5.6/6 (949 opinii)
6.0/6
Wycieczka godna polecenia. W czasie wycieczki nie było chwili na nudę. Mnóstwo zabytków, świątyń, mnóstwo posągów Buddy od tych małych po olbrzymi posąg leżącego Buddy. Świątynia Złotego Buddy, rynek kwiatowy w Chinatown, Pałac Królewski, Przyrodniczo też można było nacieszyć oko: słoniami, węzami, można było spotkać warany i małpy. Kulinarnie urozmaicano nam potrawy z ryżu ostrymi dodatkami mięsnymi i warzywnymi. Można było skosztować rozmaitych owoców nie spotykanych w Polsce. Na odważnych czekały przysmaki z suszonych robaków, albo pieczone szczury lub zupa z węża.
6.0/6
Wyjazd super zorganizowany, w kazdym calu przemyslane wszystkie atrakcje. Jednak najwieksza zaketa tegi wyjazdu byl nasz polski przewodnik Karol. Posiada on ogromna wiedze na temat kraju a do tego potrafi fantastycznie orzekazac ja innym.
6.0/6
BAŚNIOWA TAJLANDIA - 11.01.2020 (1) – tym razem znów daleko.... i zacznę tak: Kiedy ze szczerą satysfakcją i entuzjazmem uczyłem się w szkole podstawowej geografii, nigdy nie myślałem o tak dalekich, egzotycznych wyjazdach, jak Maroko, Dominikana, Tajlandia, czy nawet Emiraty Arabskie, bo Dubaju jeszcze wtedy nie było. Nauczycielka, która nauczała nas tego bardzo lubianego przeze mnie przedmiotu, rozpoczęła z nami pracę, tuż po ukończeniu studiów. Ciekawość przedmiotu, niekwestionowana uroda, zgrabna sylwetka i sposób bycia naszej nauczycielki, szły niewątpliwie w parze... (tu gorące pozdrowienia dla Pani Zofii). Toteż nie było w 7-8 klasie chłopaka, który spóźniałby się na jej lekcje, bądź nie lubił geografii. Ja, przyznam się szczerze, z tych właśnie wymienionych powodów, byłem prymusem... Może i dlatego zostałem... też nauczycielem? Ówczesny brak w latach 70-tych internetu, komputerów, komórek, 1 lub 2 czarno-białe, przesycone polityką i cenzurą programy TVP, coponiedziałkowy „Zwierzyniec”, coczwartkowy „Ekran z bratkiem”, copiątkowa „Pora na Telesfora” i wreszcie coniedzielny „Teleranek”, którego później i tak nie było, skąpe możliwości spędzania czasu wolnego sprawiały, że więcej graliśmy w karty (na kasę też), w klipę, w noża, jeździliśmy na rowerze, „harataliśmy w gałę”, ale i też, jak padał deszcz graliśmy w mało znane przez obecnych 7-8 klasistów „państwa – miasta”. By wygrać taką grę trzeba było być niewątpliwie bardzo dobrym z geografii. Im trudniejsza, wyszukana nazwa państwa, miasta, góry, rzeki, itp., tym więcej punktów można było zainkasować w grze. Trzeba było po prostu wpisywać w swoją tabelkę, jak najbardziej wyszukane nazwy, by nie były takie same, jak przeciwników. Wertowanie więc atlasu, czy jeżdżenie paluchem po globusie, było dla mnie nagminne. Ale gdyby ktoś wtedy 42-43 lata temu (a wydaje mi się, że to było tydzień temu) powiedział, że wybiorę się w takie egzotyczne kierunki świata, jak Tajlandia, to powiedziałbym: - puknij się w głowę człowieku i wyzwałbym go od idiotów! Przecież wtedy taka podróż kosztowała co najmniej roczną pensję! Suma summarum lecimy na Bangkok, nie nad Iranem, bo LOT zmienił trasy. Nad niebezpiecznie obecnie Iranem lata tylko Qatar i tylko jego samoloty mogą dostać w ... rakietą. Odległość coś koło 8125 km. Czas lotu dreamlinera trochę ponad 10 godz i tyle! Tajlandia (Królestwo Tajlandii), to państwo w południowo-wschodniej Azji, graniczące z Laosem i Kambodżą na wschodzie, z Malezją na południu oraz z Mjanmarem (daw. Birma) na zachodzie i północnym zachodzie o powierzchni 513 tys.km², czyli taka połowa Egiptu i prawie 2x większa od Polski. Ludzików mają tam 69 mln, 75% to Tajowie, 14% to zasymilowana ludność chińska, a 1% to pewnie mniejszość... niemiecka. Dawniej państwo nosiło nazwę Syjam, jako oficjalną do 11 maja 1949. Angielskie określenie „Thai” znaczy po tajsku wolny, czyli prosto mówiąc- "wolny kraj". Waluta, to baht tajski. 1 baht = 0,13 złotego, a inaczej 1$ = 30,29 bahta. Podobno dobry obiad, to 70-100 bahtów. Pomysł na podróż w tym kierunku świata zrodził się kiedyś wcześniej, ale skonkretyzował rok temu na pobycie feryjnym na Dominikanie. Tam poznaliśmy Ewę i Roberta ze Śląska, którzy popchnęli nasz pomysł i jak się okazało lecimy razem. Po co tam lecimy? Otóż Tajlandia zachwyca nie tylko krajobrazami, lecz równie historią, religią, kulturą czy architekturą. Kraina uśmiechu, bo też tak określana jest Tajlandia, słynie z przepięknych piaszczystych plaż, a także ze świetnej kuchni i dobrego jedzenia oraz słynnego tradycyjnego masażu tajskiego. Feryjny wyjazd do tego kraju brzmi zatem, jako bardzo lubiana przez nas opcja poznawcza, gdzie znajdzie się także niewątpliwie czas na relaks i wypoczynek. Startujemy z Okęcia o 15.30. Do zobaczyska w Bangkoku. Włączam tryb samolotowy. BAŚNIOWA TAJLANDIA - 12.01.2020 (2) Po ciężkiej, nieprzespanej nocy w klasie economy lotowskiego dreamlinera, z brzaskiem słońca, wylądowaliśmy w stolicy Tajlandii Bangkoku. Gdzie, nas tu kurde poniosło, pomyślałem sobie. Fajnie, ale jak body-rydy, po takim wyzuciu podróżą, wolałbym teraz w niedzielne przedpołudnie leżeć na swojej kanapie, a z kuchni rozprzestrzeniałaby się woń wstawionego przez moją żonę polskiego rosołu.... Na odprawie bezpieczeństwa zrobili nam fotki, zdjęli odciski palców, więc w Arsena Lupina czy Kwinto już się tu bawił nie będę... Odebraliśmy bagaże, sprawnie zakupiliśmy tajskie karty telefoniczne na 15 dni 30 GB (około 78,00 zł płatne jedynie bahtach lub kartą, internet hulał przez całe 15 dni bez zarzutu), żeby był kontakt ze światem i heja do naszych rezydentów, którzy wskazali nam autokar nr 1. Aaa, jakby ktoś chciał do mnie zadzwonić, to proszę - oto mój nowy tutejszy numer tel. 0990958589 Ale i tak się nie dodzwonicie. Z tego numeru można rozmawiać jedynie z numerami tajskimi, lokalnie. Najlepiej, wiadomo przez Messengera lub WhatsApp'a. Autokar zawiózł nas przez zatłoczoną stolicę do Bangkok Palast Hotel. Wszędzie czuć specyficzny zapach Tajlandii. Mokre, gorące zwrotnikowe powietrze dawało nam się we znaki. Od naszej rezydent Weroniki uzyskaliśmy niezbędne info o tutejszych zwyczajach, przepisach i innych cudawiankach. Np. tu za palenie papierosa elektronicznego można tyle zabulić mandatu, że wczasy masz z głowy!!! Po spotkaniu ruszyliśmy na mały street-rekonesans z naszą pilotką, ale nogi nie niosły, koncentracja po nocnym locie - w kosmosie, więc wróciliśmy, wykąpaliśmy się, walnęliśmy po dwa drinki i zaliczyliśmy kimono reset. Po przebudzeniu pogrzebałem i w szafce nocnej znalazłem "Nowy testament" i "Nauki Buddy", czyli widać, że są oni nie tylko gościnni, ale i religijnie tolerancyjni. Tak dopiero około 16.00 wyleźliśmy, jak niedźwiedzie z gawry i na swój sposób zaczęliśmy się rekonensansować. Mieszkamy niedaleko najwyższego budynku w Bangkoku, czyli Baiyoke Sky Hotel. Na każdym kroku widać kult czci Buddy. Ale co najważniejsze, by tu funkcjonować musisz mieć kasę, więc w pobliskim kantorze dokonaliśmy wymiany dolarów na ichniejsze bahty i już czuliśmy się swobodnie. Tabelę kursów zamieściłem na facebooku (tam też na moim profilu sporo ciekawych zdjęć, profil fb: Wiesław Kozica – korzystajcie) dla kolejnych, feryjnych turystów z Polski, Indii, Hong Kongu, Pakistanu, a nawet Qataru czy Omanu. A co? Niech też mają ferie! Chodząc po zatłoczonych taksówkami, trąbiącymi tuk-tukami i skuterami ulicach, podziwialiśmy zgiełk Bangkoku, gdzie żyje ponad 10 mln mieszkańców!!! Nie licząc przyjezdnych, turystów i ciekawskich świata z biura Rainbow oraz wfisty z "dwunastki"! Tak, tak widziałem na ulicy te potrawy ze 100 dniowych jaj, pieczone na oleju pędraki, świerszcze, ryby, krewetki, kalmary, najbardziej śmierdzący owoc świata, czyli durian, hiper gmatwaninę drutów energetycznych (tu Albania się chowa) i inne tutejsze cudawianki, Tajki masażystki, choć pewności, co do płci nie masz. Tak, tak wygląda Bangkok! Po kolacji trzy szybkie neutralizujące drinki, bo jutro wstajemy o 6.00, by o 7.30 po śniadaniu ruszyć na podbój tajskiej stolicy... BAŚNIOWA TAJLANDIA - 13.01.2020 (3) Zapomniałem napisać o naszym domowniku - piesku. Otóż, gdy zacząłem się pakować w sobotę na wyjazd i rozłożyłem moje ubrania - po chwili - czując pismo nosem, "Spajki" ułożył się na moich rzeczach, zrobił tęskniącą minkę i patrzył na mnie, dając do zrozumienia, bym nie wyjeżdżał... Budzik na dziś nastawiłem na 6.00, ale jak gały nam się otworzyły około 3.00, tak ni cholery nie mogliśmy już zasnąć. Do rana grzebałem więc na fb, oglądałem wyniki turniejów na stronie PZT i podziwiałem sukcesy wolontariuszy Jurka Owsiaka. Znów Polacy dali czadu w "Orkiestrze"! O godzinie 6.00, tym razem ja zaskoczyłem budzik! Po śniadaniu ruszyliśmy na wycieczkę po Bangkoku, a raczej po Buddach. Słuchajcie! Byłem pod największym życiowym wrażeniem, kiedy zobaczyłem Meczet Szejka Zayeda w Abu Dhabi w Emiratach Arabskich (nie Abu Zabi, jak niektórzy nazywają, bo pytałem lokalesów, jak byłem i ma być Dhabi). To tak na marginesie. Ale to, co zobaczyłem w Bangkoku, przeszło moje najśmielsze oczekiwania! Architektura tej kultury bije wszystkie widziane przeze mnie, jak do tej pory, na łeb! Tak, na łeb! Najpierw udaliśmy się do Świątyni Złotego Buddy. O ja pitolę! Nie uwierzycie! Zrobili (odlali) gościa już w XIII wieku (!). I kiedy nasi Polanie zapierdzielali w skórach po lasach z łukami, żeby upolować zwierza na obiadokolację, ci już odlali z 18 karatowego złota 5,5 tonowego Buddę!!! No, uwierzysz? No, nie uwierzysz! Chodziliśmy, jak zaczarowani w świecie baśni! Nagle, gwizd! Nagle, świst! A tuż za płotem siedzą dzieci. No, gdzie? Na boisku szkolnym. I juz miałem przeprowadzić lekcję wf-u na ich Orliku, ale okazało się, że tu też mają akcję – mleko w szkole! I poszli pić. W ukropie i wszechobecnej wilgotności przeszliśmy do Pałacu Królewskiego. A tam jeszcze więcej kunsztu sztuki budowlanej Dalekiego Wschodu! No, ludzie! Nie uwierzycie! To jest coś pięknego! Byliśmy pod wielkim wrażeniem! Tego nie opiszę słowami, choć wiele felitonów już napisałem, ale tu trzeba po prostu być, bądź zobaczyć właśnie w felietonie na fb, na fotkach. Kolejny punkt, to świątynia Wat Pra Kaeo, gdzie przechowywany jest najsłynniejszy tajski posąg Buddy – niewielki Budda Szmaragdowy. Każdy Taj marzy o tym, by choć raz w życiu pomodlić się przy swoim idolu. To, teraz wyobraźcie sobie, ilu tam jest ludzików z turystami włącznie! Tego Buddy nie można fotografować, no ale, jak nie można, no to.... cyk! Tak sobie chodzę i myślę, tylu ludzi, a nie spotkałem nikogo znajomego. Po dosłownie 30 sekundach w plecy mnie pyka – Kasia Pyka - tenisistka ze Śląska i mówi: Dzień Dobry! A ja, od razu riposta! 11 lat temu, korty w Pabianicach – brązowy medal halowych mistrzostw Polski w deblu skrzatek do lat 12! Odpowiedź była jedna! Tak! Pan jest niesamowity! Powiem - miłe spotkanie. Zauroczeni kunsztem arcydzieła budowlanego ówczesnych "murarzy"- Pałacu Królewskiego i jego przyległych bajkowych świątyń, po achach i ochach oraz sfotografowaniu setek Budd, ruszyliśmy na nieplanowany przez biuro, acz zdecydowanie ważny element dzisiejszego penetrowania stolicy Tajlandii, a mianowicie świątynię Buddy leżącego. Wysoki na 15 m i długi na 46 m - posąg Buddy robi niewątpliwe wrażenie! To też niezapomniane przeżycie dla każdego! Wreszcie lunch, który mieliśmy w programie. Posadziliśmy tyłki, pojedliśmy i napiłem się... tajskiego piwa! Po lunchu mieliśmy wycieczkę po Klongach, czyli rejs łodzią po kanałach, które w przeszłości stanowiły alternatywny system komunikacji Bangkoku. Widzieliśmy Bangkok inaczej, a sympatyczna i kompetentna pilot Weronika przybliżyła nam historię i teraźniejszość tej ponad 10 milionowej aglomeracji. Po blisko godzinnej wycieczce przycumowaliśmy i w drodze do autokaru zwiedziliśmy jeszcze słynną giełdę owocowo-warzywno-kwiatową, no takie coś, jak na Zjazdowej w Łodzi. Tu widzieliśmy m.in kwiaty lotosu, storczyki i takie cudawianki z kwiatów, że szok! Co te kobitki tutaj wyrabiają z kwiatów? Po powrocie do hotelu, zrobiliśmy po drinku i ruszyliśmy na podbój wszechobecnych tu street foodów. W myśl zasady "jesz, co chcesz", wybieraliśmy do konsumpcji krewetki, szaszłyki, takie i owakie, owoce, a podziwiania było jeszcze więcej, no bo ile zjesz? Więcej się przecież nie da! Chcesz szaszłyk z krtani kurczaka – proszę! 10 bahtów, czyli 1.30 zł! Chcesz rybę, owoce morza, kurczak rąbany razem z kurnikiem na wagę, a z resztą, przyjedźcie i sami zobaczcie! BAŚNIOWA TAJLANDIA - 14.01.2020 (4) Uff! Wreszcie opuściliśmy Bangkok! I tak dopiero teraz dotarło do mnie, jaki to moloch! Jak się okazuje z ludnością napływową jest ich w stolicy aż około 15 mln! Nie, jak wcześniej pisałem o 10 mln. 400 świątyń obsługuje zapotrzebowanie na modły do Buddy, nie licząc mniejszych, a nie wspominając już o takich, jakby "kapliczkach", bo tych to jest chyba ponad milion w Bangkoku! Na pierwszym toaletowym parkingu, z potrzeb informacyjnych, "zapoznałem" się z nowościami tajskiej "Rzeczpospolitej" i "Przeglądu Sportowego"... Pierwszym punktem dzisiejszego programu dnia był pływający targ w Damnoen Saduak, ale za nim dotarliśmy nań, przejeżdżaliśmy przez miasto, o bardzo skomplikowanej nazwie, więc tego Wam nie napiszę, gdzie odbywa sie targ przy torach kolejowych. Jest taki film na YouTube, jak przejeżdża pociąg, a stragany w tak szybkim tempie się przed nim zwijają w wąskiej uliczce, jak i rozkładają, po jego przejeździe. Widzieliśmy tę uliczkę! Na targ w Damnoen Saduak popłynęliśmy szybkimi, że ino, ino, wąskimi, sześcioosobowymi łodziami! "Gondolierzy" wywijali po kanałach, wykręcali na wodnych skrzyżowaniach, a tak w ogóle, to jest to drugi, trochę mniejszy Bangkok na wodzie. Jak oni tu żyją? Kanały zastępują drogi lądowe. To takie wodniki-szuwarki. Jak tu wpłynąłbyś sam w nocy, to po tobie! Samo centrum targu zrobiło wrażenie. Tu w Tajlandii każdy musi zapierdzielać, żeby przeżyć. Tu nie ma emerytur, rent, czy innych świadczeń socjalnych! Masz kasę – żyjesz! Nie masz, to jak ci nie pomoże rodzina - nie żyjesz! Byliśmy pod wrażeniem organizacji, sprawności i profesjonalizmu pływających sprzedawców, kucharzy, lodziarzy, kwiaciarek itp. Pojedliśmy owoców, ostryyyych zupek tajskich, lodów, pooglądaliśmy osobliwości tego zjawiska i ruszyliśmy do Kanchanaburi, gdzie zwiedziliśmy Muzeum Budowniczych Mostu na Rzece Kwai, który był tylko jednym z elementów Kolei Śmierci, a właściwie kolei birmańsko-syjamskiej. Podczas jej budowy w latach 1942-1943 prawdopodobnie zginęło nawet 100 tys. Osób!!! Większość ofiar stanowili azjatyccy robotnicy przymusowi, nazywani romusha. Gdy Japończykom brakowało rąk do pracy, organizowali łapanki, na przykład w czasie specjalnie przygotowanych darmowych seansów w kinach. Obejrzeliśmy też cmentarz jeniecki, zarówno aliancki, jak i azjatycki. W 33 stopniowym upale, przy temperaturze odczuwalnej 38-39 ºC udaliśmy się potem na lunch, który odbył się na "tratwie", a tak w ogóle restauracji pływającej po rzece Kwai. Była m.in. zupka tajska z kurczakiem, jakimiś kurde ichniejszymi pieczarkami, kapustą pekińską, czy cholera tajską, tofu i to mi podeszło najsmaczniej. Nie, no były też tzw. drugie dania "ze szweda", czyli do woli, ale czy Twój organizm w tej temperaturze i wilgotności, chce jeść i coś jeszcze - woli??? A propos jeszcze muzeum, spoglądając na pewna mapkę, dowiedziałem się dopiero dokładnie o inwazjach armii japońskiej, podczas II wojny światowej! Włącznie z planami zajęcia nawet Australii!!! Nie jestem wytrawnym historykiem, ale co to było i o co chodziło z tą koleją, to Wam przybliżę: Linia długości 415 km, wybudowana była przez Japonię w czasie II wojny światowej w latach 1942–1943. Japońce były zawzięte, jak do tej pory widać w ich charakterach. Kosztem tego przedsięwzięcia była śmierć wielu tysięcy ofiar wśród zatrudnionych – m.in. alianckich jeńców wojennych i ludności cywilnej. Liczbę wszystkich ofiar, zarówno pochodzenia europejskiego, jak i azjatyckiego, szacuje się, jak wspomniałem na ok. 100 tys. cywili i 16 tys. jeńców!!! Dlatego, to kolej śmierci! Linia połączyła miasta Bangkok w Tajlandii i Rangun w Birmie, przez co miała kluczowe znaczenie dla japońskiej okupacji Birmy i planowanej ofensywy na Indie Brytyjskie. Znacznie skracała też drogę zaopatrzenia dla japońskich oddziałów. 2 kwietnia 1945 roku kluczowy punkt linii – most nr 272 (most na rzece Kwai) został zbombardowany przez lotnictwo amerykańskie, co stało się inspiracją do słynnego filmu z roku 1957 "Most na rzece Kwai". Aktualnie linia jest przejezdna jedynie na odcinku ok. 130 kilometrów, a odcinek pomiędzy miejscowościami Kanchanaburi i Nam Tok jest atrakcją turystyczną, którego najbardziej atrakcyjną część mieliśmy możliwość namacalnie zwiedzić, jadąc tąże koleją. Nocleg mamy gdzieś w okolicach Kanchanaburi i nie pytajcie gdzie, bo nie wiem nic z tych wężyków, haczyków, co tu jest napisane. Hotel fajny, z basenem, z zajefajną pilotką Weroniką, fajnymi ludzikami-turystami, tak że tego, no parę drinów, piszę felietonik i idę spać, bo tym razem budzik może mnie przykro zaskoczyć o 6.00. Jestem pod wrażeniem tej kultury, sposobu życia, historii, ale to nie znaczy, że nie ma tu "ciemnej strony mocy" - korupcji, zauważanej hierarchii społecznej, nielegalnych upraw konopi, nielegalnych kasyn, niby prohibicji. Dzisiaj z TVN (TAJ) 24 dowiedziałem się o włamaniu do jakiegoś prominentnego jubilera, chyba w Bangkoku, z wykorzystaniem skutera i o wybuchu wulkanu na Filipinach. To i tak lepsze wiadomości, niż te u nas z... Korespondent TVN Taj 24 – Wiesiek Kanchanaburi Kozica BAŚNIOWA TAJLANDIA - 15.01.2020 (5) ... czyli turystycznego hard coru w 34 stopniowym upale ciąg dalszy. Po wczesnym śniadaniu w Hotelu Mittapan wyjechaliśmy z Kanchanaburi do Ayuthayi, dawnej stolicy Tajlandii (1350-1767 r.). Po drodze nasze pilotki Weronika i Tajka Bella, zatrzymując na chwilę autokar, zorganizowały nam niezłą atrakcję przy polach ryżowych. Łapią tu szkodzące w uprawach szczury i... oberwane ze skóry, pieką je na grillu! Z tego robią potem rąbankę i dorzucają do zupek, dań drugich i mają radochę, jak Magda Gessler w "Kuchennych rewolucjach". Ponoć te szczury są tu najbardziej uznawane w całej Tajlandii! W tych czasach, kiedy przybyli tu Europejczycy, bo przecież była wtedy moda na kolonizowanie, a byli to bodajże Portugalczycy – doznali szoku! Otóż w ówczesnej, bogatej, świetnie zorganizowanej Ayuthayi mieszkało ponad milion mieszkańców! Toż, to wtedy w Paryżu, Londynie i innych stolicach europejskich nie zamieszkiwało tylu ludzików razem. Ayuthayia żyła swoją bogatą świetnością, ale ciągłe zakusy na jej zagarnięcie miała złowieszcza Birma. Bo, jak coś dobrze działa, to inni zazdroszczą i trzeba to spieprzyć! Skąd ja to znam? Dawna stolica z potężną armią często odpierała zachłannych "Birmaków", aż do momentu, kiedy osłabiła się zarówno zewnętrznie, jak i z powodów konfliktów kast wewnętrznie. Na ten moment czekały zachłanne, złowrogie "Birmaki". Wpadli, jak barbarzyńska hołota i zaczęli niszczyć obiekty kultów religijnych, grabić, palić i mordować. My mieliśmy możliwość zobaczenia tylko niektórych z licznych ruin i kompleksów świątyń, znajdujących się w tym mieście, m.in. robiący niesamowite wrażenie Wat Phra Si Sanphet. Mieliśmy też szczęście, bo nieopodal można było zobaczyć paradujące słonie z turystami. Lunch wtranżalaliśmy jeszcze w Ayuthayi, a potem ruszyliśmy, najpierw cztero-, a potem trój- i dwupasmową, autostradą w kierunku kolejnego naszego punktu, którym był Phitsanulok. Lewostronny ruch w tym kraju, nadal robi na mnie nieustanne wrażenie. Kiedy wjeżdżasz na rondo, bądź widzisz skrzyżowania dróg szybkiego ruchu z innymi, a tu wyskakuje ci jeszcze czołowo kilkadziesiąt skuterów, no to wyobraźcie sobie, co się wtedy dzieje... Normalnie siwy dym i czarne chmury! Przed przybyciem do hotelu nasze sprawne pilotki zabrały nas jeszcze na modły w świątyni Wat Mahathat. Był to dobry pomysł, bo wszystkie inne świątynie zwiedzaliśmy bez możliwości uczestniczenia w ichniejszych obrządkach, a powiem Wam robi to wrażenie. Po zalogowaniu się w hotelu i rozluźniających drinkach, ruszyliśmy na kolację do ulicznych gar-kuchni. Znów były ichniejsze zupy, szaszłyki, niewidziane dotąd dla polskiego turysty owoce, a nawet trafiły się grzybki halucynogenne z... grilla. Ta kultura, religia, sposób życia, warte są osobistej obserwacji... A tak dla porównania, paliwo E 95 mają w przeliczeniu na złotówki po 3,53 zł. Dzień streścił - Wiesiek Halucynek! Cześć! BAŚNIOWA TAJLANDIA - 16.01.2020 (6) Pożegnaliśmy się z piękną zwrotnikową scenerią hotelu w Phitsanulok i ruszyliśmy dalej na północ. Z hotelowego okna widać było m.in.bananowce, bambusy i inne skaczące po drzewach tajskie wiewiórki czy jaszczurki. No, słuchajcie! Jest to pierwszy kraj, gdzie ja znam lepiej angielski, niż autochtoni! Jest! Jest! Jest! Nareszcie angielski nie przydaje się! Sarkastycznie się wyrażam, ale nie ma szans, żeby kupując zupkę, bądź po prostu pytając o "alkohol market", dowiedzieć się czegokolwiek konkretnego. No! I po co angielski....? Rano ruszyliśmy do Sukothai, gdzie znajdują się częściowo odrestaurowane ruiny parku historycznego pierwszej stolicy Syjamu (1238-1438 r.), wprowadzone na listę światowego dziedzictwa narodowego UNESCO. No i tu mieliśmy namacalny przykład zapoznania się z ruchem lewostronnym, ponieważ zwiedzanie tych niewątpliwych osobliwości odbywało się na... rowerach. Popierdzielaliśmy od punktu do punktu, które wyznaczała nam Bella i zwiedzaliśmy historyczne cudawianki. W poznawczej podróży wtórowały nam głośne wszechobecne tutaj ptaki - majny brunatne, zwane lokalnie gauau. Wreszcie zaliczyliśmy od Bangkoku komplet Budd, czyli Buddę siedzącego, leżącego, klęczącego i tutaj w Sukothai kroczącego, bo takie on postaci w ichniejszej "mitologii", czy jak ją tam zwał, przybierał. Po półtorej godziny jazdy zatrzymaliśmy sie na lunch z możliwością posmakowania ichniejszej sake, deptanej z ryżu. Tak nam zasmakowała, że wzięliśmy więcej nektaru do autokaru, tym bardziej, że było jeszcze przed nami ze 300 km! W akompaniamencie ciekawych opowieści naszej "kierowniczki" Weroniki dotyczących różnorakich dziedzin życia Tajów, przeplatanych raz po raz polewanymi drinkami, ni stąd ni zowąd, tył autokaru tak się zintegrował, że mała pała! No i oto chodzi! Grupa jest naprawdę zgrana, nikt się nie spóźnia, nie wybrzydza, nie komentuje złośliwie czy prymitywnie. Jest ogólnie ok. Jedną z fajnie zorganizowanych przerw był postój nad górskim jeziorem Phayao, gdzie dokupiliśmy, co trzeba (nawet była nasza wódka Sobieski 0.7 l po 1290 bahtów, czyli - 167 zł, ale nie zachowaliśmy się patriotycznie...), posmakowaliśmy jeszcze artystycznie podawanych kaw i ruszyliśmy dalej. Weronika zdecydowała się wreszcie opowiedzieć o tajskim byłym ministerstwie Zalewskiej (z taj. a-niech-to!). Otóż najbardziej szanowanym zawodem w Tajlandii, jest kochani – nauczyciel! To nauczyciel jest guru w szkole, tak jak u nas w latach, no tak, jak ja jeszcze do podstawówki chodziłem. Są szkoły publiczne i prywatne. W tych podległych tajskiemu Piontkowskiemu, jest ogromna dyscyplina. Dzieci zapierdzielają w jednakowych mundurkach, butach, a nawet u dziewczynek – gumkach do włosów! Stosowane są kary cielesne i inne stanie w kącie! Jeśli nauczyciel daje karę, to rodzic nie komentuje tego w domu w sposób; "Tak? Tak nauczycielka Ci powiedziała, czy zrobiła? Poczekaj, jak jutro pójdę do szkoły, to zobaczysz, co jej tam nawtykam! A pojutrze postraszę kuratorium!!!" Tu kara wyznaczona przez nauczyciela "a priori" jest zasadna, niekomentowana pejoratywnie przez rodziców. Mało! Uczeń ma na drugi dzień przeprosić nauczyciela za zły postępek. Lekcje zaczynają się z reguły o 8.00 apelem z odśpiewaniem hymnu narodowego Tajlandii bądź nawet hymnu szkoły, jeśli ona takowy posiada. Uczniowie są zhierarchizowani i ustawiają się kolejno klasami, a w klasach wzrostem. Lekcje odbywają się w klasach 40-50 osobowych od 8.00-16.00. Uczniowie pozostają w klasach, a zmienia się nauczyciel. Z powodu przeludnionych klas i słabych nakładów finansowych państwa na oświatę wyniki nauczania, pomimo chęci nauczycieli, są marne. Z zakończeniem roku szkolnego – wszyscy zdają! Nie zdasz takiego, czy innego testu promującego cię do kolejnej klasy, to zrobią taki, że zdasz.... Bardzo miłym akcentem hotelu Golden Pine Resors & Spa w Chang Rai, gdzie będziemy spać 2 noce, było przywitanie naszej grupy z banerem: "Witamy grupę Rainbow Tours". Poszliśmy na kolację, a nasze walizki, po raz kolejny, po przybyciu do pokoju, już były na miejscu... ***Taka praktyczna rada. Nie pakujcie, bóg wie ile, alkoholu do bagażu głównego, czy potem na bezcłówce, na Okęciu z Baltony (tam najtaniej). Tu spokojnie można kupić sobie ichniejsze alkoholowe cudawianki z whiskaczami czy brandy włącznie. Ceny takowych wahają się od 200-300 bahtów, czyli 26-40 złotych. Po przylocie pomimo norm celnych - 1 litr alkoholu na głowę, no takiego prawdziwego, nikt się nie czepia, ile masz z Baltony. Ale po co, to targać? Uuu! Zrąbany jestem tą podróżą! Jest 23.25. Idę spać! Jutro pobudka no 6.00! BAŚNIOWA TAJLANDIA - 17.01.2020 (7) - DZISIAJ "ZŁOTY NARKOTYKOWY TRÓJKĄT": TAJLANDIA - BIRMA (MYANMAR) – LAOS!!! Pobyt w północnej Tajlandii, to świetna okazja, by zajrzeć w rejon owiany tajemnicą, dreszczykiem emocji i podniecenia. Do krainy, która przez lata była bohaterką powieści szpiegowskich, filmów o gangach narkotykowych i królach opium… Co zostało z tamtych lat? Złoty Trójkąt to obszar o powierzchni 350 tys. km 2 (czyli większy niż Polska!), gdzie spotykają się granice trzech państw: Tajlandii, Laosu i Birmy. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie uprawa opium…Jeszcze na przełomie lat 80-tych i 90-tych XX w. Złoty Trójkąt był najważniejszym producentem opium (i jego pochodnej: heroiny) na świecie. Tajlandia, Birma i Laos odpowiadały łącznie za 70 % światowej produkcji heroiny. Teraz jest to zakazane, przynajmniej oficjalnie, z wielkimi karami w Tajlandii, w Birmie nie aż tak... Po śniadaniu i chłodnym poranku 13º C, ruszyliśmy na podbój Birmy, czyli obecnie Myanmaru. Tak, jak oni napadali kiedyś na Syjam, czyli obecną Tajlandię, tak my ruszyliśmy na nich. No, takich cudawianek na granicy, to jeszcze nie widziałem, a granic trochę już przekroczyłem. Opuściliśmy tajską stronę zielonym wyjściem VIP, bez żadnej kontroli! To samo zrobiliśmy po stronie Myanmaru i nikt nie zwracał na nas zbytniej uwagi! Pytam się, jak wy to robicie, do naszych kierowniczek wycieczki, a one mówią, że załatwiają to po swojemu i heja! Lokalnych bidoków po obu stronach trzepią ino, ino, sprawdzają dokumenty, a my, jak na VIP-ów przystało, myk, myk! Po stronie Myanmaru, żeby było ciekawiej, ruch jest prawostronny, więc najlepiej obejrzeć się 7 razy zanim przejdziesz na drugą stronę ulicy, a zasady ruchu są tu, poza prawostronnością, na klakson! Co tu się dzieje!!! A bida, aż piszczy! Zawitaliśmy do miasta Tachileik. Boże, jak pięknie jest w Piotrkowie! Już nigdy nie będę narzekał na nasze miasto! Tu całe miasto, nie tylko widać, ale czuć brudem. Mnóstwo żebraków, ale przynajmniej mieszkańcy nie są natarczywi. W celu zwiedzenia świątyń, pagod (miejsc kultu po zmarłym, takiego w kształcie wielkiego dzwonu), bazarów i poznania ich stylu życia, wypożyczyliśmy dwuosobowe motoriksze. Jak oni tym ruszyli w miasto! Ludzie! Były świątynie, m.in. replika słynnej Shwedagon, i tu było czysto, chociaż po zwiedzeniu dotychczasowych, nie wiem ile par skarpetek się po przylocie odpierze. Ale generalnie brudno, ubogo i niechlujnie. Wjechaliśmy naszymi motostworami także na ichniejszy bazar. To trzeba zobaczyć i poczuć. Tu na każdym kroku jest garkuchnia, sprzedaje się mnóstwo suszonych i świeżych ryb, surowe mięso różnorakich zwierząt, 100 dniowe jaja. No, więc czujecie to, co ja piszę? Nie wszyscy mieli odwagę wejść na tę część bazaru, część zrezygnowała. Próbowaliśmy skorzystać toalety, nie na bazarze, ale przy jednej ze świątyń – płatnej, nie dało się! Ekspresowo, zapełniając czas pobytu w Tachileik, przelecieliśmy także bazar z podróbami wszystkich światowych marek, ale najciekawszym zjawiskiem dla mnie były pieczone kasztany, które już kiedyś próbowałem w Berlinie, ale mi nie podeszły. Wiem, wiem, że najlepsze, z polecenia Zuzanny, są na Placu Pigalle... Czekając w miejscu zbiórki, usiedliśmy na chwilę w takim barze. Krzesła się lepiły, a jak położyłeś łokieć na stoliku, to stolik podnosił się razem z łokciem i ceratą. Nic tam nie kupiliśmy, nawet coli w barze... Warto było to zobaczyć, ale wracamy! Wycieczki do Myanmaru nigdy nie kupię. W drodze powrotnej widziałem kontrolę antynarkotykową już po stronie tajskiej, bo w Birmie wszystko można kupić. My przeszliśmy VIP-owskim. Aż takich atrakcji i intensywności dnia się nie spodziewaliśmy. Nasze pilotki Weronika i Bella w tajemnicy przygotowały dla nas niespodziankę. Płyniemy stateczkiem po Mekongu, co było w programie, ale z możliwością przejścia na stronę Laosu! Super! Trzy państwa w jeden dzień! I to takie dwa egzotyczne. W Laosie zdecydowanie czyściej. Pomimo, że to dwa najbiedniejsze kraje Dalekiego Wschodu, to w jednym można, a drugim nie chce się utrzymywać czystości. I tu i tu, czy też w Tajlandii, ludzie bardzo uprzejmi. Udało nam się zakupić pamiątkowe zestawy magnesów 3 krajów. Będą unikatowe. Degustowaliśmy bimber z opium, widzieliśmy bimber ze skorpionami, wężami, ale tego nie tykałem. Po powrocie do Tajów zaliczyliśmy lunch i po 40 minutach znaleźliśmy się na tarasowym polu herbacianym w regionie Doi Mae Salong. Miejsce, jak najbardziej popularne tutaj i niewątpliwie atrakcyjne widokowo, bo kręciło się mnóstwo turystów. Ze smakiem degustowanych herbat, z mojej strony, już trochę gorzej... Wygospodarowując trochę czasu i korzystając z tego, że prawie za miedzą hotelu mieliśmy skansen kilku plemion, żyjących naturalnie w górach, ruszyliśmy go zwiedzić na własną rękę. To były atrakcje. Wygląd skansenu z kilkunastometrowymi bambusami już był atrakcją sam w sobie, ale zamieszkujące tam rodziny plemion Akha, Lu Mien-Yao, Lahu, Kayor i Long Neck Karen, to coś niesamowitego! Największe wrażenie, poza oryginalnymi strojami, wywarły na mnie dorosłe kobiety z plemienia Akha o niskim wzroście, ważące może góra po 30 kg oraz kobiety z plemienia "Długich szyi". Fotki robią wrażenie! BAŚNIOWA TAJLANDIA - 18.01.2020 (8) – BIAŁA ŚWIĄTYNIA – PARASOLKI – TRANSWESTYCI I KROKODYL Opuściliśmy tajlandzkie Beskidy i zapierdzielamy teraz po drugim łuku w dół kraju. Znów z rańca wyjeżdżaliśmy w 13 stopniowym "mrozie". Nie sposób było pominąć jednego z głównych punktów naszej eskapady, czyli siedziby tajlandzkiego urzędu skarbowego, gdzie wszystkim naliczają VAT, czyli - Wat Rong Khun (w wolnym tłumaczeniu na polski VAT Musisz Płacić) . To niekonwencjonalna wystawa sztuki współczesnej i świątynia buddyjska, ze względu na swój wygląd nazywana „Białą Świątynią”. Obiekt leży ok. 14 km na południowy zachód od miasta Chiang Rai w północnej Tajlandii. Wygląd z zewnątrz, to jak zamek Królowej Lodu – coś pięknego! Autorem cały czas budowanego cuda, w całości ze środków prywatnych, jest Chalermchai Kositpipat, który zakończenie prac planuje na rok 2070. Spotkałem gościa osobiście (na zdjęciu), ma taki rozmach, jak Szejk Zayed w Abu Dhabi. Też zaplanował budowę swojego meczetu i skurczybyk nie dożył finału. Bądź, co bądź, na mnie świątynia wywarła wrażenie, meczet Szejka Zayeda jeszcze większe. Byłem także pod wielkim wrażeniem złotej toalety, bo toalety, jak stwierdził główny mistrz tego zamieszania, mogą być złote, a nieskazitelny Budda musi mieć kolor ... biały i taki jest w świątyni. Podziwiając świątynię z zewnątrz, nagle rozległ się wrzask! Myślę sobie, co to? A tu biegnie do mnie grupa tajskich uczennic z wycieczki i krzyczy: "To ten znany wf-ista z "dwunastki" z Piotrkowa. Chodźcie szybko! Zrobimy sobie z nim zdjęcie!". Nie sposób było odmówić... Dalej ruszyliśmy w kierunku Chiang Mai, pnąc się przez pasma górskie wśród bambusów, bananowców, papirusów, a w dolinach pól ryżowych. Na przedmieściach Chang Mai odwiedziliśmy zakład wytwórczy parasolek. No, powiem Wam, że taka parasolka, jak śpiewała Maria Koterbska, jest mozolnie, acz ciekawie rękodzielniczo wykonywana. Zresztą tu cała okolica wytwarza parasolki. Można było skorzystać i za 100 bahtów wykonać sobie ozdóbkę. Taki fikuśnik, który malują, jako wzór na parasolkach. My wykonaliśmy malunek dla mojej małżonki Małgorzaty na spódniczce, a ja na plecak Elbrusa. Fajnie wyszło. Kupiliśmy parę pierdół dla przyjaciół, zrobiłem sobie fotkę ze sprzedawczynią i heja dalej. Odwiedziliśmy także stoiska rękodzielnicze znane z rzeźb, srebra, złota, wyrobów z jedwabiu, gdzie dowiedzieliśmy się naocznie o całym procesie, jak powstaje jedwabny produkt od robala, do np. koszuli, krawatu czy garnituru. Przed obiadem znalazłem dwa nawet niezłe auta na poboczu. Jedno już przyroda prawie wpierdzieliła, a drugiego mercedesa, Niemiec płakał, jak zostawiał... Trawą zarosły. Po zakwaterowaniu, drinku (już wyczuliśmy rynek w sklepach "7 elewen", bo nasza whisky już się skończyła i kupujemy 0,7 "Hong Thong" 35% brandy po 255-300 bahtów = 33,15- 39,00 zł) i chwili odpoczynku ruszyliśmy dzisiaj gdzie? A no właśnie, na rewię transwestytów, czy jak ich tam zwał transseksualistów. No, to znaczy tak, jest założenie, że - kobita tam na scenę nie wlezie! Więc mamy jasność w tym temacie. Show Miracle Cabaret Chiang Mai rozpoczął się punktualnie o godz. 19.00. My wykupiliśmy miejsca VIP po 1000 bahtów, żeby siedzieć w pierwszych rzędach i wszystko lepiej widzieć, bo prędko, a może w ogóle tu już nie przyjadę, a szczegółów mogę już później nie dostrzec... To drugie bardziej prawdopodobne. Jakbym żył chociaż ze 150 lat, to bym może zwiedził choć połowę tego, czego chciałbym. Występ taki bolliwoodzki, fajny, warto zobaczyć, przepiękne stroje, a tak w ogóle czasem warto poczuć się VIP-em... Po występie wielką atrakcją były fotki z "artystkami". Straciłem trochę bahtów, ale zyskałem unikatowe fotki! Laski rewelacyjne, tylko.... Po występie wybraliśmy się jeszcze do centrum na weekendowy bazar. Ło ludzie! Czego tam ni ma! Jak na stadionie Piotrcovii w niedzielę, sami rozumiecie. Ale nie tylko mnie interesowały food center. Głodni ruszyliśmy na łowy. Tylko, tu jest taki dynks! Jak się nażresz na początku, a potem zobaczysz coś bardziej smacznego i atrakcyjnego, to już masz pozamiatane, nie dasz rady tego pochłonąć. Najpierw były szaszłyki, grillowana ośmiornica, dalej czekoladowe gofry, szaszłyki z krokodyla i ze strusia, krewetki i mule. Były też skorpiony po 100 bahtów, czyli 13 zł, ale wstyd mi – odpuściłem! Jutro też ruszamy wieczorkiem na ten bazar, bez rewii transwestytów, ale na food center... Wróciliśmy z centrum miasta w 4 osoby za 150 bahtów prawdziwym tuk-tukiem. Ja pierdzielę, no znów nie pośpię! Jest 1.00, tak ja wiem, fajnie się robi rano kawkę, otwiera fejsa i czyta, tylko ja muszę to napisać, a jutro do parku krajobrazowego w góry.... pobudka 5.45... BAŚNIOWA TAJLANDIA - 19.01.2020 (9) – GÓRY ŚMURY - PAJĄKI – DZIKIE WĘŻE Po śniadaniu wychodząc z hotelu zagadałem moim angielskim z turystkami z Borneo i ku czci naszych międzynarodowych rozmów na wysokim, drugim stopniu podium, pyknąłem fotki. O 7.30 ruszyliśmy z Chang Mai jeszcze raz w góry, by przede wszystkim zdobyć najwyższy szczyt Tajlandii, ale też na początek pozapierdzielać po dżungli, obejrzeć wodospad Szklarki w warunkach tropikalnych. Najpierw po półtoragodzinnej podróży, zaspanych, lokalna pilotka Bella wygoniła z VIP-owskiego busa, a tu chłodno, bo góry! No, to jebut! Góra dresu i pod wodospad - Wachirathan, a dalej w tropikalną dżunglę wśród bananowców, cynamonowców, drzew, których sok leczy malarię, lian, bambusów, wodospadów, na spacer z lokalnym przewodnikiem. Zapierdzielaliśmy, jak wodnik Szuwarek z bajki "Z mchu i paproci". Niech młodzi tego nie rozkminiają, bo i tak nie zrozumieją... Klucząc ścieżkami trafiliśmy do doliny, gdzie rodzina uprawiała truskawki i ryż. Posmakowaliśmy płodów lokalnej ziemi po 20 bahtów za kubeczek truskawek, za co byli bardzo wdzięczni i ruszyliśmy dalej. Ale, to co spotkaliśmy dalej zmroziło moją krew w żyłach i już miałem dżungli dość! Najpierw pająk! Potem jakiś pierdzielony wąż nad ścieżką, którą Żwirki i Muchomorki akurat podróżowały. Pytałem o kobry, ale przewodnik, tak wzruszył ramionami i powiedział: "Hmm. Dawno nie widziałem..." Brrr! Spierdzielałem przez plantację kawy, aż się kurzyło i aż się ta przygoda skończyła. Fajnie było, ale dość. Uff! Zasiedliśmy na kawie, którą sam mieliłem mechanicznym młynkiem i którą tu właśnie uprawiają. Dobra. Busami przemieściliśmy się pod najwyższy szczyt kraju Doi Inthanon - 2.565 m.n.p.morza... dopóki poziom morza, spowodowany ociepleniem klimatu się nie podniesie. Szczyt zdobyliśmy! Takie jesteśmy Kukuczki! A myślę, że te wyliczenia na całym świecie, to już o dupę potłuc, bo poziom wód już się podniósł i podnosił się będzie, tylko media nie straszą ostro odbiorców. Na koniec pobytu w Parku Narodowym Doi Inthanon odwiedziliśmy jeszcze pagodę Naphamethanidon Naphapholphumisiri, czyli miejsce kultu słynnego zmarłego, które jest strzeżone przez strażników, że ho, ho. Pagoda, jak pagoda, ale ogród kwiatowy okalający obie wieże był fascynujący. Największe wrażenie zrobiły na mnie kapusty ozdobne i jarmuż ozdobny. No, super to eksponują tutaj. Po raz pierwszy w hotelu jesteśmy o 17.00, czyli wcześniej. Na kolację wybieramy się w teren. Pewnie też będą atrakcje... BAŚNIOWA TAJLANDIA - 20.01.2020 (10) A, byłbym zapomniał. Jestem na pierwszej wycieczce z Rainbowa, kiedy tak perfekcyjnie zorganizowana jest akcja bagaż! W hotelu rano, o określonej godzinie, każdorazowo wystawiamy bagaże przed nasz pokój. Bagażowi potem ładują je i znoszą przed autokar. My tylko sprawdzamy potem przy autokarze, czy są w komplecie i ruszamy. Przy zakwaterowaniu w kolejnym hotelu, wysiadamy z autokaru, a podczas naszych formalności przy recepcji, nasze bagaże już wędrują na nasze piętro lub przed domek, a czasami nawet już do pokojów. Już 18 raz jestem na wycieczce z Rainbowa, ale takich udogodnień, poza jakimiś wyjątkami 1 lub 2 dni, nie spotkałem. Pierwszy duży plus! Do zakwaterowania nasze dane i preferencje hotele otrzymują, myślę że drogą elektroniczną, wcześniej, co zdecydowanie usprawnia przydział pokojów. Bywało tak, że po 6-8 minutach nikogo nie było już przy recepcji. Drugi duży plus. W każdym odwiedzanym przez nas hotelu, były po 2 butelki wody mineralnej niegazowanej na pokój, możliwość zrobienia sobie kawy czy herbaty + płatny barek. Zapomniałeś kupić, masz. Trzeci duży plus. Wczorajszy felieton zakończyłem, jak widać było, przed kolacją. Ale wiele wydarzyło się właśnie wieczorem. Mieliśmy jechać w miasto, ale skoro food tracków i innych kulinarnych niespodzianek mieliśmy pod hotelem pierdylion, postanowiliśmy zostać i spenetrować bezpośrednią okolicę. Był to strzał w dychę! A pierwszą zasadą, którą przyjęliśmy, było mniej więcej to, że zamawiamy to, czego jeszcze nie jedliśmy. Ruszyliśmy więc w czwórkę i zamawialiśmy czasami nie wiedząc, co to jest i co zamawiamy? Ale dzięki temu była większa szansa wszystkiego popróbować. I teraz będę wymieniał. Na rozgrzewkę był pork szaszłyk z dzikiej świni, potem szaszłyk z jelit drobiowych, coś a'la ryba, a nie ryba, skrzydełka z kurczaka, no to nie nowość(!), punkt dla Was, dalej omlet z muli na kiełkach ze szczypiorkiem, omlet z fileta rybnego, żaba, sałatka z papai z jajkiem 100 dniowym!!! (to te różowe jaja na zdjęciu) - da się zjeść, flaki po tajsku – no takie w całości, bo u nas się po prostu w paski kroi i taka różnica, sałatka frutti di mare, a na koniec, nie uwierzycie – skóra z bawołu! Tak, taka z sierścią! Tajka opowiedziała nam cały proces jej przygotowywania. Z początku byłem sceptycznie nastawiony...., ale poszło! To wszystko było przepijane piwem Chang, a potem lepszym Leo! Dalej było po lufie, żeby się przyjęło i poszliśmy spać. Rano o 7.30 wspięliśmy się autokarem do jednej z najsłynniejszych światyń w Tajlandii Wat Doi Suthep na górze Suthep nieopodal Chiang Mai, którą zwiedziliśmy. Prowadzą do niej schody o 304 stopniach znane z filmu "Piękny bokser", który wcześniej oglądaliśmy w autokarze, o prawdziwej historii najsłynniejszego azjatyckiego Tai-boksera - Parinya Charoenphol, który przeszedł operację zmiany płci. A fotkę strzeliłem takiej wielkiej ćmie, ze 25 cm miała rozpiętości skrzydeł, jak leciała.To na dzisiaj tyle, bo wieczorem wsiadamy w nocny pociąg do Bangkoku. Przed nami około 13 godzin podróży po szynach + do tego autobusem 2 godz. do Pattaya, 1.15 min busem do portu i około 15 min. szybką łodzią do Resortu Ao Prao, czyli łącznie chyba z 20 godzin transferu. Do zobaczenia! Cześć! BAŚNIOWA TAJLANDIA - 21.01.2020 (11) MASAŻ - NOCNY POCIĄG I WRESZCIE W RAJU! Wczorajszy felieton skończyłem na świątyni, a że sporo się potem wydarzyło, to relacjonuje dalej. Po lunchu nasze pilotki Weronika i Bella zafundowały nam masaż tajski. No, być w Tajlandii i nie zażyć masażu, to tak jak z tym papieżem i Rzymem. Wsiedliśmy więc w czerwone jeepowe taxówki Isuzu, gdzie na kipie siedzi się bokiem i popędziliśmy przez miasto do salonu masażu. Tylko co nas czeka? Jak to będzie, przecież każdy Polak ma kłopoty z kręgosłupem! No, powiedzcie, że nie! Ja w ubiegłym roku po odebraniu opisu rezonansu magnetycznego, doszedłem z jego czytaniem do połowy i dałem sobie spokój, wolę żyć w nieświadomości. No i teraz decyduj wchodzić czy nie wchodzić? Wszedłem. Pal licho! Najpierw siadasz, a pani masująca rytualnie obmywa ci stopy. Idziesz na leżankę i zaczyna się masaż tajski uciskowo-rozciągający od stóp, aż po głowę. Nie powiem, było ok. Tylko nadmienię, że na początku powiedziałem tej pani "bau, bau", czyli "lekko, lekko". W półtoragodzinnym procesie tak mi się dobrze zrobiło, po tym objazdowym hard corze, że cztery razy chrapnąłem... Generalnie fajna sprawa. Potem przejechaliśmy jeepami na dworzec kolejowy Chang Mai, by o 18.00 ruszyć w nocną podróż pociągiem do Bangkoku. To też pewna atrakcja. W naprawdę czystym pociągu, wagonie nr 10, rozsiedliśmy się w takich jakby przedziałach wygodnie po dwie osoby. Około 21.00 przeleciałem nowości na fb i zaczął mnie morzyć sen. Wtedy co? Ano idziesz do Pani Wagonowej, a ta w 2 minuty rozkłada ci siedzenia do spania specjalnym kluczykiem, układa czyściutkie prześcieradło i poduszki. Fik-myk i masz już spanie. Jest to wszystko tak rozłożone, że pani rano robi jeszcze szybszy fik-myk i wszystko jest poskładane. Fachowiec. A teraz, jak najbardziej poważnie! W całym pociągu podczas podróży obowiązuje prohibicja! Chodzi i kontroluje taka trzyosobowa sejmowa komisja śledcza z ostrą bronią i ma prawo do kontrolowania np. napojów wraz otwieraniem butelek i wąchaniem zawartości włącznie. Konsekwencje mogą być naprawdę drastyczne włącznie z wysokimi karami finansowymi, bądź natychmiastowym opuszczeniem pociągu pod groźbą nawet aresztu. I powiem Wam, że jak spytałem rano współspaczy, to nikt nie pił alkoholu. Byliśmy grzeczniejsi od wycieczki VII klasy do Szklarskiej Poręby. Spało się rewelacyjnie, tylko tajski głos o godzinie 6.00 obudził nas i coś tam gadał w głośnikach. Na końcu usłyszałem Bangkok, więc była pora wstawać. Przywitał nas Bangkok ten z wieżowcami i całą bogatą infrastrukturą, ale i ten biedny, slamsowy, przytorowy. Po wyjściu z dworca zjedliśmy śniadanie, potem przejechaliśmy naszym autokarem, który jechał całą noc z naszymi bagażami głównymi, 2 godziny do Pattaya, stamtąd już podzieleni na odpowiednie hotele busami (my do portu), by po 15 minutach szybką łodzią motorową przemieścić się do RAJU, czyli na wyspę Koh Samet, leżącą w Zatoce Tajlandzkiej Morza Południowochińskiego. Koh Samet jest częścią Parku Narodowego Khao Laem Ya-Moo Koh Samet, założonego w 1981 roku w celu ochrony tamtejszej fauny i flory. Park ten obejmuje plażę Had Mae Rumpueng, a na wybrzeżu Rayong, górę Lam Ya (na stałym lądzie) oraz archipelag Samet obejmujący wyspy Koh Samet, Koh Chan, Koh San Chalam, Koh Hin Khao, Koh Kang Kao, Koh Kudee, Koh Kruoy oraz Koh Plateen i nie wiadomo jeszcze, jaki Koh. Nazwa Koh Samet wywodzi się od nazwy drzewa samet obficie porastającego wyspę. Jest ono cenione ze względu na wysoką wartość drewna do budowy łódek, a jego kora używana jest w tradycyjnej medycynie. Wśród zwierząt zamieszkujących te tereny można wymienić małpy, gibbony (więc trzeba pilnować torebek, saszetek), dzioborożce oraz piękne motyle. Wjazd do parku na Koh Samet jest płatny i wynosi 200 bahtów, natomiast dla Tajów - 20 bahtów, no masz tu demokrację, jak u nas. Po zakwaterowaniu w Hotelu Ao Prao i wypiciu symbolicznego drinka z okazji przybycia na wyspę, o którym już mówiliśmy na Okęciu, ruszyliśmy do morza. I już na wejściu miałem pierwszą atrakcję, bo morze na brzeg wyrzuciło 9-ramienną rozgwiazdę, potem zaczęło się ono cofać, a w miejscu, gdzie była woda zaczęły popieprzać małe, półcentymetrowe krabiki. Nie powiem Wam, jaka była temperatura wody, ale w tak ciepłym morzu jeszcze się nie kąpałem. RAAAJ! Po wspaniałym zachodzie słońca spenetrowaliśmy tutejsze przyhotelowe restauracje i doszliśmy do wniosku, że trzeba byłoby wywalić na kolację około 1500 bahtów na 2 osoby (około 200 zł), by najeść się i napić, a byliśmy głodni. Wybraliśmy drugą opcję, czyli taxi i do centrum, do barów ulicznych. Tylko zajechaliśmy, a już czekała na mnie pierwsza niespodzianka – niebiańskiej urody trans o niebieskich włosach. Na chwilę zniknął mi z oczu, ale dorwałem go w sklepie "7 elewen". Dalej już była tylko konsumpcja, najpierw szaszłyki z ośmiorniczek i faszerowanej papryki, sałatka, taką jaka zamówiła Tajka, bo pokazałem paluchem i... świerszcz, tak dzisiaj się odważyłem! Ale obok leżała większa szarańcza i jeszcze musi poczekać. Skrzydełka z kurczaka i zupka, która miała być z podrobów wieprzowych, a w konsekwencji była z krewetek, bo Taj się pomylił, przepijane piwem Leo zakończyły degustację. W sklepie zakupiliśmy jeszcze colę, mineralną i 0,7 Hong Thong i za wszystko z taksówkami wyszło nam może z 700 bahtów. Jutro powtórzymy akcję obiadokolacja z nowymi atrakcjami. Zaczynamy odpoczywać...
6.0/6
Świetna, wręcz perfekcyjna organizacja Rainbow, wszystko just in time. Bardzo dobry program, zobaczyliśmy bardzo dużo, wybór terminu w porze deszczowej też był bardzo dobry, deszcz w zasadzie nie przeszkodził, a nie było gorąco.