5.7/6 (28 opinii)
6.0/6
Termin naszego objazdu to przełom października i listopada 2019 roku. Moim zdaniem bardzo dobrze zaplanowany przez biuro program imprezy. Pierwszy dzień po przylocie (dotarcie do hotelu w zasadzie nad ranem) przeznaczony na odpoczynek w hotelu Bamburi (w naszym przypadku) jest dobrym rozwiązaniem. Katolikom polecam mszę św. w kościele Sacred Heard w Shanzu. Warto wziąć udział w tak radosnym chwaleniu Boga! Ostatnia msza niedzielna o 10.00, 3km od hotelu, dojazd łatwy i tani. Kolejne 8 dni to safari po parkach wg programu i ......bycie w drodze. Jeżeli ktoś nie lubi długich przejazdów, to może ta droga trochę go zmęczyć, ale dla mnie ta podróż przez kawałek Kenii była wartością dodaną tej wycieczki. Jeżdżąc po parkach jest się trochę oderwanym od rzeczywistości, a jadąc drogami mamy tą rzeczywistość życia Kenijczyków wokół siebie. Organoleptyczne doświadczenie jak długo można szykować (z przesympatycznym uśmiechem na twarzy!) dwie kawy - bezcenne!! Nie będę opisywać po kolei naszej trasy, bo wszystko jest w programie i wszystko się ziściło!! Jedyna uwaga to fakt, że jadąc na przełomie października i listopada, trzeba się liczyć z tym, że w Masai Mara nie będzie bardzo dużo zwierząt, bo już jest po ich migracji do Serengeti (idą kopytne, a za nimi oczywiście drapieżniki). Ze strony Raibow wszystko było bez zarzutu!! Noclegi wygodne, w fajnych miejscach (szczególnie lodga w Masai Mara i w Tsavo). Jedynie nocleg nad jeziorem Naivasha trochę kulawy, ale dzięki temu dostarczył wszystkim tematu do żartów. Jedzenie bardzo dobre, żadnych pakietów lunchowych, zawsze w restauracji. Transport wygodny, kierowcy sympatyczni. Nasz pilot - pan Robert też bez zarzutu. Profesjonalny, uprzejmy, elokwentny i miły dla wszystkich. Właściwy człowiek na właściwym miejscu!! Na wypoczynek wybrałam hotel Papillon Lagoon Reef. Też polecam. Bardzo ładny basen (na tyle duży, ze spokojnie można popływać), piękne baobaby, dobre jedzenie, bardzo miła obsługa i oczywiście wszędobylskie małpy!! Ja dopłaciłam do pokoju z widokiem na ocean. Dostałyśmy pokój na przyziemiu. Przed tarasikiem trochę trawnika, plaża i Ocean Indyjski!! Bezcenne!! Zachęcam też do pojechania do Mombasy. Nie ma w niej niczego nadzwyczajnego, wejście do Fortu Jesus raczej nie warte swojej ceny, ale być tak blisko wielkiego afrykańskiego miasta i nie pochodzić po nim parę godzin, to tylko strata!!! Polecam wszystkim Afrykę, Kenię i wycieczkę Hakuna Matata!!!!!! p.s. Wielka Piątka zaliczona. Co prawda lampart tylko na podłodze u Karen Blixen, ale za to....... był baaaaardzo blisko.
6.0/6
Podróż życia byłaby, gdyby nie to, że: po pierwsze ciągle wierzę, iż taka jeszcze przede mną, a po drugie niewiele brakowało aby była to ostatnia podróż mojego życia...No ale wszystko po kolei... Lot do Kenii: niby lot czarterowy, samolot nieco leciwy wiekiem, ale sprawny, za to obsługa jakiej dawno nie spotkałam: bardzo profesjonalna, a przy tym uprzejma i troskliwa. Catering płatny, ale dużo tańsze jedzonko i napoje niż na lotnisku. Menu jakiego się chyba nikt nie spodziewał: napoje zimne i gorące, kanapki 3 rodzaje, dania na ciepło chyba z 6 do wyboru, między innymi 2 rodzaje pierogów, lazania, kurczak z zieloną fasolką i ziemniakami... ja się skusiłam na naleśniki z serem i brzoskwinią polane kilkoma zygzakami gorącej czekolady - kolokwialnie mówiąc niebo w jamie ustnej... Alkohole też w dużym wyborze...jak dla mnie to prawdziwy odlot kulinarny...proszę sobie wyobrazić, że pachniało jak w babcinej kuchni w najlepszym znaczeniu tego określenia. Sam lot spokojny, tylko międzyladowanie w Hurgadzie i czas spędzony w samolocie podczas tankowania przy otwartych drzwiach... no trochę ciepło nam było (temperatura na zewnatrz plus 39 stopni). Do Mombasy przylecieliśmy około 20 czasu miejscowego (w Polsce to była 19), formalności graniczno - covidowe poszły całkiem sprawnie, a potem do autokaru i około 40 minut jazdy do hotelu. Jeden dzień odpoczynku w hotelu Bamburi Beach (obiekt w stylu afrykańskim, pokój ma ok 30 m kw. plus balkon z widokiem na basen i tropikalny ogród, a za szpalerem palm szumi sobie cichutko ocean) to w sam raz aby zebrać siły przed kilkudniowym safari. Wieczorem w hotelu była dyskoteka, nie kumam tylko jak to się ma do obostrzeń covidowych... tu od 19 była godzina policyjna i zamykane są wszelkie lokale itp. Rygorystycznie przestrzega się noszenia maseczek, nawet na plaży i robią to wszyscy bez wyjątku. Wczesnym rankiem zebrało mi się na filmowanie. Później przestałam się wygłupiać i zaczęłam fotografować, na początku florę, która jest tu wyjatkowo obfita. Po południu przyszedł czas na faunę. Małpki, chyba makaki się nazywają, świetnie pozowały...ale tylko czasami, niektóre biegały i skakały po czym się dało... jak już się oswoiły z obiektywem, to współpraca była bardziej efektywna. Miałam też szczęście sfotografować niewielką agamę. Bardzo się ucieszyłam z tego faktu, bo ta mała spryciula o długości ok 30 cm jest wyjątkowo ruchliwa. No i jeszcze news dnia... około 15 doświadczyłam uroku topikalnej ulewy...trwalo to może z 7 minut, ale obfitość ciepłego deszczu byla tak przyjemna, że zaliczyłam prysznic słodkowodny z przepierką kiecki... wrażenie bezcenne w tutejszych warunkach hotelowych, bo z kranów leci słona woda. Kolejny dzień to podróz i pierwsze safari w PN Tsavo East, pierwsze zachwyty nad każdym czworonożnym zwierzakiem, który wyłonił się z zarośli. zamieszkaliśmy w lodgy namiotowej Tsavo Centrim (prąd tylko 2 godz. wieczorem i 2 od 6 rano, za to namiot miałam z widokiem na wodopój, a przy nim duże stado słonic i małych słoniątek, które grzecznie czekały na swoją kolejkę do picia...aż przyszedł nobliwy samiec i zakłócił ten porządek wpychając się bez kolejki, a potem kolejny pan słoń i zrobiła się awantura...słonie samce krzyczały na siebie, aby w końcu stoczyć walkę na ciosy. Był wynik remisowy, kłów, tzn. ciosów żaden nie uszkodził i wody też starczyło dla obu. Jak już wszystkie słonie zaspokoiły pragnienie, to do wodopoju podeszły 3 dostojne żyrafy , kilka zebr i jakieś małpy. Cały ten spektakl można było obserwować z restauracji lub z tarasu mojego namiotu...no bajka... W nocy to było trochę dziwnie...ciągle jakieś szurania, czasem wrzaski małp, a około 6 rano jeden ze słoni - chyba miał dyżur - obudził nas donośnym dźwiękiem. Po śniadaniu kolejne safari, zwierząt co raz więcej, a do tego piękne poranne światło...migawki aparatów rozgrzane do czerwoności...aby tylko nic nie uronić z objawionego naszym oczom bogactwa. Następne godziny tego dnia to przejazd w kierunku PN Amboseli. Droga z Tsawo do Amboseli była długa - około 300 km, a na odcinku 70 km wyboista i szutrowa...no takie safari drogowe w stylu odcinka specjalnego rajdu Dakar w wersji afrykańskiej. Nasz kierowca Sami powiedział, że to był taki masajski masaż za free...aż się dziwię, ale przestał mnie boleć kręgosłup, co z domu jest prawie nieosiągalne...Po obiedzie wyruszyliśmy na na kolejne safari w poszukiwaniu zwierząt, pani pilot Marta obstalowała nam spotkanie z kolejnymi przedstawicielami wielkiej piątki. Następny dzień to długie kilkugodzinne safari w parku Amboseli, no i wrażeń od liku. Amboseli to jest raj na ziemi, chociaż dotrzeć było do niego trudno. Ale safari wynagrodziło wszystkie niedogodności: były zwierzęta duże i małe, ptaki i ptaszki, a wśród największych zdobyczy rodzina lwów spożywająca późne śniadanie, a może był to już lunch, z upolowanej antylopy. Byliśmy dość daleko od ich restauracji, ale przez teleobiektyw można było sporo zaobserwować...małe lwiątka baraszkowały pod czujnym okiem mamy i jeszcze jednej lwicy...za daleko by nagrać film komórką, ale co widziałam to moje... Stado bawołów dostrzegłam osobiście, z czego bardzo się uradowałam, bo to znak, że chyba wzrok mi się poprawił. Była to liczna gromada z młodymi, pasły się w towarzystwie ptaków (czapla biała i coś kolorowego, ale znacznie mniejszego); ptaszki odbywały spacery na grzbietach bawołów niczym w lektyce...Były też słonie na tle Kilimadżaro, taplające się w wodzie, mnóstwo pelikanów i flamingów, innych ptaków nie zapamiętałam z nazw. Żyrafy, zebry i kilka odmian antylop stały się dla nas czymś bardzo powszednim. Z rzadziej spotykanych na tym terenie zwierząt udało się zobaczyć hienę centkowaną i hienę pasiastą oraz dwa likaony. Na koniec pobytu w Amboseli zawitaliśmy do wioski masajskiej...wrażenia mam mieszane... Następny dzień to długa podróż z Amboseli do Nairobi. Tu trochę inne wrażenia, szczególnie podczas wizyty w muzem Domu Karen Blixen, potem lunch w jakiejś nieprzyzwoicie luksusowej restauracji w przepięknym ogrodzie...to naprawdę ogromny kontrast w stosunku do tego, co obserwowaliśmy po drodze jadąc przez kenijskie wsie i miasta pełne swoistego klimatu...zabudowania w stylu "co się nawinie" z patyków, gliny, kawałków blachy i Bóg raczy wiedzieć czego jeszcze. Stragany i sklepiki w jakichś dziwnych miejscach...aż trudno uwierzyć, że tak mogą żyć ludzie w 21 wieku. Poźnym popołudniem dojechaliśmy nad Jezioro Naivasha, a pierwszym punktem programu był rejs łódkami po jeziorze wśród leniuchujących w niej hipopotamów (przyznaję miałam pietra, bo wiem, co one potrafią zrobić jak się zdenerwują...) oraz wielu gatunków ptactwa. Orzeł zaliczony wzrokiem, w gnieździe z młodym oraz w locie - fotograficznie też. Koleny dzień naszej afrykańskie przygody to PN Lake Nakuru.Nakuru - eksplorowaliśmy ten park całe przedpołudnie. To był zdecydowanie dzień nosorożca. Na spotkanie z nami wyszło ich kilka. Najpierw czarny samiec, potem biały, a jeszcze póżniej rodzinka czterech czarnych. Ja za bardzo nie ogarniam różnic pomiędzy nimi, bo one wszystkie w zasadzie są szare...To podobno wielka gratka spotkać te dwie odmiany jednego dnia, a my mieliśmy okazję zobaczyć 4 osobową rodzinkę czarnych i jednego, bardzo konkretnego białego - spacerował sobie ustawiony równolegle do naszego samachodu i zajadał się trawą...było słychać jak ją chrupie...nie będzie odrobiny przesady jeśli powiem, że był w zasięgu ręki. Oczywiście nikt nie ważył się go tknąć, a obserwowaliśmy go z otwartymi ustami...Udało mi się nagrać z tego zdarzenia film, od dziś zamiast klepać głupoty w stylu "fiordy jadły mi z ręki" będę szpanować powiedzeniem, że nosorożec to dopiero je...Było oczywiście mnóstwo innych stworów, w tym dużo ptactwa. I tu znowu trafiła się nielada gratka. Taki trochę podobny do indyka okaz (ktoś powiedział, że to dzioborożec kafryjski) na naszych oczach skonsumował węża...byłam więc świadkiem morderstwa w Nakuru. Nastęne dwa dni to wizyta w rezerwcie Masai Mara. Masai Mara. Byliśmy tam półtora dnia i dwie noce. Mieszkaliśmy w środku obszaru chronionego - lodgy La Mezon Royal. Ośrodek nie jest ogrodzony, więc nad bezpieczeństwem każdego turysty czuwali ubrani w oryginalne stroje Masajowie, byli uzbrojeni w solidnie oświetlające teren latarnie, odprowadzali nas spod drzwi namiotów (pełen luksus w nich) na posiłki, do recepcji, gdzie od czasu do czasu wpadał z wizytą internet, oraz towarzyszyli w drodze powrotnej do namiotu. Mój stróż przedstawił się jako Sowa... Co do safari, to były dwa - jedno popołudniowe pierwszego dnia i drugie długie w dniu następnym. I to właśnie był dzień lwa...spotkanie z lwami...najpierw tak nieco posągowo, a później wpadliśmy na śniadanie z zebry. Lwica się posilała, pan lew odpoczywający obok, a wokół pokaźne stadko sępów i kilka marabutów czekających na swoją porcję padliny. Ledwo ptaki się dobrały do jedzenia, a zaraz pojawiły się dwie hieny... no i zaczęła się walka na całego... Drugi hit dnia to rodzina gepardów. Były jeszcze inne zwierzęta oczywiście i to w ilościach niezliczonych. Kolejnego dnia ponownie zawitaliśmy na kilka godzin do stolicy Kenii Nairobi, gdzie na krótko wpadliśmy do takiego ośrodka, w którym można karmić żyrafy, a po obiedzie udaliśmy się na lotnisko, skąd pofrunęliśmy do Mombasy. Podczas tego krótkiego lotu jeszcze jedna miła rzecz nas spotkała...widzieliśmy w zachodzącym słońcu Kilimandżaro. Droga z lotniska w Mombasie do hoteli w Diani to też ekstremalne doznania: nie dość, że wyboista, to jeszcze autokar, którym jechaliśmy miał szyby, które nie dawały się skutecznie zasunąć...wiało jak w kieleckiem, mówiąc delikatnie. Ale co tam, jakiś minusik musi być, ba cała reszta: program, sposób realizacji, pani pilot Marta, kierowcy na safari, zakweterowanie...to same plusy, no i sporo szczęścia, dzięki któremu zobaczyliśmy tak wiele różnych gatunków zwierząt:) Kilka dni odpoczynku w Diani, to dla mnie nadto...Ponieważ na wybrzeżu klimat mało mi sprzyjał, więc zdecydowałam się na jeszcze jedno dwudniowe safari do parku Tsawo. Miałam tam jeszcze do załatwienia jedną sprawę...licząc na to, że uda się zobaczyć lamparta i wtedy cała wielka piątka będzie moja... A poza tym tamtejsze zwierzęta chciały bardzo jeszcze raz mnie zobaczyć, więc nie mogłam nie skorzystać z ich zaproszenia:) Lamparta nie widziałam, ale i tak nie żałuję tej eskapady...park chociaż ten sam, co na początku, okazał się nie taki sam...fotograficznie też byłam usatysfakcjonowana. No i nadszedł czas powrotu do Polski... i to było to, czego nikomu nie życzę przeżywać. W piątek około 21 mieliśmy wylecieć z Mombasy do Warszawy. Gdy wchodziliśmy na pokład coś się zaczęło palić w samolocie. Zdążono nas ewakuować na płytę lotniska, a potem w terminalu około 3 godzin czekaliśmy na decyzję co dalej. Po północy zapadła decyzja o wylocie do Polski. Kapitan samolotu zapewnił nas, ze samolot jest sprawny, tylko bagaże nie mogą polecieć z niezrozumiałych dla nas przyczyn. Po prostu kapitan plątał się w tym, co mówił. Wyglądało jakby działał pod presją i za wszelką cenę mamy lecieć. Zrobiła się awantura, postraszono nas policją i w końcu około 0.30 wystartowaliśmy. Po 1,5 godz.lotu zostaliśmy powiadomieni o tym, że straciliśmy prawy silnik i będzie ladowanie awaryjne. Steward poinstruował nas jak mamy się zachowywać podczas procedury lądowania awaryjnego. Wszyscy zamarliśmy, ale poddaliśmy się poleceniom personelu pokładowego i po ok. 40 minutach szczęśliwie wylądowaliśmy na lotnisku w Adis Abebie. To było ok. 3.30 czasu miejscowego. Bardzo się ucieszyliśmy, że żyjemy, jeteśmy cali i zdrowi. Opuściliśmy samolot z zapewnieniem, że jest dla nas hotel, a w sobotę po południu przyleci po nas inny samolot. Ale tak nie było...na kilka godzin utknęliśmy w strefie tranzytowej lotniska, której nie mogliśmy opuścić z powodu braku wiz i testów covidowych. Długo nie mieliśmy żadnych informacji, co z nami będzie dalej, nie mówiąc już o takich luksusach jak woda do picia, czy skromny posiłek. Dopiero interwencja polskiego konsulatu sprawiła, że dostaliśmy wodę i małą przekąskę, no i załatwiono nam wizy...mogliśmy więc udać się na kilka godzin odpoczynku w hotelach. Już po północy wystartowaliśmy w dalszą drogę do kraju samolotem, który przyleciał po nas z Polski. W Warszawie wylądowaliśmy około 9 rano w niedzielę...co było dalej, to długo by pisać, ale są to już sprawy pomiędzy pasażerami i przewoźnikiem, który delikatnie mówiąc wypiął się na nas... No i dlatego pozostaję w nadziei, że skoro przeżyłam ten koszmar, to podróż życia jeszcze przede mną
6.0/6
Polecam! Najlepsza wycieczka objazdowa po Kenii. Za jednym wyjazdem można zobaczyć większość najlepszych miejsc w Kenii.
6.0/6
Zdecydowanie polecam, wycieczka dobrze zorganizowana, przewodnik rewelacyjny, noclegi w bardzo fajnych miejscach na terenie parków narodowych