwalają poznawać ludzi, kulturę, tradycję, obyczajowość. To ten element Naszego życia, który na zawsze w Nas pozostaje i w następstwie wynosi Nas na coraz wyższy poziom. Jak powiedział kiedyś amerykański bokser Muhammad Ali: „Nie licz dni, spraw by każdy dzień się liczył”. A jak to z tymi podróżami jest? Może rzeczywiście rację ma p. Martyna Wojciechowska pisząc: „Może faktycznie to nie my wybieramy nasze podróże, tylko one nas?”. Do zobaczenia na kolejnych turystycznych szlakach, by obserwować niewiarygodne cuda natury i wytwory ludzkiego intelektu!

6.0/6

Iwona i Krzysztof 16.07.2023

Piękne wspomnienia

Na początku lipca 2023 wraz z Mężem uczestniczyliśmy w wycieczce wokół Alp-Cuda Natury. Od wielu lat pragnęliśmy odwiedzić Tyrol, Piemont i Lombardię, co więcej przygotowywaliśmy się do zrealizowania takiego pomysłu. Planując tak bogaty program wycieczki wymagałoby to około 2- 3 tygodni, alby odwiedzić te miejsca. Jeżeli dysponujemy jedynie kilkudniowym urlopem, pozostaje to poza naszym zasięgiem. Wycieczka zorganizowana z pomysłem, „bogata” tematyczne i krajobrazowo, pozwoliła doświadczyć piękna Alp, północnych Włoch, Tyrolu Północnego. To co należy podkreślić, to fakt, że w ramach imprezy proponowanej przez Biuro Rainbow obok fantastycznie przygotowanego programu wycieczki mamy zapewnione bilety wstępu do atrakcji objętych programem (min. rejsy po 3 jeziorach, wstęp do Pałacu na wyspie Boromeuszy, przejazd pociągiem Bernina), a także opiekę lokalnych przewodników, w naszym przypadku 3 profesjonalnych, przemiłych Polek oraz Włoskiej Pani Przewodnik w Trydencie). Analizując retrospektywnie całą wycieczkę należy także dodać, że organizacja takiego programu wycieczki we własnym zakresie wiązałby się z kosztami około 2,5x większymi. O programie odwiedzanych miejsc nie będę się rozpisywać, bo wiele jest szczegółowych komentarzy. Pragnę dodać, że bardzo się cieszymy, że w trakcie naszej imprezy udało się także zorganizować dla części grupy 2 wycieczki fakultatywne do Aosty i Salzburga. W naszym przypadku „posmakowanie” wszystkich odwiedzanych miejsc pozwoli powrócić do tych, które szczególnie pozostały w naszym sercu, m.in. Turyn, Bergamo, Jezioro Maggiore, Jezioro Como, Bellagio, Monte Bianco z niezwykłym Ogrodem Botanicznym na I stacji przesiadkowej. Program wycieczki jest bardzo ciekawy, zachowane sa też proporcje pomiędzy zwiedzaniem pięknych zabytków, zachwycającą włoską przyrodę i chwilą wolnego czasu. W naszej opinii intensywność programu dostosowana jest dla osób w każdym wieku. Pilot Pan Łukasz to najlepsza reklama dla tej imprezy. Pan Łukasz to przeserdeczny młody człowiek z „pasją”, nietuzinkowa osobowość, bardzo uczynny, troskliwy, szczerze zainteresowany drugim człowiekiem, z dużym poczuciem humoru, z wysoką kultura osobistą, ogromnym doświadczeniem i wiedzą dotyczącą nie tylko Włoch, ale także innych krajów, w których pracował. Co więcej Pan Łukasz wypowiada się poprawną polszczyzną, a Jego wypowiedzi były rzeczowe, bez epatowania wielomówstwem, rozwlekłymi komentarzami. Transport Autokar sprawny, czysty, dobrze działająca klimatyzacja. Pan Kierowca Herbert to profesjonalny kierowca, z doświadczeniem zawodowym, w trakcie jazdy był opanowany, wykazywał umiejętność szybkiej reakcji w niespodziewanych sytuacjach, szczególnie we włoskiej rzeczywistości i zmieniajacych się z dnia na dzień realiach ruchu drogowego. Zakwaterowanie Hotele rózej kategorii, pokoje czyste. Pewną niedogodniością był utrudniony dostęp zwykle do jedynej windy w hotelach. Przy grypie 50 osobowej stanowiło to wzywanie szczególnie przy przemieszczaniu się z bagażami. W jednym z hoteli nie było windy, ale był to hotel mieszczący się w stylowych budynkach, bardzo klimatyczne miejsce. Trzeba mieć świadomość, że poza jednym hotelem, w okolicy Turynu, gdzie spędziliśmy 3 noce, w pozostałych były to pojedyncze noclegi, a to wiążę się z koniecznością znalezienia hotelarzy, Którzy przygotują odpwoiednią oferte..
1891037
telefon

Pobierz aplikację mobilną Rainbow

i ciesz się łatwym dostępem do ofert i rezerwacji wymarzonych wakacji!

pani-z-meteracem