Opinie klientów o Na szlaku piękna

5.6 /6
191 
opinii
Intensywność programu
5.4
Pilot
5.6
Program wycieczki
5.7
Transport
5.4
Wyżywienie
4.8
Zakwaterowanie
4.9
Opinie pochodzą od naszych Klientów, którzy odwiedzili dany hotel lub uczestniczyli w wycieczce objazdowej.

Osoba dodająca opinię musi podać dane osobowe, takie jak imię i nazwisko oraz dane dotyczące wyjazdu, czyli datę i kierunek wyjazdu lub numer rezerwacji. Dzięki tym informacjom sprawdzamy, czy autor opinii faktycznie podróżował z nami. Jeżeli dane się nie zgadzają, wówczas nie publikujemy opinii.
Najlepiej oceniane
Wybierz

5.0/6

Alpaka 07.03.2024
Termin pobytu: luty 2024

Wyprawa na szlak piękna

O programie wyprawy powiedziano prawie wszystko. Resztę trzeba przeżyć, przygotować się na niewygody, zimno, gorąco, deszcz, brak tlenu, poniewierkę i wrażenia które zmieniają myślenie, dostarczają wzruszeń, zachwytów, bo to co można zobaczyć jest niewiarygodnie piękne. Nie jest to wyjazd dla każdego, brak tlenu dokucza ogromnie, trzeba się na to przygotować mentalnie, słuchać zaleceń pilota, opiekuna grupy. Nie pomogą żadne leki, nie jesteśmy przyzwyczajeni do takich warunków, trzeba zwolnić, wrzucić na luz. Warto zabrać dobrą odzież termiczną, zimno na 4800 przenika dosłownie do kości. Poza tym odzież na 4 pory roku. Koniecznie buty trekkingowe, krem z filtrem 50 , pomadkę do ust też z filtrem, oczywiście porządnie wyposażoną apteczkę. Bidon na wodę.

5.0/6

Robert Rafał, Łódź 16.05.2018

„Na szlaku piękna” 20.04–03.05.2018

Dzień 1 (20 IV 2018 piątek) Zbiórkę na lotnisku w Warszawie wyznaczono nam tym razem na 17:35 (czyli dwie godziny przed planowanym odlotem). Na lotnisku, po wcześniejszym odbiorze dokumentów na stanowisku Rainbow, przeszedłem stosowne procedury związane z odprawą i oczekiwałem na wylot do Paryża, który zaplanowano na godzinę 19:35. W tym miejscu wspomnę, że w tym terminie utworzono aż 3 osobne grupy (z trzema różnymi pilotami) na taką samą wycieczkę i uczestnicy z dwóch pozostałych grup lecieli przez Amsterdam (z międzylądowaniem w Buenos Aires). Nasz samolot oderwał się ostatecznie od ziemi ok. 19:50. Lot był rejsowy, lecieliśmy samolotem Airbus A320 (z układem siedzeń 3+3) należącym do linii Air France. Podczas lotu podano nam kanapki i napoje. Ok. 21:45 wylądowaliśmy na lotnisku w Paryżu. Tam musieliśmy czekać na lot do Santiago de Chile, który zaplanowano na 23:40. Faktycznie nasz samolot oderwał się od ziemi trochę przed północą. Tym razem lecieliśmy samolotem Boeing 777-300 (z układem siedzeń 3+4+3 w klasie ekonomicznej). Każdy pasażer miał do swojej dyspozycji indywidualne „centrum rozrywki” z wyborem filmów, muzyki, informacjami nt. lotu itd. Na wyposażeniu był także koc i poduszka. Dzień 2 (21 IV 2018 sobota) Wkrótce po starcie zaserwowano jeden większy posiłek, a pod koniec lotu śniadanie. Oczywiście przez cały lot można było zamawiać dodatkowo napoje. Z uwagi na porę lotu, tym razem niewiele skorzystałem z indywidualnego centrum rozrywki starając się jak najwięcej zdrzemnąć. W samolocie rozdano nam również chilijskie deklaracje celne, które trzeba było wypełnić i wręczyć potem urzędnikom celnym na lotnisku. Trzeba było m.in. zadeklarować wwóz produktów pochodzenia roślinnego i zwierzęcego (jeśli się takowe posiadało), żeby się potem nie narazić na kłopoty przy ewentualnej kontroli. O 14:00 czasu polskiego (czyli 9:00 czasu miejscowego) wylądowaliśmy na lotnisku w stolicy Chile. Na lotnisku przeszliśmy procedury kontrolne i oddaliśmy wypełnione deklaracje celne. Dostaliśmy też kwitki potwierdzające wjazd, które potem trzeba było przedstawić przy wyjeździe z Chile, gdzie je nam z powrotem zabierano. Podobna procedura obowiązywała też w Peru. W Boliwii nie było aż tylu formalności. Po przejściu kontroli dotarliśmy do oczekującej nas pilotki Izy Ratajewskiej. Ponieważ moja grupa składała się z osób, które zapisały się jako pierwsze na ten termin wycieczki, spodziewałem się, że z racji pierwszeństwa dostaniemy, któregoś z bardziej doświadczonych na tej trasie pilotów (Przemka Balle lub Artura Piniewskiego), tymczasem z nieznanych mi przyczyn biuro zdecydowało inaczej, przydzielając nam najmniej doświadczoną na tej trasie (i z pewnością prowadzącą dotychczas znacznie mniej wycieczek objazdowych niż wyżej wspomniani piloci) Izę. Poza Izą czekał na nas również miejscowy przewodnik Joaquin. Po zebraniu się grupy przeszliśmy do czekającego na nas autokaru z kierowcą Manuelem. Po zapakowaniu się (w autokarze dostaliśmy po butelce wody – 0,5 l na osobę), o 10:47 czasu miejscowego wyruszyliśmy na zwiedzanie Santiago de Chile. Stolica Chile to miasto pełne kontrastów - drapacze chmur przeplatają się tutaj z kolonialnymi zabytkami. Santiago jest uznawane za jeden z najważniejszych ośrodków gospodarczych i kulturalnych całej Ameryki Południowej. Po dojechaniu do centrum wysiedliśmy z autokaru i ruszyliśmy na pieszy spacer po mieście. Podczas niego była też okazja do wymiany waluty. Pierwszym obiektem, do którego dotarliśmy był Palacio de la Moneda. To ładny neoklasycystyczny pałac, który został zbudowany w latach 1784-1805 przez słynnego włoskiego architekta Joaquina Toescę. Pierwotnie mieściła się w nim mennica królewska. Od połowy XIX w. stał się siedzibą prezydentów Chile. Przed pałacem odbywa się uroczysta zmiana warty, na którą niestety nie zdążyliśmy (widzieliśmy tylko odmaszerowujących już żołnierzy). Dalej przeszliśmy przez Plac Konstytucji i skierowaliśmy się w stronę głównego placu miasta. Po drodze mijaliśmy rozmaite obiekty m.in. zabytkowe budynki Palacio de los Tribunales de Justicia de Santiago oraz Museo Chileno de Arte Precolombino. Ten pierwszy, zbudowany w stylu neoklasycystycznym w latach 1905-30, jest m.in. siedzibą Sądu Najwyższego Chile. Budynek Palacio de la Real Aduana w którym obecnie mieści się Muzeum Sztuki Prekolumbijskiej, powstał w 1807 r. i pierwotnie został wzniesiony na potrzeby urzędu celnego. W końcu dotarliśmy do serca chilijskiej stolicy - Plaza de Armas (powstał on w 1541 r.), otoczonego przez wiele pięknych, zabytkowych budowli. Najpierw wysłuchaliśmy informacji na temat placu i jego otoczenia, potem mieliśmy tam trochę czasu wolnego na indywidualną eksplorację tego miejsca. Zwiedziliśmy tam przede wszystkim miejscową katedrę (w tym jej piękne wnętrze). Została ona zaprojektowana przez włoskiego architekta Joaquina Toescę, który budując ją zrealizował swoją wizję połączenia baroku z neoklasycyzmem. Kościół powstał w latach 1748-1800, potem był jeszcze poddawany różnym przeróbkom. Po wejściu do środka można obejrzeć imponujący ołtarz, który wykonano z lapis lazuli, marmuru i brązu. Wspomnę jeszcze o kilku innych obiektach przy Plaza de Armas, którego oglądaliśmy już tylko z zewnątrz. Przy katedrze znajduje się budynek Pałacu Arcybiskupiego. Również w pobliżu katedry, ale po innej stronie placu stoi Correo Central czyli piękny budynek starej poczty, zbudowany w 1882 r. Obok tego budynku stoi Museo Historico Nacional mieszczące się w imponującym gmachu Palacio de la Real Audiencia. Został wzniesiony w latach 1804-07. Kolejnym budynkiem po tej stronie placu jest Municipalidad czyli ratusz, zbudowany w latach 1785-1790, obecny kształt nadano mu podczas przebudowy w 1895 r. Spośród budynków usytuowanych po innych stornach placu warto jeszcze wspomnieć o Casa Coloroda czyli najlepiej zachowanym domu mieszkalnym z czasów kolonialnych, wzniesiono go w 1759 r. Sam plac jest pięknie obsadzony palmami. Stoją też na nim fontanna i konny pomnik hiszpańskiego konkwistadora Pedro de Valdivii, założyciela Santiago de Chile. Po opuszczeniu placu przeszliśmy do Mercado Central czyli założonego w 1872 r. targowiska, mieszczącego się w ładnej, zabytkowej hali. Tam dostaliśmy nieco czasu wolnego. Można było coś zjeść (ja wybrałem emapanadas) czy np. coś zakupić na targu z owocami (ja skusiłem się na miejscowe truskawki i melony). Na skwerku w pobliżu Mercado Central obejrzałem ponadto Pomnik Bohaterów (El Monumento a los Héroes de Iquique) odsłonięty w 1962 r. Ma on aż 25 m wysokości. Po czasie wolnym podjechał po nas autokar (w międzyczasie w roli kierowcy Manuel został zamieniony przez Claudię), którym pojechaliśmy jeszcze na zabytkowy cmentarz. Takie można powiedzieć miejscowe „Powązki” czy używając bardziej adekwatnego porównania z tamtego regionu świata, taką miejscową „Recoletę”. Ta narodowa nekropolia została otwarta 10 grudnia 1821 r. Widzieliśmy tam wiele pięknych, zabytkowych grobowców. Jest tam pochowany m.in. prezydent Salvador Allende (widzieliśmy jego grobowiec) oraz słynny polski uczony Ignacy Domeyko (widzieliśmy upamiętniający go obelisk), który był m.in. rektorem Uniwersytetu w Santiago de Chile. Potem ruszyliśmy już do hotelu, a właściwie hoteli, bo naszą niewielką 18-osobową grupę rozdzielono na aż 3 hotele. I przy tym żadna część grupy nie trafiła do hotelu „Los Españoles”, w którym zwykle nocowały wcześniejsze grupy Rainbow. Wydaje się niezrozumiałe, że choć nasza grupa była zapisana jako pierwsza, to inne grupy dostały pierwszeństwo przy przydzielaniu hotelu. Ja ostatecznie trafiłem do hotelu „Nogales”. Miałem tam jednak tylko nocleg, bo na kolację musiałem się udać do innego hotelu, w którym nocowała inna część grupy. Serwowaną kolację zaplanowano na 18:00. Po niej wybrałem się na spacer i zakupy spożywcze, żeby zaopatrzyć się na następny dzień. Wspomnę jeszcze, że podczas spaceru z oddali widziałem najwyższy budynek w Chile i w całej Ameryce Południowej - Gran Torre Santiago. Mierzy on 300 m wysokości i ma 64 piętra. Potem udałem się już na odpoczynek do hotelu. Dzień 3 (22 IV 2018 niedziela) Tego dnia mieliśmy wczesną pobudkę, już o 5:15 rano musieliśmy się zebrać z bagażami pod hotelem. Podjechał po nas autokar, który zbierał uczestników wycieczki zakwaterowanych w 3 hotelach. W autokarze dostaliśmy prowiant na drogę zamiast normalnego śniadania. Na lotnisko dotarliśmy kilka minut przed 6-stą. Przeszliśmy odprawę i oczekiwaliśmy na wylot zaplanowany na godz. 8:00. Lecieliśmy Airbusem A319 należącym do chilijskich linii Sky Airlines. Podczas lotu nie było żadnych darmowych napojów czy przekąsek. Można natomiast było coś nabyć odpłatnie (ja np. wybrałem herbatę). O 10:00 wylądowaliśmy na lotnisku w Calamie. Na miejscu czekał na nas kolejny autokar z kierowcą Louisem, którym ruszyliśmy w podróż przez pustynię Atacama. Wspomnę tu od razu, że zrealizowaliśmy tego dnia zmieniony (w stosunku do oficjalnego) program zwiedzania. Odbyło się to za zgodą wszystkich uczestników, przy czym była to zgoda trochę „w ciemno”, bo w praktyce nie byliśmy w stanie ocenić czy jest to zmiana korzystna (z perspektywy czasu mam co do tego pewne wątpliwości). Dodam, że ten zmieniony program będzie już oficjalnym programem w sezonie 2018/19. Podczas drogi mijaliśmy różne piękne krajobrazy, czasem się też na krótko zatrzymywaliśmy, żeby sfotografować miejscowe zwierzęta (lamy, gwanako). W końcu dotarliśmy do Valle del Arcoiris czyli Tęczowej Doliny, nazywanej tak ze względu na niezwykły kolor wzgórz znajdujących się w tym miejscu. Dolina Tęczowa, znajduje się w dorzeczu Rio Grande, 90 km od San Pedro de Atacama na wysokości ponad 3 000 m n.p.m. Paleta barw od czerwieni, fioletów po biel tworzy bajeczny krajobraz. Kolory te są wynikiem różnego stężenia gliny, soli i minerałów. Mieliśmy w tym miejscu nieco czasu wolnego na spacer pośród kolorowych skał. Następnie przejechaliśmy do Yerbas Buenas, gdzie mogliśmy oglądać petroglify na skałach. Ten nowy punkt programu nie wydał mi się specjalnie ekscytujący. Znacznie bardziej podobał mi się kolejny. Zatrzymaliśmy się bowiem przy pięknych lagunach Baltinache. To laguny charakteryzujące się podobnym zasoleniem co Morze Martwe. Była możliwość kąpieli w jednej z takich lagun, z czego oczywiście skwapliwie skorzystałem. Wyporność faktycznie była ogromna, można się było spokojnie położyć na wodzie i sobie poleżeć. W pobliżu były również prysznice, więc można było spłukać z siebie sól po powrocie z kąpieli w lagunie. W międzyczasie przygotowano też dla nas plenerowy poczęstunek. Było wino, soki i różne przekąski. Odprężeni i posileni ruszyliśmy już do hotelu w San Pedro de Atacama. Miasto, położone na wysokości ok. 2440 m n.p.m. jest zieloną oazą na środku pustyni Atacama. Tuż przed 19-stą dotarliśmy w końcu do hotelu „Casa Don Esteban”, w którym mieliśmy 2 kolejne noclegi. O 19:30 mieliśmy w hotelu serwowaną kolację. Tego wieczoru wpłacaliśmy też pilotce obowiązkową kwotę 430 USD na bilety wstępu, przewodników, napiwki itp. Dzień 4 (23 IV 2018 poniedziałek) Tego dnia znowu mieliśmy wczesną pobudkę. Pobraliśmy prowiant na drogę i już o 5:30 wyruszyliśmy autokarem w drogę do gejzerów El Tatio. Są to najwyżej położone gejzery na świecie, znajdują się na wysokości 4320 m n.p.m. Przez wielu są też uznawane za najbardziej imponujące gejzery na świecie. Zdecydowanie najlepiej prezentują się o wschodzie słońca (stąd nasza wczesna pobudka), kiedy są spowite kłębami pary wodnej wyglądającej jak dym. Nazwa tego miejsca, El Tatio, to w tłumaczeniu na język polski „dziadek”. Znajduje się tam aż 80 aktywnych gejzerów, co sprawia, że „Dziadek” to największe pole gejzerów na południowej półkuli i trzecie co do wielkości na świecie. Gejzery przypominają miniaturki wulkanów, które zamiast lawą tryskają gorącą wodą, tworząc ciekawe formy mineralne po odparowaniu wrzącej wody. Średnia erupcja gejzeru to 75 cm, ale woda potrafi z nich „wystrzelić” nawet do wysokości 6 m! Ok. 7 mieliśmy postój przy ostatnich toaletach przed gejzerami. Pół godziny później dotarliśmy już do pola gejzerów. Tam mieliśmy ok. 45 minut czasu wolnego na indywidualną przechadzkę pośród dymiących gejzerów. W międzyczasie przygotowano dla nas śniadanie w plenerze, które następnie zjedliśmy. Potem przejechaliśmy autokarem do miejsca, w którym można było zażyć kąpieli termalnych w basenie na wolnym powietrzu. Było to dość ekstremalne doświadczenie (z naszej grupy oprócz mnie skorzystały z niego chyba tylko 3 osoby), bo choć woda w basenie była bardzo ciepło, to temperatura zewnętrzna oscylowała w okolicy zera stopni. Wyjście z wody było zatem bardzo trudne, ale było warto dla poczucia odprężenia po kąpieli. Potem w ramach danego nam czasu wolnego (do 9:15) pospacerowałem jeszcze trochę po malowniczej okolicy. Następnie ruszyliśmy w drogę powrotną do San Pedro de Atacama. Po drodze zatrzymywaliśmy się w różnych ciekawych miejscach. Pierwszy postój mieliśmy przy Vado Putana czyli bardzo malowniczych rozlewiskach rzeki Putana (wypływa ona z wulkanu o tej samej nazwie). Rozlewisko jest siedliskiem dla różnych gatunków ptaków i wikunii. Kolejny postój był w maleńkim miasteczku Machuca położonym na wysokości ok. 4000 m n.p.m. Jest w nim ok. 20 domów i niewielki biały kościółek pokryty strzechą. Później mieliśmy już tylko bardzo krótkie postoje, aby sfotografować jakieś zwierzęta czy rośliny. Ok. 12:30 dojechaliśmy do San Pedro de Atacama i dostaliśmy tam 2 godziny czasu wolnego. Była zatem okazja by trochę pospacerować po tym dość sennym miasteczku. Na jego centralnym placu rośnie kilka drzew, są też ławki, na których można odpocząć w ich cieniu. Obok placu stoi Iglesia de San Pedro. Ten niewielki kościół zbudowano w 1774 r. W XIX wieku dobudowano do świątyni dzwonnicę. Po drugiej stronie placu, naprzeciwko kościoła, mieści się najstarszy budynek w mieście (obecnie sklep z pamiątkami) Casa Incaica. Po jeszcze innej stronie placu stoi miejscowy ratusz. Przy przechadzce po uliczkach miasteczka uwagę zwraca duża liczba wałęsających się lub wylegujących się psów. Przeszedłem też przez miejscowe targowisko, była również okazja do konsumpcji (tym razem wybrałem sobie kurczaka z ryżem i warzywami). Zgodnie z sugestiami pilotki nabyliśmy tam też niewielką ilość boliwijskiej waluty, aby mieć na następny dzień drobne np. na toaletę. Po czasie wolnym ruszyliśmy autokarem do Valle de la Luna czyli Doliny Księżycowej. Przejeżdżaliśmy przez pasmo Cordillera de la Sal, gdzie można podziwiać wspaniałe, naturalne formacje solne. Dolina Księżycowa zawdzięcza swą nazwę kosmicznemu krajobrazowi, wysuszone jeziora i spękana od braku deszczu ziemia, do złudzenia przypominają krajobraz na Księżycu. Mieliśmy tam kolejno trzy dłuższe postoje, podczas których odbywaliśmy piesze przechadzki. Pierwszy był w okolicy dawnej kopalni soli (Mina Victoria), drugi w okolicy ciekawej formacji skalnej zwanej, z racji swojego kształtu, „Amfiteatrem” i wreszcie trzeci (najdłuższy) przy tzw. Wielkiej Wydmie. Najbardziej ekscytująca i obfitująca w najwspanialsze widoki była ostatnia z wymienionych przechadzek. Następnie pojechaliśmy autokarem do Valle de la Muerte czyli Doliny Śmierci. Jest to najbardziej suche miejsce w paśmie Cordillera de la Sal. Za to feeria barw jaką oferują tam najróżniejsze formacje skalne i padające na nie promienie słońca tworzą piękny obraz, który namalować może tylko natura. W Dolinie Śmierci mieliśmy już tylko trzy krótsze postoje w punktach widokowych (m.in. przy tzw. „Skale Kojota”). Potem ruszyliśmy już w drogę powrotną do hotelu. Dotarliśmy do niego ok. 18:45. O 19:00 mieliśmy w hotelu serwowaną kolację. Dzień 5 (24 IV wtorek) Po śniadaniu w hotelu i wykwaterowaniu ok 7:00 wyruszyliśmy autokarem w drogę do Boliwii. Kilak minut po 8-smej dotarliśmy do chilijskiego posterunku granicznego w Hito Cajon. Dodam jeszcze, że na trasie dojazdu, jak i z samej granicy mogliśmy podziwiać z oddali wulkan Licancabur (5920 m n.p.m.). Przed posterunkiem nie było bardzo dużej kolejki pojazdu, ale i tak swoje musieliśmy odczekać, w końcu wszyscy przeszli kontrolę paszportową i tuż po 9-tej ruszyliśmy z kolei do boliwijskiego posterunku granicznego (dotarliśmy do niego mniej więcej po 5 minutach). Tam przeszliśmy kolejną graniczną kontrolę. Trzeba też było cofnąć czas o godzinę, przestawiając się na czas boliwijski. Nasze bagaże zostały wyładowane z autokaru, którym przyjechaliśmy na granicę i potem przeładowane do jeepów, którymi podróżowaliśmy przez 2 dni w Boliwii. Oczywiście musieliśmy się podzielić na mniejsze grupki, bo do jeepa oprócz kierowcy wchodziły 4 osoby (mnie przypadło miejsce z przodu obok kierowcy). Dodam, że oprócz kierowcy dołączył do nas również miejscowy przewodnik Sergio. Kierowca „mojego” jeepa nosił imiona Jose Manuel. Jeszcze na granicy kierowcy jeepów przygotowali dla nas śniadanie (było to już nasze drugie tego dnia), które spożyliśmy w plenerze. W końcu ok. 9:10 czasu boliwijskiego wyruszyliśmy w dalszą drogę. Podróżowaliśmy tzw. Ruta de las Lagunas słynącą z pięknych lagun czyli wysokogórskich jezior (najwyższy punkt, w jakim się znaleźliśmy w tym dniu był położony na wysokości aż 4 850 m n.p.m.), z których każda zachwyca innymi kolorami. Występujących tam też liczne flamingi, skupiające się wokół kolorowych wód. Pierwszy postój mieliśmy przy Laguna Blanca. Jest to słone jezioro leżące ona na wysokości 4350 m n.p.m. Ma ok. 11 km2 powierzchni, 5,6 km długości i 3,5 km szerokości. Charakterystyczny biały kolor wody jest spowodowany dużą ilością zanurzonych w niej minerałów. Kolejny postój mieliśmy przy pobliskiej Laguna Verde (również na wysokości 4350 m n.p.m.) o powierzchni ok 1700 ha. To słone jezioro charakteryzuje się z kolei wysoką zawartością arszeniku, który wraz z innymi minerałami w określonych warunkach atmosferycznych (przy odpowiednich wiatrach) nadaje wodzie zielony kolor (w różnych odcieniach). Niestety podczas naszej wizyty ten efekt nie był widoczny. Dodam jeszcze, że w pobliżu tej laguny natknęliśmy się na lisa andyjskiego (przypomina on kojota). Następny postój mieliśmy na Pustyni Dali, która charakteryzuje się krajobrazem pokazującym wszystkie kolory tęczy, będąc tym samym wspaniałym miejscem dla fotografów. Występują tam też ciekawe formacje skalne. Nazwa tego miejsca wzięła się stąd, że tamtejsze krajobrazy przypominają surrealistyczne dzieła Salvadora Dali. Kolejny postój mieliśmy przy lagunie Polques, która zawiera duże ilości białych minerałów. Są też przy niej gorące źródła, widzieliśmy ludzi kąpiących się w basenach nimi zasilanych. Widzieliśmy też różne gatunki ptactwa żerujące w wodach laguny. Następny przystanek mieliśmy przy polu geotermalnym Sol de Mañana. Tereny geotermiczne rozciągają się tam na obszarze ponad 10 km2 na wysokości od 4800 do 5000 m n.p.m. My oczywiście widzieliśmy tylko jego fragment. Tereny te charakteryzują się dużą aktywnością wulkaniczną. Widzieliśmy tam źródła siarkowe i dymiące błotne jeziorka. Dwa następne postoje mieliśmy przy lagunie, która mnie zauroczyła najbardziej ze wszystkich lagun widzianych tego dnia. Mowa o Laguna Colorada. Najpierw zatrzymaliśmy się na poziomie wód laguny (leży ono na wysokości 4278 m n.p.m.) przy restauracji, w której zjedliśmy obiad. Potem wjechaliśmy wyżej na punkt widokowy, z którego mogliśmy podziwiać lagunę w pełnej krasie. To płytkie słone jezioro (średnia głębokość to ledwie 0,35 m, maksymalna 1,5 m) ma powierzchnię ok. 60 km2, 10,7 km długości i 9,6 km szerokości. Pigmentacja wód laguny zależy od obecności różnych gatunków alg. Jezioro swoją popularność zawdzięcza charakterystycznej, intensywnie czerwonej barwie. Dodatkowo na jego tafli można zaobserwować liczne, kontrastujące, białe połacie boraksu. Całość tego niezwykłego zjawiska wkomponowana jest w malowniczy, nieskażony, górski krajobraz. Lagunę Coloradę zamieszkują głównie różowe flamingi krótkodziobe, ale można również spotkać flamingi andyjskie i chilijskie. Kolejny postój mieliśmy przy Árbol de Piedra czyli niezwykłej formacji skalnej, wyrzeźbionej przez wiatr, wyglądem przypominającą drzewo o wysokości ok. 7 m. W okolicy widzieliśmy jeszcze wiele innych ciekawych formacji skalnych. Następny postój mieliśmy przy Laguna Kara. To kolejne piękne słone jezioro położone na wysokości 4522 m n.p.m. Ma ona powierzchnię 13 km2, 4,8 km długości i 4,6 km szerokości. Również tam mogliśmy zobaczyć duże ilości flamingów. Potem jechaliśmy już dłuższy czas bez postojów, mijając zmieniające się, ale wciąż niezmiennie piękne, krajobrazy. W końcu zatrzymaliśmy się na postój „toaletowy” wśród ciekawych forma skalnych (normalnych toalet nigdzie tam nie było). W dalszej drodze mieliśmy jeszcze krótki postój w miejscowości San Cristobal, gdzie była możliwość zrobienia zakupów spożywczych. Kilkanaście minut po 20-stej dotarliśmy w końcu do hotelu „Samay Wasi” w Uyuni (miasto leży na wysokości ok. 3700 m n.p.m.) i się w nim zakwaterowaliśmy, a potem udaliśmy na spoczynek po dniu dość wyczerpującym fizycznie, ale za to dostarczającym niezapomnianych wrażeń wizualnych. Dzień 6 (25 IV 2018 środa) Tego dnia wyjazd na wspólne zwiedzanie był zaplanowany na późniejszą godzinę, więc po śniadaniu w hotelu wybrałem się jeszcze na spacer po Uyuni. Dotarłem m.in. do Plaza Arce z ładnym niebieskim budynkiem ratusza i stojącą obok wieżą zegarową. Widziałem tez różne pomniki, rzeźby nowoczesne czy stare lokomotywy eksponowane na jednej z ulic. Minąłem też jeden z miejscowych kościołów (obejrzałem go tylko z zewnątrz). Po spacerze wróciłem do hotelu. Ok. 10:20 wyruszyliśmy jeepami na wspólne zwiedzanie. Pierwszy przystanek (3 km za miastem Uyuni) mieliśmy przy Cmentarzu Lokomotyw. To unikatowe miejsce, w którym rozkwit kolei przypadł na XIX - XX w. Był ściśle związany z odkrytymi w tym czasie bogatymi złożami minerałów oraz transportem ich z kopalni do portów na wybrzeżu Pacyfiku. Teraz znajduje się tam blisko setka lokomotyw oraz wagonów porzuconych wiele lat temu po wyczerpaniu się złóż minerałów. Porobiliśmy tam trochę zdjęć i ruszyliśmy dalej. Następny postój mieliśmy w miasteczku Colchani, gdzie obejrzeliśmy małe muzeum soli i pokręciliśmy się po miejscowym targowisku. Później pojechaliśmy już do Salar de Uyuni czyli największego solniska na świecie. Jest to niespotykanie płaska (różnica wzniesień to niecałe 41 cm), ogromna pustynia solna o powierzchni ponad 10 000 km². Leży na wysokości 3653 m n.p.m. Pod kilkunastometrową warstwą soli płyną zasolone rzeki. Powierzchnię solniska pokrywa skorupa, pod którą znajduje się niezwykle bogata w lit solanka. Szacuje się, że zawiera 50–70% światowych zasobów litu. W porze deszczowej salar pokryty jest wodą, podczas naszego pobytu widzieliśmy ją jedynie na obrzeżach solniska. Po przejechaniu niewielkiego fragmentu salaru zatrzymaliśmy się na krótki postój, aby zrobić pierwsze zdjęcia tego niezwykłego miejsca. Potem wjechaliśmy daleko w głąb salaru zatrzymując się dopiero przy Wyspie Ryb w miejscowym języku zwanej Incahuasi. Nazwa pochodzi od kształtu wyspy przypominającego kształt ryby. Ta skalista wysepka ma 24,62 ha powierzchni i jest porośnięta dużą ilością ogromnych kaktusów. Stanowi pozostałość dawnego wulkanu. Dostaliśmy trochę czasu wolnego na samodzielny spacer po wyspie (z jej górnych partii roztaczały się wspaniałe widoki), a potem mieliśmy obiad (przygotowali go dla nas kierowcy jeepów) w plenerze na powierzchni solniska. Była to zaiste niezwykła sceneria na posiłek. Potem ruszyliśmy w drogę powrotną. Po pewnym czasie zatrzymaliśmy się, aby zrobić oryginalną sesję zdjęciową na salarze. Pomagali nam w tym kierowcy, którzy aranżowali różne sceny do fotograficznych zabaw z perspektywą. W efekcie powstały bardzo zabawne zdjęcia bazujące na złudzeniach optycznych. Po sesji zdjęciowej ruszyliśmy dalej. Następny postój mieliśmy przy hotelu solnym, prawie w całości wykonanym z bloków soli, głównego surowca w okolicy. W tym miejscu w 2014 przebiegał Rajd Dakar, ale w następnych latach się z tego wycofano, bo salar okazał się zbyt zabójczy dla samochodów. W pobliżu hotelu stoi obelisk, na którym jest m.in. tablica wspominająca o uczestnikach Rajdu Dakar. Potem zatrzymaliśmy się jeszcze w jednym miejscu, aby popatrzyć na zachód słońca. Dalej ruszyliśmy już na lotnisko w Uyuni. Wg oficjalnego programu mieliśmy spać 2 noce w Uyuni, a jedną w La Paz, tymczasem przyspieszono nam wylot do La Paz i w rezultacie to tam spędziliśmy 2 noce. Wziąwszy pod uwagę znacznie wyższą wysokość i przenikliwe zimno w hotelu w La Paz nie była to raczej zmiana korzystna. Do lotniska w Uyuni dotarliśmy o 18:40. Tam pożegnaliśmy naszego kierowcę jeepa wręczając mu sowity napiwek, bo bardzo byliśmy zadowoleni z jego usług. Na lotnisku przeszliśmy tym razem odprawę grupową, co skróciło jej czas. Za to więcej czasu zajęła szczegółowa kontrola bagażu podręcznego. Nie było tam maszyn do prześwietlania bagażu, więc urzędnicy przeszukiwali je „ręcznie”. Nasz lot zaplanowano na 20:40. Lecieliśmy tym razem samolotem Bombardier CRJ – 200 (z układem siedzeń 2+2) należącym do boliwijskich linii lotniczych Amaszonas. W trakcie lotu zaserwowano nam jedynie wodę. Ok. 21:05 wylądowaliśmy na lotnisku w La Paz (znajduje się ono w dzielnicy El Alto). Tam czekał na nas miejscowy przewodnik Juan. Po odbiorze bagażu przeszliśmy do autokaru z kierowcą Pedro. O 21:35 ruszyliśmy w drogę do hotelu, do którego dotarliśmy kilka minut po 22-giej. Był to hotel „Estrella Andina” położony w centrum miasta. Po zakwaterowaniu udaliśmy się na spoczynek po kolejnym intensywnym dniu. Dzień 7 (26 IV 2018 czwartek) Po śniadaniu w hotelu (jedliśmy je w restauracji na 5-tym piętrze, skąd rozpościerały się piękne widoki na miasto) o 8:30 wyruszyliśmy autokarem na zwiedzanie miasta. La Paz, to największe miasto Boliwii, leżące na wysokości 3200 - 4050 m n.p.m. Zostało wybrane w prestiżowym konkursie na Siedem Cudów Świata w kategorii: miasta. Pierwszy postój mieliśmy przy jednym z punktów widokowych, z którego podziwialiśmy widoki na miasto. Następnie podjechaliśmy do jednej ze stacji kolejki gondolowej Mi Teleferico, która zastępuje w tym mieście metro. Zaczęła funkcjonować w 2014 i obecnie ma już 7 linii (łącznie kilkanaście km długości). Tego dnia odbyliśmy przejażdżkę linią „zieloną”, podziwiając wspaniałe widoki na miasto. Potem znowu wsiedliśmy do autokaru, którym podjechaliśmy do kolejnego punktu widokowego (Killi-Killi), z którego roztaczała się cudowna panorama miasta. Widziałem z oddali m.in. położony najwyżej na świecie stadion piłkarski, na którym Boliwia oczywiście regularnie ogrywa swoich przeciwników. Na wzgórzu widzieliśmy też niewielki park z łukiem pośrodku. Następnie podjechaliśmy do głównego placu miasta - Plaza Murillo (zaprojektowano został w 1558 r.) i go obejrzeliśmy wraz z otaczającymi go budowlami, w tym katedrą (pw. Matki Boskiej Pokoju), do której wnętrza także zajrzeliśmy. Budowę katedry zaczęto w 1831 r., a ukończono w 1925 r. W jej wnętrzu zwracają uwagę piękne witraże. W maju 1988 roku katedrę odwiedził papież Jan Paweł II, co upamiętnia tablica pamiątkowa. Obok katedry stoi pałac (Palacio Quemado), do którego wejścia strzegą żołnierze w pięknych (stylizowanych na XIX-wieczne) czerwonych mundurach. Jest to siedziba prezydenta republiki Boliwii. Nazwa Palacio Quemado oznacza Spalony Pałac, a została ona nadana po spaleniu pałacu podczas powstania w 1875. Potem pałac został odbudowany i był wielokrotnie przebudowywany. Najładniejszym budynkiem stojącym przy placu wydał mi się jednak Pałac Ustawodawczy, w którym obraduje boliwijski Kongres. Jest to budynek o architekturze kolonialnej. Siedzibą Kongresu stał się w 1904 r., wcześniej mieściło się tam więzienie, uniwersytet i klasztor. Ciekawostką jest zabytkowy (z 1905 r.) zegar na wieży pałacu, który ma odwróconą kolejność cyfr na cyferblacie i wskazówki też przesuwają się w drugą stronę. Wspomnę jeszcze, że pośrodku placu stoi duży pomnik Pedra Domingo Murillo, patrioty, który odegrał kluczową rolę w uzyskaniu niepodległości przez Boliwię. Podczas dalszego spaceru minęliśmy m.in. kościół Santo Domingo (wybudowany w 1760 r w stylu baroku metyskiego), budynek (Amigos de la Ciudad) biblioteki miejskiej oraz ładny budynek teatru miejskiego (El Teatro Municipal „Alberto Saavedra Pérez”), zbudowany w latach 1834-45. Następnie dotarliśmy do brukowanej uliczki Jaen, która zachowała swój kolonialny charakter i zabudowę. Mieszczą się przy niej liczne muzea. Wspólnie odwiedziliśmy jedno z nich, było to Muzeum Instrumentów Muzycznych (Museo de los Instrumentos Musicales). Zostało ono założone w 1962 r. przez słynnego boliwijskiego charangistę (charango to niewielki andyjski instrument gitarowy, podobny do mandoliny, zazwyczaj ma 10 strun i pudło rezonansowe wykonane ze skorupy pancernika) Ernesto Cayour Aramayo. Zawiera największą tego typu kolekcję w Boliwii, na którą składa się ponad 2000 instrumentów muzycznych, używanych w różnych regionach Boliwii, w tym także obszerną kolekcja charango. Ciekawostką są instrumenty muzyczne wykonane z nietypowych materiałów jak skorupy żółwia czy pancernika, dziób tukana, kozie kopyta czy zęby muła oraz flety wykonane z wulkanicznej skały w kształcie erotycznych postaci. Po zwiedzeniu muzeum odwiedziliśmy następnie pobliską galerię artystyczną Mamani Mamani, gdzie akurat zastaliśmy znanego boliwijskiego malarza Roberto Mamani Mamani. Chętni mogli nabyć jego prace wraz z dedykacją artysty. Ten urodzony w 1962 r. malarz pochodzi z ludu Aymara. W swojej twórczości posługuje się lokalnymi tradycjami i symbolami, jego obrazy charakteryzują się bardzo żywymi kolorami. Dzieła tego artysty wystawiane są m.in. w Waszyngtonie, Tokio, Monachium i Londynie. Potem wróciliśmy do autokaru, którym kawałek podjechaliśmy w pobliże tzw. targu czarownic, do którego następnie już pieszo dotarliśmy. Można tam nabyć np. płody lamy czy inne dziwne rzeczy używane do tamtejszych ezoterycznych ceremonii. Są tam też rozmaite zioła, przyprawy, wina, amulety oraz specyfiki na wszelkie choroby. Po obejrzeniu targu przeszliśmy następnie do Plaza San Francisco, przy którym stoi potężny kościół San Francisco. Budowę jego pierwotnej wersji ukończono w 1549 r. Potem się on jednak zawalił po dużych opadach śniegu. Obecną postać nadano kościołowi w latach 1743-53. Reprezentuje on styl baroku metyskiego. Tym razem zerknęliśmy na kościół jedynie z zewnątrz i następnie udaliśmy się do pobliskiej restauracji „La Casona”, gdzie spożyliśmy serwowany obiad. Potem pieszo wróciliśmy do hotelu (dotarliśmy do niego ok. 14:45) i mieliśmy już czas wolny. Po krótkiej przerwie ponownie wyszedłem z hotelu, tym razem na indywidualną eksplorację miasta. Doszedłem ponownie do Plaza San Francisco i tym razem zwiedziłem stojące przy nim muzeum (Museo San Francisco). Bilet wstępu kosztował 20 bolivianos, w jego cenie był zagwarantowany mówiący po angielsku przewodnik. Muzeum założono w 1953 r. w miejscu dawnego klasztoru św. Franciszka. Zbiory zawierają m.in. piękne obrazy religijne namalowane przez lokalnych twórców, głównie z XVII i XVIII w. Zdobione malowidłami są ściany holu i piwnicy, w której przechowywano wina. Ładne są tez klasztorne krużganki i ogród. Po zwiedzeniu muzeum wszedłem również tym razem do wnętrza kościoła św. Franciszka (w międzyczasie został otwarty). Piękne wnętrze kościoła jest bardzo bogato zdobione, ma piękny złoty ołtarza główny, a także liczne malowidła i bogato zdobione statuy. Potem ponownie wróciłem raz jeszcze do głównego placu i pochodziłem po jego okolicy (w tym także po miejscach, które już wcześniej tego dnia odwiedziłem). Po drodze minąłem m.in. kilka kościołów. Tym razem wszedłem do wnętrza kościoła Santo Domingo. Tylko z zewnątrz minąłem neogotycki kościół San Calixto, zbudowany w 1882 r. W przypadku kościoła San Sebastian z 1548 r. zwiedziłem również wnętrze. Wspomnę jeszcze, że kościół ten stoi przy placu Alonso de Mendoza, przy którym widziałem również pomnik tego hiszpańskiego konkwistadora. Postawiono go w 1548 r. Dotarłem jeszcze do kościoła La Recoleta (zbudowanego w 1896 r,), który obejrzałem tylko z zewnątrz. W trakcie spaceru widziałem też różne inne ciekawe budynki, których nie będę już jednak szczegółowo wymieniał. Podczas przechadzki była też okazja do konsumpcji (w moim przypadku tradycyjne emapanadas) i zakupów. Ostatecznie do hotelu wróciłem o 19:30. Dzień 8 (27 IV 2018 piątek) Po śniadaniu w hotelu i wykwaterowaniu ok. 7:30 wyruszyliśmy autokarem w dalszą drogę. Najpierw pojechaliśmy do El Alto czyli najwyżej położonej (ok. 4150 m n.p.m.) dzielnicy w obszarze miejskim La Paz. Zatrzymaliśmy się przy jednej ze stacji Mi Teleferico i odbyliśmy przejażdżki kolejnymi dwoma liniami tej kolejki: „czerwoną” i „niebieską”. Przy tej okazji oczywiście ponownie mogliśmy podziwiać wspaniałe widoki na miasto. Po opuszczeniu kolejki mogliśmy się jeszcze trochę poprzyglądać barwnemu targowisku przy jednej ze stacji. Potem ruszyliśmy już autokarem w kierunku granicy z Peru. Po drodze mieliśmy jeden krótki postój w punkcie widokowym. Dłuższy postój mieliśmy po godzinie 10-tej kiedy to zatrzymaliśmy się w Tiahuanaco. To największy ośrodek kultury andyjskiej z okresu regionalnego, wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Leży na wysokości 3800 m n.p.m. Czas powstania Tiahuanaco określa się na VI w. p.n.e., największy rozwój ośrodka datowany jest na okres III-VIII w., okres ekspansji trwał od VIII do XII w. W tym czasie Tiahuanaco swoim wpływem objęło cały obszar Ameryki andyjskiej od północnego Chile i Argentyny do północnych wybrzeży Peru oraz zachodnią Boliwię. Na miejscu najpierw zwiedziliśmy 2 muzea (uwaga: jest w nich bardzo zimno), a potem teren stanowiska archeologicznego, zajmującego powierzchnię ok. 3 km2. Zachowane ruiny monumentalnych budowli pochodzą z okresu największego rozwoju ośrodka. Zobaczyliśmy tam m.in. słynną Bramę Słońca z wizerunkiem Boga Wiracocha. Jest to kamienna konstrukcja w kształcie wolno stojącej bramy. Zbudowana została z bloków andezytu grubości 0,5 m, wysokość konstrukcji wynosi 2,73 m, a jej szerokość to 3,80 m. Bramę zdobi fryz, w którego centrum umieszczona jest podobizna boga Wirakoczy. Bóstwo umieszczone jest na podwyższeniu. W rękach trzyma symbole władzy, twarz ma przesłoniętą maską. Postać wpisana jest w kwadrat. W trzech poziomych rzędach, po obu stronach centralnej postaci umieszczono 48 „zapłakanych” ptaków. Najprawdopodobniej są to kapłani - wojownicy w rytualnych maskach kondora, składający hołd swojemu bóstwu. Postacie zostały umieszczone w kwadratowych, obramowanych polach. Meander z symbolami słońca stanowi dolne wykończenie fryzu. Cały ozdobny relief przypomina tkaninę. Taki powtarzalny rytm, geometryczna stylizacja, jest typowym elementem sztuki Tiahuanaco. Z innych obiektów, które tam widzieliśmy i o których wspomnę to Akapana i Kalasasaya. Akapana jest piętnastometrowej wysokości platformą o powierzchni 180 × 140 m. Boki jej pokryte są murami, a wnętrze to skupisko budowli wzniesionych wokół dużego zbiornika wody. Ściany zbiornika oblicowane zostały płytami kamienia. Kalasasaya to platforma w kształcie litery U i wymiarach w planie 135 × 120 m. Podobnie jak Akapana, została otoczona murami, z których zachowały się pionowe bloki skalne, połączone dawniej ścianami. Na dziedziniec prowadziły monumentalne schody zbudowane z sześciu stopni. Na wewnętrznym placu, na dwustopniowej platformie stał budynek o wymiarach 68 × 34 m. Najprawdopodobniej była to świątynia. Po zwiedzaniu mieliśmy jeszcze trochę czasu wolnego na miejscowym targowisku. Następnie przejechaliśmy autokarem do pobliskiej restauracji, w której spożyliśmy serwowany obiad. Ok. 13:30 ruszyliśmy dalej. Po 14-stej dotarliśmy do boliwijskiego posterunku granicznego w Desaguadero. Nasze bagaże główne zostały wypakowane z autokaru i zapakowane na 2 riksze, którymi przewieziono je na stronę peruwiańską. Z bagażami podręcznymi udaliśmy się do boliwijskiej kontroli paszportowej Następnie pieszo przeszliśmy do posterunku peruwiańskiego. Tam musieliśmy tym razem wypełnić karty wjazdowe i odstać swoje w 2 kolejkach: do kontroli celnej i paszportowej. Wspomnę, że na tej granicy jest duży ruch pieszy i kołowy, jest to też przy okazji wielkie targowisko. W końcu przeszliśmy wszystkie kontrole i dostaliśmy się na stronę peruwiańską. Na granicy czekał na nas kolejny lokalny przewodnik – Menelo, który zaprowadził nas do kolejnego autokaru z kierowcą Niltonem. Nasze bagaże główne już wcześniej zostały zapakowane do autokaru. Znowu musieliśmy cofnąć czas o godzinę, żeby dostosować się do czasu peruwiańskiego. Ruszyliśmy w drogę do Puno zaczynając część wycieczki, która dla mnie była w większości „powtórkowa”, bo byłem już w Peru w 2010 r. i odwiedziłem już wtedy miejsca, które teraz mieliśmy w planie. Wracając do relacji, to znaczna część naszej trasy w drodze do Puno biegła wzdłuż brzegów jeziora Titicaca. Zatrzymaliśmy się w jednym z punktów widokowych, z którego oprócz samego jeziora widzieliśmy też znajdujące się na nim kolorowe łodzie i hodowle. Po dojeździe do Puno (miasto leży nad jeziorem Titicaca na wysokości 3830 m n.p.m.) zatrzymaliśmy się w pewnej odległości od hotelu i musieliśmy taszczyć całość bagaży przez resztę drogi (na szczęście nie była zbyt długa). Ok. 17:30 dotarliśmy do hotelu „Mosoq”, w którym następnie zostaliśmy zakwaterowani. Dzień 9 (28 IV 2018 sobota) Po śniadaniu w hotelu część grupy wybrała się na wycieczkę fakultatywną (w cenie 60 USD) na pływające wyspy Uros. Ja już je odwiedziłem przy okazji wizyty w Peru w 2010 r., więc tym razem postanowiłem trochę pozwiedzać Puno. Ok. 8-smej wyruszyłem z hotelu na spacer po mieście. Dotarłem oczywiście przede wszystkim do głównego placu miasta – Plaza de Armas, przy którym stoi m.in. miejscowa katedra (pw. św. Karola Boromeusza) z okresu kolonialnego. Zbudowano ją w stylu baroku andyjskiego w 1757 r. Zwiedziłem także jej wnętrze, które jest dość surowe, pominąwszy marmurowy ołtarz główny, bogato zdobiony srebrem. Rzuciłem też okiem na inne budynki otaczające plac oraz stojący pośrodku niego pomnik pułkownika Francisca Bolognesi (bohatera narodowego Peru). W pobliżu katedry widziałem też budynek, w którym mieści się Muzeum Carlosa Dreyera (niemieckiego artysty, który zgromadził kolekcję sztuki prekolumbijskiej i kolonialnej). W niewielkiej odległości od głównego placu zwiedziłem (w tym jego wnętrze) kościół franciszkanów pw. św. Antoniego z Padwy. Następnie przeszedłem do Parque Pino czyli małego parku, otoczonego ładnymi budowlami. Stoi przy nim m.in. kościół pw. św. Jana Chrzciciela, którego wnętrze także zwiedziłem. Jest to też sanktuarium Virgen de La Candelaria (Matki Bożej z Candelarii). Początki tej parafii sięgają XVI w., obecny wygląd nadano temu kosciołowi w 1873 r. Wspomnę jeszcze, że pośrodku parku stoi pomnik dr Manuela Pino (peruwiańskiego bohatera wojennego). Z innych obiektów, które widziałem podczas spaceru w Puno wspomnę jeszcze o Arco Deustua czyli o wykonanym (w 1847 r.) z ciosanych kamieni łuku, upamiętniającym żołnierzy walczących w bitwach o wolność Peru. Podczas spaceru była też okazja do konsumpcji empanadas i wymiany waluty. Ok. 10:45 powróciłem do hotelu i odpoczywałem przed dalszą podróżą. Po 12-stej wyruszyliśmy nowym autokarem z nowym kierowcą Johnem (przybył po nas z Cusco) w dalszą drogę. Zatrzymaliśmy się na postój w miejscowości Pukara, gdzie była możliwość spożycia posiłku w miejscowej restauracji (ja wybrałem hamburgera z kurczakiem). O 14:50 ruszyliśmy dalej. Potem mieliśmy jeszcze jeden krótki postój widokowy w Feliz Viaje (na wysokości 4335 m n.p.m.). Ok. 20-stej nasz autokar zatrzymał się na obrzeżach Cusco (miasto leży na wysokości 3399 m n.p.m., liczy ok. 377 tys. mieszkańców, w czasach imperium Inków w Cusco znajdowała się stolica ich państwa, w języku keczua nazwa miasta oznacza „pępek świata”), gdzie przeładowano nasze bagaże główne do mniejszego pojazdu, który dowiózł je do naszego hotelu w Cusco. Potem dalej podjechaliśmy autokarem bliżej centrum miasta. Tam wysiedliśmy i dalej już pieszo z bagażem podręcznym dotarliśmy do restauracji „El Muelle de Toño”, w której zjedliśmy kolację. Po niej pieszo ruszyliśmy do hotelu „Emparador Plaza” (położonego bardzo blisko od centralnego placu miasta), dotarliśmy do niego kilkanaście minut przed 22-gą. Tam się zakwaterowaliśmy i udaliśmy na spoczynek. Dzień 10 (29 IV 2018 niedziela) Po śniadaniu w hotelu o 8:30 wyruszyliśmy na zwiedzanie. Pieszo doszliśmy do oddalonego nieco od hotelu miejsca, do którego po pewnym czasie podjechał nasz autokar, którym ruszyliśmy dalej. Towarzyszył nam tym razem lokalny przewodnik Miguel. Najpierw pojechaliśmy do ruin inkaskiej twierdzy Sacsaywaman i je zwiedziliśmy. W tym miejscu do dziś odbywa się najsłynniejszy peruwiański festiwal Inti Raimi. Ruiny leżą na wysokości 3600 m n.p.m. i zostały wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO w 1983 r. Ogromne kamienne mury wzniesiono prawdopodobnie w drugiej połowie XV w. za panowania króla Pachacuteca. Budowla składa się z trzech megalitycznych murów w układzie tarasowym – jeden nad drugim, zbudowanych w zygzak, rozciągających się na długości około 400 m. Do budowy ścian użyto ogromnych głazów dostarczonych z kamieniołomów znajdujących się w odległości 15 km, a następnie obrabianych w celu idealnego ich dopasowania bez stosowania zaprawy. Największy użyty kamień ma wymiary 9 m wysokości, 5 m szerokości i 4 m grubości. Jego waga wynosi około 350 ton. Po zwiedzeniu Sacsaywaman wjechaliśmy następnie na wzgórze Pukamuqu z wielką statuą Chrystusa z rozłożonymi rękami (otaczającego w ten symboliczny sposób opieką leżące w dole miasto). Zwana jest ona Cristo Blanco czyli Biały Chrystus z racji koloru statuy. Ma ok. 8 wysokości i była darem od Palestyńczyków, którzy znaleźli schronienie w Cusco po II wojnie światowej. Ze wzgórza mogliśmy też podziwiać wspaniałe widoki na rozpościerające się w dole miasto. Następnie podjechaliśmy do Factoria Paty’s, w której można było zrobić rozmaite zakupy (np. odzieżowe czy biżuterii). Poczęstowano nas też herbatą, a chętni mogli również degustować miejscowe ziemniaki i świnkę morską. Potem autokarem wróciliśmy w pobliże centrum Cusco. Zatrzymaliśmy się na wzgórzu w okolicy kościoła San Cristobal i dalej już pieszo zeszliśmy do Plaza de Armas (to główny plac miasta, w czasach Inków był zwany Huacayapata czyli Plac Wojowników i służył głównie do celów ceremonialnych). Tam trafiliśmy już niestety na sam koniec parady wojskowej. Następnie zwiedziliśmy stojącą przy placu katedrę. Jej majestatyczna zewnętrzna architektura zdradza wpływy renesansu, a przepiękne wnętrze jest ozdobione w stylu barokowym. Budowa katedry rozpoczęła się w 1560 r., ale jej ukończenie zajęło prawie 100 lat. Do katedry z obu stron dodano 2 kaplice – po lewej El Triunfo (była to pierwsza budowla sakralna Cusco, ma misternie rzeźbiony granitowy ołtarz), po prawej XVIII-wieczną Jesus, Maria y Jose. Skromna fasada katedry kontrastuje z barokowym wnętrzem pełnym złota i srebra (np. neoklasyczny ołtarz główny wykonany z boliwijskiego srebra waży ponad 400 kg), zgromadzono tam także ponad 400 dzieł malarskich szkoły z Cusco. Zwiedzanie katedry zakończyło program dnia wspólny dla wszystkich uczestników wycieczki. Ja przez resztę dnia miałem już czas wolny. Część uczestników wybrała się tego dnia na wycieczkę fakultatywną do Świętej Doliny Inków (w cenie 80 USD). Ja z tego zrezygnowałem, bo już tam byłem w 2010 r. Tym razem wolałem sobie dogłębniej pozwiedzać piękne Cusco (jego starówka wpisana została na listę światowego dziedzictwa UNESCO). Wspólne zwiedzanie katedry zakończyliśmy tuż przed 12-stą. Zaraz po tym szybko przeszedłem do pobliskiego kościoła jezuitów La Compañia, gdzie uczestniczyłem w niedzielnej mszy świętej. Przy okazji mogłem podziwiać piękne wnętrze tej świątyni. Miał to być w ogóle największy kościół w Cusco, ale miejscowy biskup był zdania, że świątynia nie powinna przewyższać swoim majestatem katedry. Mimo to fasada tego kościoła jest bardzo bogato zdobiona i prezentuje się okazalej od fasady katedry. Kościół został wybudowany w 1571 r. na miejscu pałacu jedenastego Inki Huayny Capaca, następnie odbudowany po trzęsieniu ziemi w 1650 r. To jeden z najpiękniejszych przykładów barokowej architektury kolonialnej w całym Peru, głównie ze względu na niezwykle dekoracyjną fasadę, cedrowy ołtarz pokryty płatkami złota, okna wykonane z białego alabastru oraz rzeźby i obrazy szkoły z Cusco. Po wyjściu z kościoła pochodziłem trochę po Plaza de Armas, a następnie wspiąłem się na wzgórze z kościołem San Cristobal. Tym razem zwiedziłem ten kościół (w tym również jego wnętrze). Wszedłem także na jego dzwonnicę, z której roztaczały się piękne widoki na miasto (bilet wstępu do kościoła i na wieżę kosztował 10 soli). Kościół ten zbudowano w XVI w. na miejscu dawnego pałacu pierwszego Inki. W jego wnętrzu uwagę zwraca przede wszystkim piękny, złoty ołtarz główny z wykonanym ze srebra tabernakulum. Jest tam też trochę ciekawych malowideł. Po zwiedzeniu kościoła San Cristobal wróciłem do Plaza de Armas i zacząłem penetrować inne jego okolice. Najpierw dotarłem do Plaza Regocijo. To ładny placyk z fontanną otoczony zabytkowymi budynkami z pięknymi drewnianymi balkonami (jeden jest też z ładnymi arkadami). Następnie skręciłem w uliczkę, u której końca dotarłem do klasztoru i kościoła Santa Teresa. Kompleks był zamknięty, więc rzuciłem na niego okiem jedynie z zewnątrz. Kościół zbudowano w XVII w. W dalszej wędrówce dotarłem do Plaza San Francisco. Dominującą budowlą przy tym dużym placu jest klasztor (w jego wnętrzach mieści się obecnie muzeum) i kościół San Francisco, który podczas tej przechadzki też obejrzałem tylko z zewnątrz. Kościół został pierwotnie wybudowany w 1572 r., potem został odbudowany po trzęsieniu ziemi w 1650 r. Zbudowano go na planie krzyża łacińskiego, ma trzy nawy i wysoką wieżę. Przy placu widziałem także ładny budynek szkoły Colegio Nacional de Ciencias z 1825 r. oraz ładny łuk Santa Clara. Łuk postawiono w 1835 r. dla uczczenia federacji z Boliwią. Po przejściu pod łukiem dotarłem następnie do klasztoru i kościoła Santa Klara. Początki zakonu klarysek sięgają 1549 r. Kościół zbudowano w 1622. Był zamknięty, więc obejrzałem go tylko z zewnątrz. Idąc dalej dotarłem następnie do Plazoleta San Pedro. Przy tym placyku mieści się m.in. spore targowisko (Mercado Central de San Pedro), ale dominującą budowlą jest tam kościół San Pedro. Kościół zbudowano w XVII w., podczas tej przechadzki obejrzałem go tylko z zewnątrz. Potem ruszyłem w drogę powrotną do Plaza de Armas, jednak trochę zmieniłem przy tym trasę, aby dotrzeć tym razem do bazyliki La Merced, którą podczas tego spaceru też obejrzałem tylko z zewnątrz. To trzeci, co do ważności (i jeden z najstarszych) kościół Cusco. Ufundowany został w 1535 r. przez Rina Sebastiana de Castaniedę na gruntach nadanych mu przez Pizarra. Dekorowali go miejscowi kamieniarze. Potem był restaurowany po trzęsieniu ziemi w 1650 r. Dalej skiwerowałem się już w kierunku hotelu. Po drodze minąłem jeszcze m.in. zabudowania klasztoru Santa Catalina, zbudowanego w 1610 r. na ruinach inkaskiego Acllawasi (Domu Dziewic Słońca). Obecnie w tym miejscu mieści się muzeum. Ok. 14:30 wróciłem do hotelu, gdzie trochę odpocząłem i się posiliłem. Ok. 15:30 wyruszyłem na drugą turę indywidualnego spaceru po mieście. Tym razem za cel wędrówki wyznaczyłem sobie najpierw dzielnicę San Blas, pełną kolonialnych budowli wspartych na inkaskich kamiennych murach, znana jest także jako dzielnica rzemieślników. Najpierw dotarłem do Pałacu Arcybiskupiego, w którym obecnie mieści się Muzeum Sztuki Religijnej. Rezydencja ta została zbudowana na miejscu dawnego pałacu władcy Inca Roca. Minąwszy Pałac Arcybiskupi udałem się na Plaza Nazarenas otoczony wieloma ładnymi budowlami. Wśród nich jest kaplica San Antonio (z końca XVII w.), dawny klasztor przerobiony na hotel oraz dawny gmach ceremonialny Inków – Kancha Inca, który w 1580 r. został przebudowany na rezydencję hiszpańskiego konkwistadora Alonsa Diaza. Obecnie w tym budynku mieści się Muzeum Sztuki Prekolumbijskiej. Potem wróciłem do Pałacu Arcybiskupiego, gdzie tym razem skręciłem w ulicę Hatunrumiyoc. Wzięła ona swą nazwę od słynnego 12-bocznego kamienia (Hatun Rumyoc), idealnie wpasowanego w mur stanowiący obecnie fundament Pałacu Arcybiskupiego. Wspinając się w górę i mijając kolejne sklepiki z rękodziełem, dotarłem w końcu do Plaza San Blas i stojącego przy nim kościoła San Blas. Jest to najstarszy kościół w Cusco, zbudowano go w 1563 r. Zwiedziłem również jego wnętrze i wszedłem na balkon, z którego roztaczały się widoki na okolicę (bilet wstępu do świątyni kosztował 10 soli). Wewnątrz kościoła uwagę przyciąga przede wszystkim piękny, złocony ołtarz główny. Interesująca jest też bogato zdobiona ambona, stanowiąca przykład barokowej sztuki snycerskiej. Przyjemny jest też placyk przy kościele, z fontanną w formie wodospadu. Potem wróciłem na Plaza de Armas, gdzie obejrzałem zdjęcie flagi z masztu przez żołnierzy. Pochodziłem raz jeszcze w niektóre miejsca, które odwiedziłem już wcześniej tego dnia. Jako, że zbliżała się pora rozpoczęcia wieczornych mszy świętych otwarto niektóre wcześniej zamknięte kościoły. Dzięki temu zwiedziłem tym razem wnętrza pięknej bazyliki La Merced (z pięknym złotym ołtarzem głównym, pięknymi ołtarzami bocznymi i pięknymi żyrandolami) oraz kościoła San Pedro (tam też był złoty ołtarz główny, ale poza tym wystrój wnętrza dość skromny). Przed 18-stą powróciłem do hotelu na odpoczynek. Ok. 19-stej wyruszyliśmy już wspólnie do restauracji „El Muelle de Toño”, gdzie zjedliśmy kolejną serwowaną kolację. Dzień 11 (30 IV 2018 poniedziałek) Tego dnia znowu mieliśmy bardzo wczesną pobudkę, nie było zatem oczywiście normalnego śniadania. W recepcji hotelu odebraliśmy prowiant na drogę i już ok. 4 rano wyruszyliśmy autokarem w podróż. Ponownie towarzyszyli nam kierowca John i lokalny przewodnik Miguel. W autokarze dostaliśmy jeszcze dodatkowo wodę i drobne przekąski. Ok. 6 rano dotarliśmy do Ollantaytambo. Udaliśmy się tam na stację kolejową, gdzie oczekiwaliśmy na pociąg do miasteczka Aguas Calientes. Odjazd pociągu zaplanowano na 6:40. Jechaliśmy składem należącym do przewoźnika Inca Rail. Podczas jazdy zaserwowano nam napoje i drobne przekąski. Szczęśliwie miałem miejsce po lewej stronie wagonu (patrząc w kierunku jazdy), co zapewniło mi lepsze widoki. Na miejsce dojechaliśmy ok. 8-smej. Tam szybo przeszliśmy do miejsca, z którego odjeżdżały autobusy do Machu Picchu, jednego z 7 Nowych Cudów Świata (od 2007 r. miejsce to jest wpisane na listę UNESCO). Wsiedliśmy do jednego z autobusów i wkrótce dotarliśmy do celu. Dla mnie była to już druga wizyta w tym niezwykłym miejscu, które wciąż uważam za najwspanialsze spośród tych, które w życiu widziałem. Potem zaczęliśmy zwiedzanie Machu Picchu. Towarzyszyła nam przy tym jeszcze jakaś dodatkowa lokalna przewodniczka, ale ona zajmowała się w zasadzie tylko sprawami porządkowymi (pilnowała, żeby nikt się nie odłączył od grupy). Sceneria tego miejsca jest naprawdę niesamowita (ruiny inkaskich budowli, tarasy uprawne, wysokie, pokryte zielenią szczyty Andów wokół, głęboko w dole wijąca się rzeka Urubamba). Miasto Inków położone jest na wysokości 2090-2400 m n.p.m., na przełęczy pomiędzy szczytami Wayna Picchu i Machu Picchu. Powstało w XV w. wg kompleksowo opracowanego planu, zostało opuszczone (z nieznanych przyczyn) ok. 1537 roku. Ponownie je odkrył w 1911 r. amerykański uczony, profesor Hiram Bingham. Miasto - twierdza zostało zbudowane z jasnego granitu. Na pobliskich zboczach znajdują się tarasy uprawne. Budowniczowie maksymalnie wykorzystali istniejącą rzeźbę terenu łącząc mury z istniejącymi wcześniej skałami. W niższej, wschodniej części miasta znajdują się pozostałości dzielnic mieszkalnych. Położona wyżej część zachodnia to zabudowania centrum kulturowego. Stąd można przejść do położonego najwyżej obserwatorium astronomicznego Intihuatana (miejsce, gdzie przystaje słońce). Kamienny słup stojący w centrum został wyrzeźbiony w litej skale. Obserwacje astronomiczne prowadzone były także ze zbudowanej na planie podkowy Wieży Słońca oraz Świątyni Trzech Okien. Budowle te miały tak usytuowane otwory okienne, aby padające przez nie słońce podczas przesilenia zimowego oświetlało kamień we wnętrzu pomieszczenia. Położone na różnych poziomach miasto miało system kanałów doprowadzających wodę zbieraną wcześniej w wykutych w skale zbiornikach. Najbardziej widocznym elementem architektury są wszechobecne schody. Doliczono się 1200 stopni. Zapewniały one komunikację wewnątrz tego położonego na różnych poziomach miasta. Z miejscowych budowli obejrzeliśmy m.in. Chatę strażnika, Świątynię Słońca, Święty Plac (przy nim główną świątynię oraz Świątynię Trzech Okien i dom arcykapłana), Intihuatana (kamień, którym Inkowie posługiwali się dla oznaczania pozycji Słońca w czasie przesileń, co było konieczne do planowania cyklów rolniczych), Świątynię Kondora i wiele innych. Po zwiedzaniu zjechaliśmy autobusem do Aguas Calientes, gdzie mieliśmy jeszcze trochę czasu wolnego. Pospacerowałem trochę po tym niewielkim miasteczku. Obejrzałem m.in. jego główny plac z pomnikiem króla Inków Pachacuteca i niewielkim kościółkiem (zajrzałem także do jego wnętrza). Pokręciłem się też na miejscowym targowisku. Pociąg powrotny mieliśmy o 14:30. Ponownie zaserwowano nam przekąski i napoje. Ok. 15:50 dojechaliśmy do Ollantaytambo, przesiedliśmy się do autokaru i ruszyliśmy w drogę powrotną do Cusco. Zatrzymaliśmy się w sporej odległości od hotelu, resztę drogi do niego musieliśmy pokonać pieszo. Do hotelowego pokoju dotarłem ostatecznie ok. 19-stej. Ok. 19:30 wyruszyliśmy wspólnie do restauracji „Tunupa” mieszczącej się przy Plaza de Armas. Tam zjedliśmy kolację (tym razem był „szwedzki stół” z bardzo dużym wyborem potraw i deserów). Posiłkowi towarzyszyły występy muzyczne i taneczne. Do hotelu wracaliśmy indywidualnie, ja wróciłem ok. 21-szej. Dzień 12 (1 V 2018 wtorek) Po śniadaniu w hotelu już o 8:30 kazano nam wystawić bagaże i opuścić ostatecznie pokoje nie czekając na zakończenie doby hotelowej, co było dość uciążliwe, zwłaszcza biorąc pod uwagę późniejszy rozwój wydarzeń. Wspólnie wyruszyliśmy z hotelu udając się do Coricanchy (dawnej świątynia Słońca, na ruinach której wzniesiono potem klasztor i kościół dominikanów). Pilotka przełożyła zwiedzanie tego miejsca na ten dzień (w oficjalnym programie była inna kolejność zwiedzania), tylko, że ani ona, ani lokalny przewodnik nie pomyśleli o tym, że jest to dzień wolny od pracy (1 maja) i nie sprawdzili wcześniej czy tego dnia o tej porze można ten obiekt w ogóle zwiedzać. Okazało się, że nie i zastaliśmy tylko zamknięte drzwi. Tym większe było rozczarowanie, że nie mamy już możliwości powrotu do pokojów hotelowych. Pilotka i lokalny przewodnik próbowali improwizować realizując jakiś program zastępczy (był to w praktyce krótki spacer po okolicy z omawianiem niektórych mijanych obiektów), ja już nie byłem tym zainteresowany, postanowiłem się oddzielić i pochodzić własnymi ścieżkami. Ponownie odwiedziłem kilka miejsc zwiedzanych już wcześniej. Tym razem udało mi się również wejść do wnętrza kościoła św. Franciszka. Czas wolny mieliśmy aż do 13:00. W tym miejscu wspomnę, że piloci 2 pozostałych grup wcześniej je opuścili (polecieli do Santiago de Chile, aby prowadzić następne grupy) i opieka nad aż trzema grupami spadła na naszą pilotkę. Powodowało to oczywiście spore problemy logistyczne. Najpierw do hotelu podjechały busy, które zabrały bagaże osób z wszystkich trzech grup. Po 13:30 wszyscy pieszo z bagażami podręcznymi wyruszyli do miejsca, do którego podjechały 3 autokary, które zabrały 3 grupy na lotnisko w Cusco. Na lotnisko przyjechaliśmy przed 14-stą. Tam każdy musiał odszukać swój bagaż i skierowaliśmy się do odprawy. Razem z naszą grupą pod opiekę naszej pilotki miała lecieć jeszcze jedna grupa (Przemka Balle), z kolei trzecia grupa musiała lecieć sama rejsem o 20 minut późniejszym (na lotnisku w Limie miała na nich czekać kolejna pilotka – Agnieszka Ciećwierz). Na lotnisku był czas się posilić, znowu konsumowałem empanadas. Nasz wylot zaplanowano na 16:10 (faktycznie start był nieco opóźniony). Lecieliśmy tym razem Boeingiem 737-300 (z układem siedzeń 3+3) należącym do peruwiańskich linii lotniczych LC Peru. Podczas lotu podawano napoje i drobne przekąski. Ok. 17:30 wylądowaliśmy na lotnisku w Limie. Tam czekał na nas lokalny przewodnik Cesar. Po odbiorze bagażu przeszliśmy na parking, na którym musieliśmy jeszcze trochę poczekać na przyjazd autokaru z kierowcą Chaimem. Zapakowaliśmy się do niego wraz z grupą Przemka Ballle i wspólnie ruszyliśmy do hotelu „MiraMar” w dzielnicy Miraflores. Dotarliśmy do niego ok. 19-stej. O 20:00 zjedliśmy w hotelu serwowaną kolację. Dzień 13 (2 V 2018 środa) Po śniadaniu w hotelu i wykwaterowaniu o 9:00 wyruszyliśmy autokarem na zwiedzanie Limy. Tym razem z nami jechała grupa Artura Piniewskiego (grupą Przemka Balle zajęła się tego dnia Agnieszka Ciećwierz). Ponownie towarzyszył nam lokalny przewodnik Cesar, zmienił się natomiast kierowca, tym razem prowadził David. Najpierw pojechaliśmy do muzeum Larco Herrera, które następnie zwiedziliśmy. To muzeum archeologiczne (założone w 1926 r. przez „barona cukrowego” Rafaela Larco Hoyle) znajduje we wspaniałej XVIII-wiecznej rezydencji (wzrok przyciąga także piękny ogród z wieloma kolorowymi kwiatami) wzniesionej na piramidzie z VII w. Mieści się tam ok. 45 tys. eksponatów, pokazujący dorobek kultur istniejących na terenie Peru od VII wieku p.n.e. do XVI wieku n.e. Oglądaliśmy Salę Złota, Tekstyliów, a także Ceramiki Erotycznej. Widzieliśmy także m.in. fragment tkaniny z Paracas (zawierający na każdych 3 cm aż 389 nitek) oraz inkaskie quipu (sznurki z zapisanymi informacjami – pismo węzełkowe) i wiele innych ciekawych eksponatów. Potem pojechaliśmy do kompleksu architektonicznego San Francisco (św. Franciszka), który z daleka zwraca uwagę swą jaskrawą, żółto-białą kolorystyką. Kompleks składa się z kościoła, klasztoru, kaplic (La Soledad i El Milagro) oraz katakumb (pełnych czaszek i kości). Podziwialiśmy m.in. bogatą barokową fasadę kościoła z XVII w. (wcześniejszy z XVI w. uległ zniszczeniu podczas trzęsienia ziemi), piękne klasztorne krużganki i ogród, obraz „Ostatnia Wieczerza” w refektarzu (z apostołami jedzącymi świnkę morską i popijającymi ze złotych keros – inkaskich pucharów). Obejrzeliśmy też wspomniane katakumby. Nie udało się natomiast wejść do zamkniętego kościoła św. Franciszka (ja na szczęście obejrzałem jego wnętrze w 2010 r.). Następnie dotarliśmy do zabytkowej stacji kolejowej Desamparados, z której rozpoczyna się trasa zaprojektowana w XIX w. przez inżyniera Ernesta Malinowskiego. Tam zobaczyliśmy specjalną tablicę upamiętniającą naszego rodaka. Potem spacerem doszliśmy już do centralnego miejsca Limy (to w tym miejscu Francisco Pizarro dokonał założenia Limy, a w 1821 r. ogłoszono tam niepodległość Peru) – Plaza Mayor. Przy placu znajdują się najważniejsze budowle miasta. Całą grupą zwiedziliśmy katedrę z dwoma okazałymi wieżami. Pierwsza budowla w tym miejscu została wzniesiona z inicjatywy Pizarra w 1535 r. Obecna renesansowo-barokowa świątynia zaczęła powstawać w 1564 r., ale budowa się przedłużała z braku funduszy i z powodu kolejnych trzęsień ziemi. Dokonywano zatem kolejnych rekonstrukcji (ostatniej już w XX w.). Katedra jest trójnawowa z 10 bocznymi kaplicami. W jednej z nich spoczywają szczątki Francisca Pizarra. Po zwiedzeniu katedry mieliśmy ponad godzinę czasu wolnego (do 14:00) na dalsze indywidualne zwiedzanie. Pochodziłem po Plaza Mayor (w jego centrum stoi piękna fontanna z brązu z 1650 r.). Wokół placu obejrzałem (już tylko z zewnątrz) m.in. Pałac Arcybiskupi (ostatnio przebudowany w 1924 r., słynący z rzeźbionych balkonów w stylu mauretańskim, które zdobią jego imponującą i pełną ornamentów fasadę), Pałac Rządowy (rezydencja prezydenta Peru, jego przebudowę zakończono w 1938 r.), ratusz. Pospacerowałem też po okolicznych ulicach, oglądając wiele ładnych, zabytkowych budynków (niekiedy z pięknymi balkonami). W trakcie przechadzek trochę się też posilałem, bo niestety tego dnia nie zapewniono nam żadnego obiadu. Po czasie wolnym pojechaliśmy już na lotnisko w Limie. Dotarliśmy do niego ok. 14:45. Tam się odprawiliśmy i przeszliśmy procedury kontrolne. Potem czekaliśmy na wylot do Paryża, który zaplanowano na 18:10 (faktycznie samolot oderwał się od ziemi dopiero ok. 18:55). Lecieliśmy tym razem samolotem Boeing 777-300 (z układem siedzeń 3+4+3 w klasie ekonomicznej) należącym do linii lotniczych Air France. Niedługo po starcie zaserwowano nam główny posiłek. Korzystając z centrum rozrywki obejrzałem jeden film fabularny, a potem spróbowałem się już zdrzemnąć. Dzień 14 (3 V 2018 czwartek) Kontynuowaliśmy nasz lot. Przed jego zakończeniem podano nam jeszcze śniadanie. O 6:30 czasu peruwiańskiego czyli o 13:30 czasu miejscowego wylądowaliśmy na lotnisku w Paryżu. Tam oczekiwaliśmy na kolejny lot, który zaplanowano na 16:30 czasu miejscowego (faktycznie samolot oderwał się od ziemi o 16:47). Tym razem lecieliśmy samolotem Airbus A318 (z układem siedzeń 3+3) należącym do linii lotniczych Air France. Podczas lotu zaserwowano skromny posiłek i napoje. O 18:33 wylądowaliśmy na lotnisku w Warszawie i tak się zakończyła moja kolejna daleka podróż.

5.0/6

Anna, Warszawa 25.05.2018
Termin pobytu: listopad 2018

Atacama,Salar Uyuni,Machu Picchu

Wycieczka po pięknych krajobrazowo terenach.

5.0/6

Agata i Wojtek 03.07.2016

Lecąc na tą wycieczkę byłam zakochana w Peru....serce zostawiłam w Boliwii...

Od dawien dawna byłam i jestem nadal zakochana w Ameryce Południowej. Peru od zawsze było moim marzeniem. Przylecieśliśmy najpierw do Chile a dokładniej do Santiago de Chile. Stolica nie robiła wielkiego wrażenia, ale o tym wiedziałam już od kilku osób. Każdy mówił zakochasz się w Boliwii i tak też było, Wracając jednak do Chile...najlepsze zaczęło się kiedy wyjechaliśmy ze stolicy. Sama pustynia Atacama robi ogromne wrażenie, Dolina Śmierci i Dolina Księżycowa - cudo!!! Idealne miejsce dla kogoś kto kocha oglądać widoki i przy okazji dla fotografów, bo jest co fotografować :) Jedną z najlepszych rzeczy była niewątpliwie przesiadka w Jeepy i całodniowa przejażdżka nimi po Atacamie by dotrzeć do najbliższego miasta, gdzie mieliśmy nocleg. Zero znaków, zero dróg, zero wytyczonych szlaków czy punktów charakterystycznych a kierowcy wiedzą jak i gdzie jechać - byłam w szoku. Piękne jest również solnisko Salar de Uyuni, gdzie myślę, że śmiało można by kręcić Gwiezdne Wojny. Biało i zero horyzontu :) Boliwia - jeszcze nigdy nie zaskoczył mnie na plus żaden kraj tak jak ten. Zakochałam się w La Paz. Jest to bezsprzecznie jedna z najpiękniej położych stolic na świecie. Co do Peru - Machu Picchu - tego obiektu nie trzeba nikomu przedstawiać. Jeden z cudów świata. Najpiękniejszy cud świata jaki widziałam. Cusco i Peru - również na ogromny plus. Teraz coś niecoś w kwestiach praktycznych dla wybierających się: Nocleg w San Pedro de Atacama - my trafililśmy na Casa Don Esteban - Był to najgorszy nocleg na całej traise. Warunki byle przenocować, brak telewizora w pokoju, łóżka trzeba zsuwać bo nie ma małżeńskich, ostatniego dnia nie było zimnej wody - leciała tylko gorąca (terma się za bardzo nagrzała od słońca), pojawiały się również w łazience małe żyjątka. Hotel w La Paz - super nic dodać nic ująć. Jedzenie też bardzo smaczne :) Granice Chilijsko - Boliwijską oraz Boliwijsko - Peruwiańską przekraczaliśmy autokarem to też można było zobaczyć brudne ulice, niczyje dzieci ganiające się po ulicy w brudnych, podartych ubraniach i generalnie spartańskie warunki, jednak warto to zobaczyć... Miasta przygraniczne były najbardziej zapomniane przez cywilizację. Na całym objeździe można było dogadać się po angielsku czasami bardziej a czasami nie koniecznie.... Na granicy Boliwijsko - Peruwiańskiej bagaże przewożone są specjalnymi wózkami przez dzieci...warto zrobić zdjęcie i rzucić im od siebie parę groszy. Na tej samej granicy kantory rodem z filmów Tarantino. Na Atacamie jak i momentami w Boliwii na normalne WC podczas jazdy bym nie liczyła ale patrząc na standard toalet chigieniczniej jest załatwić potrzebę za kamieniem :) Cenowo na całym objeździe jedzenie jak i pamiątki są bardzo tanie :) Warto skosztować mięsa z Lamy - bardzo smaczne. Co do Lam to trochę ich jest na Machu Picchu. Chcą żeby je karmić i dają robić ze sobą zdjęcia póki nie przyjdzie ich opiekun i ich nie zagoni za zagrodę :) Ciekawostką jest herbata z Koki. Smak ma trochę jak siano, ale da się wypić. Są również cukierki z Koki i liście koki, którę wkłada się pod język i trzyma - to dla osób cierpiących na choroby wysokościowe, ponieważ praktycznie cały czas jest się na wysokości ponad 3 000 m nad poziomem morza. Momentami dochodzi do 4 000 m nad poziomem morza. Ja jestem niskociśnieniowcem więc mi było w sam raz. Czułam się bardzo dobrze i głowa nie bolała mnie ani razu. Śniadania często są w formie Lunch Box więc bardzo skromnie - warto zawsze mieć coś ze sobą do jedzenie w zanadrzu. Koniecznie polecam wycieczki fakultatywne a w szczególności pływające wyspy Uros - cudo. Nigdy tego nie zapomnicie. Pamiątki warto kupić na Targu Czarownic w La Paz, oraz w Peru w Cusco. W poprzednich opiniach czytałam, żeby uważać na lotnisku w Boliwii, że lubią ginąć rzeczy przy odprawie bagażu podręcznego - jednak ja niczego takiego nie zauważyłam. Wycieczka zdecydowanie na osób o dobrej kondycji i które na wypoczynek nie liczą, ponieważ pobudki często 4-5 lub 6 rano. Pilotka z którą byliśmy Daria Zagraba - nie polecam. Chile, Boliwie i Peru wspominam bardzo dobrze. Ta wycieczka jest tak fenomenalna, że nawet kiepski pilot nie jest w stanie jej popsuć :) W Styczniu była pora deszczowa jednak komarów zbytnio nie widziałam, a podobno najwięcej ich w porze deszczowej czyli m.in. w Styczniu. Kto chce może się zaszczepić na Żółtą Febrę, na pewno przyda się jak nie teraz to na Afrykę lub na Amazonkę jeżeli będziecie kiedyś chcieli zwiedzić ją razem z Brazylią :) Uważajcie na robienie zdjęć kobietom w ich tradycyjnych strojach bez ich zgody - mogą rzucić na was klątwe, która czasem lubi się sprawdzić :) Robienie zdjęć j.w. bez ich zgody jest uważane za kradzież ich duszy...
telefon

Pobierz aplikację mobilną Rainbow

i ciesz się łatwym dostępem do ofert i rezerwacji wymarzonych wakacji!

pani-z-meteracem