Opinie klientów o Portugalia od deski do deski

5.3 /6
532 
opinie
Intensywność programu
5.0
Pilot
5.5
Program wycieczki
5.4
Transport
5.5
Wyżywienie
4.7
Zakwaterowanie
4.8
Opinie pochodzą od naszych Klientów, którzy odwiedzili dany hotel lub uczestniczyli w wycieczce objazdowej.

Osoba dodająca opinię musi podać dane osobowe, takie jak imię i nazwisko oraz dane dotyczące wyjazdu, czyli datę i kierunek wyjazdu lub numer rezerwacji. Dzięki tym informacjom sprawdzamy, czy autor opinii faktycznie podróżował z nami. Jeżeli dane się nie zgadzają, wówczas nie publikujemy opinii.
Najlepiej oceniane
Wybierz

6.0/6

Artur, Warszawa 05.08.2023
Termin pobytu: czerwiec 2023

Portugalia od deski do deski

Bardzo ciekawa i intensywna wycieczka. Osobiście bardzo spodobała mi się Lizbona, Porto i Braga. Niezapomniana wizyta na Cabo de Roca. Akceptowalny standard hoteli na objeździe, jedne miały swoje drobne zalety inne natomiast drobne wady, jednak podsumowując nie najgorzej, cztery gwiazdki i więcej można oczywiście wybrać na wypoczynek po objeździe, objazd rządzi się swoimi regułami - jedna z nich jest taka, że hotel służy przede wszystkim jako nocleg. Duże uznanie dla Pani Pilot, jak dobrze pamiętam Pani Anita, po pierwsze za olbrzymią wiedzę na temat Portugali, zresztą nie tylko tego kraju i jego kultury, po drugie, że w trakcie wycieczki, co dla mnie bardzo ważne, w szczególności podczas przejazdów między kolejnymi miejscowościami/miastami, posiadaną wiedzą się cały czas dzieliła. Reasumując, gorąco polecam !

6.0/6

Mieszko, Bełchatów 25.11.2021

Słoneczne atlantyckie plaże, refleksyjne Fado, urokliwe zakątki, bajeczne krajobrazy oraz mistyczna i uduchowiona Fatima…czyli Portugalia październikową porą. Bom dia Portugal!!!

Braga reza, Coimbra estuda, Porto trabalha e Lisboa diverte-se… Braga się modli, Coimbra studiuje, Lizbona się bawi, a Porto pracuje… Taka właśnie jest Portugalia – cel Naszych październikowych eksploracji i celebracji /zasłyszane od Pani Edyty – Naszej zacnej pani pilot/ I jeszcze cosik osobliwego na dobry początek…A cóż takiego? Piosenka Marizy – „Quem Me Dera” utrzymana w klimacie Fado… Traktuje o najpiękniejszym z uczuć, o miłości. Idealna na nadoceaniczne spacery z tą jedną jedyną… A słowa jakże piękne i znamienne… ”Co jeszcze musi się zdarzyć, by twe serce się ku mnie zwróciło? Ile łez muszę wylać? Jaki kwiat musi wyrosnąć, żeby zdobyć twoją miłość?”. Gorąco polecam…Słucham a łezki szczęścia napływają do oczu… Taki słodki prolog do portugalskości… /Ja i moje odczucia/ To był ostatni tegoroczny czarter metalowego ptaka, w białym upierzeniu z błękitnym logo Enter Air z boku kadłuba, w rejsie Pyrzowice – Faro, na trasie wycieczki „Portugalia od deski do deski”. To także, dla mnie, zarazem trzecia już odsłona globtroterskiej przygody, po lotniczo-autokarowej „Turcji – smak orientu” oraz klasycznej autokarówce pod kryptonimem „Klasyczna Hellada”. O tak! Spontanicznie pozwoliłem sobie na dodatkową dozę tym razem jesiennego, październikowego szaleństwa, by przedłużyć wakacyjne wspomnienia i jakże wysublimowany ich anturaż. W ten sposób także, po 14. latach, fizycznie ale i mentalnie powróciłem do portugalskich pieleszy. W maju i połowie czerwca 2007 roku przebywałem tutaj na szkoleniu stanowiskowym opodal miejscowości Vale de Cambra, w dystrykcie Aveiro. Stąd czas na poznanie Portugalii miałem wtedy jedynie popołudniami / wieczorami lub też weekendowo. Teraz w pełni mogłem oddać się penetracji i kontemplacji sympatycznej, pięknej i barwnej República Portuguesa, chłonąc przy tym także krajobrazy nad oceaniczne. Jak by nie patrzeć – to taka mała reminiscencja na tereny, na które niegdyś stały się przedmiotem mojego turystycznego i nie tylko karawaningu. O tej konkretnej wyciecze myślałem już od około 2-3 lat. O pewnego rodzaju odpomnieniu i dopełnieniu (z sentymentalizmem i rozrzewnieniem) tego wszystkiego, co wiele lat temu podbiło moje serce. Chciałem także poszerzyć swoją wiedzę o tym terytorialnie i ludnościowo trzy razy mniejszym od Polski, kraju (pięknym, ciekawym, z bogatą, burzliwą i jakże niekiedy mało nam znaną historią). A przecież jego zasługi w rozwoju Europy i świata były ogromne (a to za sprawą odkryć geograficznych i podbojów kolonialnych). Postanowiłem działać, nie odkładać wycieczki w nieskończoność. Stąd szybki telefon do kolegi, wspólne ustalenia i kolejna wycieczka…A zatem lecimy/jedziemy! Telefonicznie dokonałem rezerwacji, po czym dzionek za dzionkiem, cierpliwie oczekiwałem dnia wylotu. No tak – wylotu…Co?! Znów…!? Rozsądek będący wykładnią mego lęku wysokości i związana z nim trwoga przed lataniem – wołały – NIE, ale zew przygody i kolejnej podróży – ponownie wziął górę nad wyrachowanym, ortodoksją i wdrukowanym rozsądkiem. Dam jakoś radę przez te 3h i 40min. lotu. Boeing 737 serii 800 na pewno nie zawiedzie i doleci…Przecież to standardowy lot…Trzeba poskramiać własne słabości i lęki. A z drugiej strony, jak głosi portugalskie przysłowie „Ajuda-te que Deus te ajudará” – Bóg pomaga tym, co sami sobie pomagają. I do tego inne przysłowie podkreśla „Deus escreve direito por linhas tortas”. – Bóg pisze prosto po liniach krzywych. O tak, tak właśnie! Szczęściu trzeba nieco dopomóc i wtedy prosto do celu pomknąć na skrzydłach metalowego ptaka Enter Air. Chociaż dystans do pokonania zacno – niebagatelny, zmęczenie zaiste będzie nieodłącznym kamratem, jednakowoż immanentna potrzeba ciągłego odkrywania i penetracji świata, coraz to rozszerzania wiedzy o nim – jego pięknie i bezkresie, doświadczania kontaktów z ludźmi, ich kulturą, obyczajowością, zwyczajami, ale też wykwintnymi i osobliwymi kulinariami, uwydatniania subtelności i niepowtarzalności, majestatu krajobrazów – to jednak one wzięły górę nad tu i teraz, by wzbudzić postawę „gdzieś i kiedyś”. Jakby nie spojrzeć sztampowość w naszej egzystencji – oj, kiepski to doradca… Dlatego jak najczęściej i przy każdej sposobności wychodźmy ponad standardy, codziennościowe stereotypy. Dajmy upust swym fantazjom i dziecięcej prostolinijności wypływającej z serca. Popłyńmy / polećmy po błękitnym niebie swych pragnień, po kaskadach i meandrach przygody, poszybujmy w obłokach swych celów. Jak mawiał starożytny mistrz Heraklit z Efezu – „Kto nie dąży do rzeczy niemożliwych, nigdy ich nie osiągnie”. A przecież w wielu przypadkach granicę możliwości czy niemożliwości – wytyczamy sobie sami naszą aktywnością lub jej zaniechaniem. Dlatego, jeśli to tylko możliwe wychodźmy poza stawiane sobie granice, poczujmy wiatr we włosach, dajmy ponieść się fantazji celtycko – romańskiej (z tej bowiem tradycji i kultury wywodzi się naród portugalski). W całokształcie zaś w istotny sposób pomoże nam „Portugalia od deski do deski”. Niechaj portugalski kogut szczęścia z Barcelos (Galo de Barcelos) zapieje i stanie się zwiastunem samych pięknych chwil w objęciach portugalskiej przygody. A tak nota bene już na wstępie – dla zainteresowanych – za autorami blogu podróżniczo – obyczajowego „Flaczki z olejem”, chciałbym przytoczyć krótką historię odnośnie wymienionego powyżej ptaka. To taki ciekawy, opierzony pietuk. Niechaj wprowadzić nas ona w nastrój portugalskich wierzeń i folklorystycznych symboli. A było to tak… „Pewnego dnia doszło w miejscowości Barcelos (Minho) do przestępstwa, lecz niemożliwe było zidentyfikowanie sprawcy. Bardzo trapiło to mieszkańców miasta i wciąż aktywnie poszukiwali przestępcy. Akurat w tym czasie przez miasto przejeżdżał młody Galicyjczyk – pielgrzym udający się do Santiago de Compostela. Pech chciał, że pojawił się w niewłaściwym miejscu i czasie. Miejscowa ludność oskarżyła przybysza o popełnienie przestępstwa, skazując go tym samym na śmierć przez powieszenie. Młody mężczyzna zarzekał się, że jest niewinny i poprosił o zabranie go do sędziego i krótką rozmowę. Na spotkaniu sędzia i reszta towarzyszy wyśmiali niewinność młodzieńca, jednak ten wskazał na pieczonego kurczaka znajdującego się na stole i powiedział: „Jest to oczywiste, że jestem niewinny, tak bardzo oczywiste, że w dniu, kiedy mnie powiesicie, ten kogut zapieje”. Nikt oczywiście nie potraktował tych słów poważnie i mężczyzna trafił na szubienicę. W momencie powieszenia ciała, kogut ożył i zapiał! Sędzia natychmiast powstał ze swojego miejsca i biegiem podbiegł do mężczyzny, aby uwolnić go od niesprawiedliwej śmierci. Na szczęście przybył na czas – węzeł był źle zawiązany, dzięki czemu mężczyzna nadal żył. Udało się go ocucić i uniewinnić. Po latach Galicyjczyk powrócił do Barcelos, gdzie zbudował słynny krzyż Cruzeiro do Senhor do Galo na cześć Matki Boskiej i świętego Jakuba”. Pomknijmy zatem na skrzydłach marzeń, niesieni oceaniczną bryzą, szlakiem niezwykłych, malowniczych krajobrazów, oryginalnych smaczków, złocistych plaż i lazurowej tafli Oceanu Atlantyckiego, przezacnej aromatycznej kawy i winnych apelacji, korkowych wyrobów oraz aromatycznej oliwy z oliwek, sardynek i narodowego dania Bacalhau, aksamitnego i drażniącego podniebienie Porto z Porto oraz innych wiktuałów, jak również przeurokliwych zakątków. Chłońmy Portugalię „od deski do deski”, po całości, na wskroś…Niechaj pozostanie w naszych umysłach i sercach na zawsze! Czyńmy to z przekąsem, delektując się, smakując jak najbardziej wykwintne danie. Wtedy uzyskamy prawdziwie pełnię formy i szeroko pojętej afirmacji. W październikowej odsłonie, w złotych jesiennych pieleszach, lazurze nieba, cieple słonecznych promieni – „Olá Portugal! Olá grande nova aventura!” – Witaj Portugalio! Witaj wielka, nowa przygodo! Od deseczki do deseczki, gdzie pyszne winko i złote rybeczki… DZIEŃ I. Prolog – przelot Enter Air, pierwsze spojrzenie na Portugalię z lotu ptaka, połyskujące w słońcu Faro a także w nad oceanicznym kurorcie Monte Gordo. Dla tak zakręconego globtrotera, jako ja, portugalska przygoda rozpoczęła się jeszcze przed wschodem słońca, w rodzinnym Bełchatowie, pobudką o godzinie 3:40, nim jeszcze złote słońce osiągnęło linię horyzontu. Na zewnątrz lekki do umiarkowanego w podmuchach wiaterek, w miarę ciepło. Zastanawiałem się, jak przebiegnie lot i czy zdążymy dolecieć przed nadejściem frontu atmosferycznego. Spokojnie, relaksacyjnie…Bo jak mawiają Portugalczycy „A pressa é inimiga da perfeição” – Pośpiech jest wrogiem doskonałości. Rozmyślania przerwał mi gwizdek czajnika sygnalizujący (po czynnościach higienicznych) porę wczesnego śniadanka. Poskromiwszy głód, przepatrzyłem jeszcze wszystko, dopakowałem ostatnie rzeczy i zasunąłem walizkę zamykając ją na a’la szyfr. Wyjrzałem przez okno. Wokół jeszcze oświetlone przez latarnie, senne ulice. Około 4:30 podjechał kolega i ruszyliśmy w kierunku lotniska w Pyrzowicach. Na drogach spokojnie i o tej porze jeszcze w miarę pusto. Dopiero przed Pyrzowicami zaczęło lekko świtać a ruch zagęszczać. Czas jeszcze letni a zatem i słońce rychlej oświetliło widnokrąg. Tuż przed lotniskiem zatrzymaliśmy się jeszcze na małą czarną na stacji benzynowej. Stąd już tylko kilkaset metrów, przyjacielskie uściśnięcie dłoni i ani się obejrzałem, penetrowałem już wnętrze lotniskowego terminala. Przed godziną 7:00 rozpoczęła się odprawa wraz z przydzieleniem kart i miejsc pokładowych w naszym metalowym rumaku pod brandem Boeing 737 -800, a po niej bramki bezpieczeństwa. W tym ostatnim punkcie zadbano, by mój podręczny plecak nie był nazbyt obarczony wagowo, wytaszczając z niego piankę do golenia i szampon. Cóż takie procedury, takie życie, taki los pozytywnie zakręconego turysty. Ale nic to – damy radę! Co tam pianka i szampon – Portugalia stoi otworem! Przez dalsze około 1,5h, tj. do godz. 9:00 odbywałem przemiłą rozmowę z dwojgiem młodych ludzi, który również wybierali się do Portugalii, lecz na typowy pobyt i leniuchowanie połączone z plażowaniem. Dzięki temu czas minął szybko i niezwykle przyjemnie. Leżąc na terminalowych, „odlotowych” leżaczkach gawędziliśmy sobie w najlepsze, gdy naraz z głośników dał się słyszeć głos zapowiadającego: „Uwaga podróżni udający się do Faro. Samolot linii Enter Air jest już gotowy do przyjęcia Państwa na pokład…”. Ruszyliśmy tedy ku wskazanej bramie i zszedłszy po schodkach zaszyliśmy się w obszernych przestrzeniach autobusu przegubowego. Ten dowiózł nas do miejsca docelowego, tj. do naszego Boeinga. Stewardesy przywitały nas życzliwie oraz wskazywały miejsca, które winniśmy zająć. Trwało to z górą 15-20 minut. Jeszcze tylko zamknięcie hermetycznych drzwi i już podążaliśmy ku pasowi startowemu, przemierzając plątaniny kolorowych linii, wykreślonych na nawierzchni. Po 5 minutach nasi dzielni piloci rozpędzali już stalowego rumaka do wymaganej prędkości 270-290km/h. Wtedy padła komenda „rotacja” i poszybowaliśmy w przestworza. Czekało nas około 3h 40min. lotu wliczając w to zmianę strefy czasowej. Stewardesy umilały nam podróż rzeczowymi informacjami, serwowaniem dań na zimno i na gorąco oraz możliwością dokonania zakupów w sklepie bezcłowym, na nieboskłonie, na linii horyzontu. To błękit nieba, to znów chmury różnych pięter, a to całe ich ławice, które zdały się układać w górskie szczyty. My jednak cały czas niepodzielnie ponad pułapem, na wysokości przelotowej 10 do 12 tys. metrów, z prędkością ok. 850km/h, przez terytoria: Polski, Czech, Niemiec, Austrii, Szwajcarii, Francji, Hiszpanii do Faro nad Oceanem Atlantyckim, w Portugalii . Po prostu kolorowy zawrót głowy! A to rozmowa z sąsiadami, a to próba drzemki, a to znów turbulencyjne doświadczenia, to ponownie cisza i tylko świst silników turboodrzutowych. Wreszcie z głośników dał się słyszeć głos pilota: „Szanowni Państwo przystępujemy do zniżania do lądowania. Proszę zapiąć pasy i nie przemieszczać się po pokładzie samolocie…”. Zastosowaliśmy się do zaleceń obsługi. Nasi młodzi, około 30-kilkuletni piloci lawirowali potężnym Boeingiem tracąc bezpiecznie wysokość, wlatując a to nad ocean a to klucząc nad lądem. Z okrągłych, hermetycznych, dubeltowych okien podziwiałem pierwsze krajobrazy Portugalii: białe fasady domów, akweny solankowe, nadoceaniczne klify, bajkowe plaże…Z wolna spełniało się przecież moje ogromne marzenie! Popadłem w błogie zamyślenie, z którego wyrwały mnie stukot kół o pas startowy i gwałtowne hamowanie odwracaczami ciągu. Jesteśmy na ziemi! Na cyferblacie 12:36 czasu lokalnego (czyli 13:36 czasu polskiego). Jeszcze tylko chwilka kołowania, pożegnanie przez obsługę statku powietrznego i już wędróweczka po bagaże do wskazanej taśmy. Zmarudziliśmy tutaj nieco, ale drobiazg…Po około 20-25 min. z ważnymi minami, wyposażeni w bagaże mknęliśmy już do punktu obsługi Rainbow ulokowanego opodal wyjścia z terminala. Teraz już tylko przesiadka do autokaru transferowego (w szarej tonacji i pokaźnych gabarytach) i o godz. 13:20 w drogę do Monte Gordo. Tutaj czekały już na nas przyjemne pokoje hotelowe. Po drodze zawiązały się pierwsze podróżnicze znajomości. A jakże by inaczej… Około 14:30, po uprzednich autostradowych „introspekcjach” stanęliśmy przed hotelem. Szybkie rozlokowanie w pokojach, krótki instruktaż co gdzie i jak oraz o której godzinie, spotkanie z kolegą i do pokoi zakamuflować bagaże. Czynność to jednak prozaiczna, na którą nie warto poświęcać zbyt dużo czasu. Dlatego po krótkiej toalecie i spotkaniu przy recepcji, ok. 15:00 maszerowaliśmy z kolegą i sympatyczną, spotkaną uprzednio, waćpanną do nadoceanicznej plaży, by pospacerować w blasku październikowego słońca wędrującego po lazurze nieba oraz oddać się miłej konwersacji przy szumie fal i skrzeczeniu mew, tudzież innego ptactwa. Bo przecież „A união faz a força” – W jedności siła, razem zdecydowanie raźniej, albo bardziej po krajańsku – W kupie siła! By jednak tradycjom portugalskim za dość się stało i za odmieńca nie uchodzić – po drodze zahaczyliśmy o tutejszy market i zaopatrzyliśmy się w naczelny produkt winnic przetransformowany podczas fermentacji. Wino, bo o nim oczywiście mowa stało się wspaniałym dodatkiem do spaceru a i zaiste świetnie łagodziło obyczaje! Bo przecież portugalskie przysłowie głosi: „O vinho e o amigo, do mais antigo”, tzn. wino jest najstarszym przyjacielem. Przemierzyliśmy tedy w takt, wespół kilometry plaż, słodkie i wąziutkie uliczki Monte Gordo, urocze wydmy podziwiając nadoceaniczną roślinność, urokliwe punkty widokowe i powróciliśmy promenadą do punktu węzłowego. Poczciwy NIKON D5200 rejestrował mnogości krajobrazów i malowniczych widoczków. W drodze powrotnej odwiedziliśmy ponownie market celem dokonania zakupów drobnych wiktuałów. Dalej powrót do hotelu i o 19:00 przepyszna obiadokolacja w postaci szwedzkiego bufetu, po której ok. 20:00 penetrowałem już zakątki pokoju hotelowego. Zmęczenie dawało się już znacząco we znaki, dlatego po wieczornej toalecie, krótkiej rozmowie z kolegą z pokoju oraz lampeczce portugalskiego winka – zasypiałem pełen wrażeń. A „słodki sen przypadł łacno” (jak zwykł rzec Jan z Czarnolasu). Już owego pierwszego dnia miałem wewnętrzne przeczucie, że będzie to niesamowita wyprawa! I jak się okazać miało – w istocie swej była! Za organizację przelotu, transferu, rzeczowe informacje, szybki kwaterunek, rewelacyjny dobór hotelu i pyszną strawę – jako żywo 5/5+ pkt. na 6 możliwych. Mocne otwarcie! DZIEŃ II. Ruszamy na podbój Portugalii! Śniadanie bladym świtem, przyjemna i bezpieczna podróż, urocza, przytulna Sintra – portugalska Arkadia i jej Palacio Nacional, urokliwy, tajemniczy i groźny Cabo da Roca – przylądek skały, czyli koniec świata starożytnych oraz spokojny, urokliwy kurorcik nadoceaniczny Cascais. Otwarcie dokonane! I nastał poranek dnia drugiego…Wokół ciemno, okolica senna, na ulicach żywego ducha. Ech, ciężko było przyzwyczaić się do zmiany strefy czasowej. To niby tylko 1 godzina później (czyli jak gdyby nasz czas zimowy) a tymczasem organizm nie zdołał od razu się przestawić. Już ok. 5:00 oczęta rozwarte, źrenice jakoby 50 Euro centów gotowe do inicjacji i kontemplacji kolejnych krajobrazów. Tutaj człek odpoczywa i regeneruje się bardzo szybko. Mój kamrat z pokoju też przeciągał się leniwie raz po raz rzucając okiem w okno. Oddaliśmy się zatem porannej dyskusji wypijając przy tym aromatyczną, przedśniadaniową herbatkę / kawusię. Około 6:30 z wolna zaczęło się przejaśniać. Pół godziny później schodziliśmy na przepyszne śniadanko, które spożywane w doborowym towarzystwie i miłej atmosferze smakowało przednio. Pogoda zapowiadała się wyborna. Na niebie ani jednej chmurki i tylko słoneczko, które raz po raz podgrzewało powietrze. Ponadto, jak się miało okazać, dziś w Portugalii święto – Dzień Republiki, pamiątka wydarzeń z 1910 roku, o których będzie jeszcze okazja wspomnieć. Krótko po godzinie 8:00 znieśliśmy bagaże przed hotel. Po 5 minutach pojechał nasz autokar – biały MAN-IRIZAR, przestronny, komfortowy i dobrze zaopatrzony. A za sterami dzielny kierowca – Gabriel. Sprawnie pomógł zapakować nasze bambetle do szerokich parceli bagażników, rozlokowując je należycie, wedle sobie właściwych wyznaczników. Trwało to z górą 15-20 minut. Wsiedliśmy do naszego dyliżansu, zajęliśmy miejsca. Z głośników dał się słyszeć głos wspaniałej i profesjonalnej pani pilot – Edyty. „Halo, halo Szanowni Państwo – Bom Dia!” – rozpoczęła naszą wycieczkę. Wpierw przedstawiła się, powitała wszystkich w imieniu własnym i biura podróży, jak również kierowcy Gabriela. Po krótce omówiła kwestie ogólno-porządkowe, program wycieczki, wskazując także na możliwość wzięcia udziału w imprezach fakultatywnych. „Przed nami drodzy Państwo ok. 360km do przebycia…oczywiście nie na raz..” – skonstatowała. Dalej przeszła już do opisu i konkretyzacji tego, co nazwalibyśmy rzeczywistością zaokienną. Przedstawiła nam wiele ciekawych informacji odnośnie regionu Algarve, czyli tego najcieplejszego zakątka Portugalii, obfitującego w malownicze plaże, postrzępione klify oraz mnogość kurortów wypoczynkowych. Ale region ten to także baseny solankowe, w których pozyskuje się sól z oceanu do celów konsumpcyjnych i przemysłowych, uprawa drzew awokado, cytrusów: cytryn, pomarańczy, mandarynek, drzew figowych. Usłyszeliśmy też ciekawe dane odnośnie ukształtowania terenu: pasma gór Calderan i Monhik, Mesety Iberyjskiej (płaskowyżu), klimatu podzwrotnikowego z wpływem kontynentalnego, wód, gleb, flory i fauny. Wiele uwagi poświęciła Pani Edyta gatunkowi muzycznemu Fado – typowo portugalskiemu, wywodzącemu się z biednych dzielnic portowych; jego klimatowi, fascynacji, cechom charakterystycznym. Fado – to los, przeznaczenie, to także triada: wokal + gitara klasyczna + gitara Fado 12-strunowa. Całość tworzy coś niebywałego! Gdy tak mknęliśmy kawalkadami autostrad wyglądając przez okna, słuchaliśmy kolejnych opowieści Pani Edyty. A to o chlebku świętojańskim (tzw. szarańczynie strąkowym), który miele się na mąkę i przygotowuje zeń przekąski, to znów o gajach eukaliptusowych, który są tutaj ogromne połacie, a które to drzewo przywieziono tutaj z Australii, to znów o dębach korkowych i pozyskiwaniu z nich korka (którym Portugalia przecież stoi), to z kolei o winie Porto i wielu innych rodzimych gatunkach. Około 9:19, przydzielono każdemu z nas odbiorniczki TGS, czyli pewnego rodzaju oręż, czy lepiej symbol każdej wycieczki. Te maleństwa dają bowiem świetny kontakt i połączenie z bazą, tj. z pilotem i jego „przywilejem mikrofonowym”. No moi mili – jak mawiał Gustlik, „teraz to my już są szarża”! A Pani Edyta kontynuowała dalej swoje portugalskie opowieści umilając nam podróż. Tym razem o początkach państwa portugalskiego, kształtowania się świadomości państwotwórczej, o Maurach i zakonie Templariuszy, dynastiach portugalskich oraz zawiłych i często też dramatycznych losach ubiegających się o tron monarchii. O stylu manuelińskim, typowym dla tych terenów, który łączy ze sobą gotyk z motywami marynistycznymi i elementami orientalnymi. Napomknęła też raz jeszcze o dębach korkowych (drobnolistnych i drobno szypułkowych), wyrobach z nich, rolniczym regionie Alentejo (czyli krainie za Tagiem), typowych dla Portugalii kafelkach zwanych Azulejo, pokrytych szkliwem i przedstawiających różne wzory a nie raz całe historie z życia. Oczywiście przeszliśmy też przyspieszony, ale jakże potrzebny kurs języka portugalskiego. Obok typowych zwrotów, typu: dzień dobry, do widzenia, jak się masz, itp. dowiedzieliśmy się też jak np. zamówić kawę: „uma pica” – to mała czarna, „abatonato” – americana, „meja a lete” – pój na pół z mlekiem, czy wreszcie „pingadu” – mała kawa z odrobinką mleczka. Około godziny 10:33 zrobiliśmy pół godzinny postój na właśnie „małą czarną” oraz potrzeby ogólno – toaletowe. Oczywiście miłe rozmowy ze współtowarzyszami podróży – w programie dnia. Krótko po 11:00 ruszyliśmy w dalszą drogę. Pani Edyta niezmiennie umilała nam przejazd opowieściami o historii Portugalii, tym razem nieco bardziej współczesnej, tj. o dwu postaciach: António de Oliveira Salazar oraz Marcelo José das Neves Alves Caetano i ich wpływie na rozwój współczesnego państwa portugalskiego. Słuchałem z ogromnym zainteresowaniem popijając z kolegą pyszne, endemiczne i aksamitne w swej istocie winko. No, takie lekcje historii to ja rozumiem! I chociaż pogoda zaczęła z deczka się przeobrażać w bardziej pochmurną i mglistą, dobry nastrój dopisywał uczestnikom. Mimo, iż Portugalia – terytorialnie i ludnościowo trzykrotnie mniejsza od Polski, jest niezwykle interesująca, malownicza i ma bardzo przyjemny, łagodny klimat. Jak podkreśliła Pani Edyta – Portugalczycy bardzo lubią zupy, ziemniaki oraz pieczywo. I owa triada zdecydowanie łączy nasze narody. Ponadto ma przepyszną kuchnię. Ich rodzimy, emblematyczny „Bacalhau”, czyli suszony dorsz przygotowywany na setki sposobów, bife – czyli stek wołowy z fryteczkami i ryżem oraz przystawki w restauracjach tzw. „poczekadełka”, są jedyne w swoim rodzaju i nie mają odpowiedników nigdzie indziej. O godzinie 12:10 wjechaliśmy do pochmurnej dzisiaj i od czasu do czasu „mżawkowej” Lizbony, na most 25 kwietnia / niegdyś Salazara, u którego początku stoi figura Chrystusa Króla. To taki portugalski odpowiednik Golden Gate Bridge, łączący Lizbonę ze znajdująca się po drugiej stronie Tagu Almadą. Most ma bagatela 2278 metrów długości i ogółem sam przejazd robi wrażenie, szczególnie gdy znajdujemy się na jego środeczku. Z lotu dyliżansu widzieliśmy też zabytkowy cmentarz, akwedukt, tereny nad rzeką. Ponieważ wszystkie one będą jeszcze obiektem naszych eksploracji w kolejnych dniach – zachowaliśmy globtroterski spokój, który zawsze jest prawdziwą cnotą. Z Lizbony był już dosłownie „rzut beretem” do Sintry, w której zameldowaliśmy się o godz. 12:35. Dwadzieścia minut później wysiadaliśmy na miejscowym przystanku. Lord Gordo Byron uwielbiał to miejsce: tajemnicze uliczki, zacienione zakątki, pełną uroku przyrodę, wykwintne wille. I rzeczywiście miał rację – tworzyły klimat. Skoro tak zacnej osobie przypadły – może i nam?! W Sintrze pogoda raczej zmienna – od drobnej mżawki kondensowanej podmuchami wiatru aż po chwile rozpogodzeń i okienek pogodowych, przy uroczych 20-23 stopniach C. Wpierw króciutki spacerek na plac przed pałacem. Następnie wraz z Panią Edytą, w roli przewodnika, zwiedzanie położonego w sercu Sintry na wzgórzu, Palacio Nacional. Podziwialiśmy wnętrza pałacowe, stylowe meble, mnogość komnat, okazałą kuchnię a także występujące wielu miejscach przepiękne, z motywami historycznymi lub ozdobami roślinnymi, wspomniane wcześniej Azulejos. Mnogość form, kształtów i barw. Tu i ówdzie, na balkonach rozciągały się też punkty widokowe na okoliczne wzgórza. Zwiedziwszy pałac – udaliśmy się z kolegą na spacer urokliwymi, chwilami wąskimi i mrocznymi uliczkami górnej Sintry. Oczywiście sesja fotograficzna stała się faktem. Następnie zeszliśmy do centrum miasta skąd tu i ówdzie rozciągały się piękne widoczki. Szkoda, że nie starczyło nam czasu, gdyż w zasięgu ręki były jeszcze dwa majestatyczne pałace: Pena Palace oraz po zaginionych schodach Palace of Monserrate, czy wreszcie pałac na skale – Palazzo de la Vena. No cóż, może jeszcze kiedyś będzie okazja. Ponieważ mżawka nie dawała chwilami za wygraną a i czas wolny dobiegał końca, ruszyliśmy w drogę powrotną. Krótko po 15:00 siedzieliśmy już w autokarze, zaś nasz dzielny Gabriel wiózł nas do kolejnego przepięknego miejsca – Cabo da Roca, tzw. Przylądka Skały, czyli końca świata starożytnych. Ruszyliśmy serpentynami, by wjechać na pas autostradowy. Jednak Pani Edyta przygotowała dla nas niespodziankę. Odbiliśmy z głównej trasy w prawo i ruszyliśmy drogi bardziej wąską i krętą. Dlaczego? Otóż po obydwu stronach rozciągał się dostojny i piękny las eukaliptusowy. Drzewa w różnym wieku – od niewielkich kilkucentymetrowych roślinek aż po okazałe kilkudziesięcioletnie drzewa. Z jednej strony to ogromna podpora gospodarki portugalskiej, gdyż pozyskuje się z niego tarcicę dla przemysłu meblarskiego, a ponieważ przyrosty roczne ma duże, zatem i produkcja drzewa zachodzi lotem błyskawicy. Z drugiej jednak strony są to rośliny bardzo ekspansywne i niestety wypierają rodzime, endemiczne gatunki. Tak czy owak robiły wrażenie. Jadąc wąskimi i krętymi drogami zauważyliśmy tablice pod znakami z napisem „curvas perigosas” (czyt. kurwasz peligoszasz), co oznacza po prostu „niebezpieczne zakręty”. Niczego zdrożnego zatem nie dopatrujmy się w tych blisko- i swojsko- brzmiących nam wyrazach. Jadąc, po wtóre obserwowaliśmy zabudowę o bielutkich fasadach. To spuścizna po Maurach, czyli ludności muzułmańskiej, zasiedlającej w przeszłości część tutejszych terenów. Portugalia ma też tak naprawdę tylko kilka dużych miast. Zaliczyć można do nich: Lizbonę, Porto, Aveiro, Coimbrę i Fatimę. Reszta to niewielkie miasteczka lub urocze wioski. Jadąc dalej wysłuchaliśmy z ust Pani Edyty opowieści o najbardziej rozpoznawalnym tutejszym poecie doby XVI wieku – Luís Vaz de Camões, jego burzliwych losach, zaszczytach i pod koniec życia nędzy. Był on aurtorem eposu „Luzjada” zawartego w 10 pieśniach, jakże ważnego z punktu widzenia ówczesnej państwowości. Tymczasem nasza podróż do Cabo da Roca była bliska finiszu. O 15:48 byliśmy na miejscu, a Pani Edyta skwitowała: „Drodzy Państwo koniec świata nam się zamleczył…”. W rzeczy samej – ten wysunięty w ocean skrawek lądu oparty na potężnych klifach raz po raz spowity był niskimi chmurami i rzęsista mżawką. Były jednak chwile przejaśnień a nawet okien pogodowych. Wykorzystywaliśmy je z pasją i jakże namiętnie. To przewspaniałe miejsce. Na szczycie wzniesienia XIX-wieczna latarnia morska, poniżej postrzępione klify wcinające się w toń oceanu, o które fale rozbijały się w hukiem. Niskie chmury dodawały tylko tajemniczości, niesamowitości, grozy i dramatyzmu widokom. Wiaterek lekki, chwilami umiarkowany (co jest tutaj rzadkością). Migawki aparatów szalały. Dziesiątki zdjęć wychodziły przepiękne i niepowtarzalne. Pełni wrażeń, wysmagani przez „chmurną mgiełkę”, szczęśliwi wsiadaliśmy do autokaru. Teraz szlak prowadzi nas do spokojnego i portowego kurortu Cascais. O 16:20 rozpoczęliśmy zjazd asfaltówką z przeciwnej strony klifu serpentyną dróg, chwilami wąskich i przepastnych, innym razem zaś pośród roślinności śródziemnomorskiej. Tak z wolna dojechaliśmy do wybrzeża i nim teraz przemieszczaliśmy się w kierunku „cywilizacji”. Pani Edyta ponownie mile nas zaskoczyła zatrzymując po 15 minutach autokar na kolejną foto-sesję przy wulkanicznej części wybrzeża. Postrzępione, ciemne skały, z wymytymi przez fale kanalikami, rozbryzgująca się woda, aerozole solankowe wypełniające powietrze, dawały jedyny w swoim rodzaju klimat. Na zawsze pozostanie w pamięci! Polecam gorąco! Po uroczych 10 minutach ruszyliśmy dalej. Do Cascais pozostało już niewiele. W kolejnych 18 minut staliśmy już w miasteczku przed twierdzą. „Wysiadamy!” – pada hasło. Wpierw wspólny spacerek wokół twierdzy promenadą, w kierunku portu i mariny. W drodze wysłuchaliśmy jeszcze opowiadań Pani Edyty tematycznie z tą miejscowością związanych. Następnie mieliśmy nieco czasu wolnego, który wraz z kolegą spożytkowaliśmy na spacer przyjemnymi i urokliwymi, wąskimi uliczkami, opatrzonymi kolorowymi i zdobionymi fasadami domostw, sklepikami, kramikami oraz kafejkami. W jednym z takich sklepików postanowiliśmy zakupić rzecz dla Portugalii emblematyczną – tzn. miejscowe winko, „…owoc winnego krzewu i pracy rąk ludzkich…”. Z przyjemnością spożywaliśmy je później spacerując przy terenach nadmorskich. Atmosfera fantastyczna, współ-turyści sympatyczni, nastrój przedni, humorek dopisuje, winka wspaniałe…Słowem fantasmagoria! Cieszę się, że jestem w Portugalii! Czas jednak umykał. Dlatego około 18:21 ruszaliśmy spod twierdzy w kierunku hotelu. Nie był to zbyt długi dystans, stąd po około 25 minutach staliśmy przed naszym autostradowcem „Amazonia Jamor”. Szybki wypakunek i kwaterunek, po czym toaleta naprędce i już kierunek restauracja, by spożyć obiadokolację. Oczywiście przezacna w smaku i aromatach! Po nasyceniu naszych organelli postanowiliśmy nieco pospacerować i odwiedzić pobliski market celem uzupełnienia zapasów tego, z czego m.in. Portugalia słynie – a mowa w istocie o winie. Wyruszyliśmy w pięć osób, tj. czterech jegomości i jednak białogłowa, po drodze oddając się rozmowom. Gdy dotarliśmy na miejsce i zakup stał się faktem, z ważnymi minami ruszyliśmy w drogę powrotną. Rzeczą oczywistą było, iż degustacja w hotelowym, zacisznym kąciku z fotelami i stoliczkiem, musiała się odbyć. To był po prostu samozwańczy, obowiązkowy punkt programu. Subtelnościom smakowym połączonym z miłą biesiadą nie było końca. Dopiero po 22:30 uznaliśmy, że jutrzejszy dzień będzie wymagał od nas pewnej świeżości i skupienia, by jak najwięcej wycisnąć z Lizbońskich pieleszy, dlatego postanowiliśmy udać się na spoczynek. I znów szybciutka triada: do pokoju + toaleta wieczorna + słodki sen. Tak było i tym razem. Za całokształt organizacyjny przejazdów, urokliwości i krajobrazów, ciekawe zadysponowanie czasu w podróży przez naszą Panią pilot i profesjonalizm kierowcy Gabriela oraz drugi z hoteli mocne 5+ na 6 pkt. możliwych. O czcigodny Luís Vaz de Camões, czyż nie mam racji? DZIEŃ III. Lizbońskie smaczki, malownicze pejzaże i walory antropogeniczne, wizytówki miasta, historyczne awanse, a także klimatowo i kulinarnie… „Nim świt obudzi noc dotykiem ciepłych mgieł, nim dzień ożywi świat…” /piosenka amerykańska/. Ocknąłem się ze snu ponownie około 5:00, wypoczęty, spokojny i spragniony nowych wrażeń, które niebawem miały stać się faktem. Okolice niepodzielnie spowijał jeszcze mrok. Ponownie herbatka z kolegą z pokoju i miła rozmowa stały się faktem. Dlatego czas pomykał szybko. Ze spokojem dopełniliśmy warunków porannej toalety. A już przed 7:00 udaliśmy się na śniadanko. Skonsumowaliśmy ze smakiem przygotowane, w bogatej szacie i anturażu wiktuały. Potowarzyszyliśmy jeszcze innym, dopijając kawę na tarasie z widoczkiem na przedmieścia Lizbony i przyswajając subtelną dozę ożywczych węglowodanów w postaci deseru. Na całość konsumpcji były aż dwie godziny, a zatem w złym tonie byłoby nazbyt się spieszyć. Dopiero około 9:00, tym razem bez bagaży (albowiem w hotelu spędziliśmy noce w ilości sztuk dwóch), ruszyliśmy w kierunku autokaru. Odjazd cztery minuty później. „Ola, Bom Dia” – odrzekła Nasza Pani Edyta. I ten dzionek rozpoczęła od kolejnych słówek w języku portugalskim. „Tudo bem?” – Czy wszystko w porządku / dobrze? – zapytała. I od razu pouczyła nas w kwestii odpowiedzi. „Sim” – tak. Portugalczycy różnicują słowo „dziękuję z uwagi na podmiot wypowiadający. Jeśli jest to kobieta – powie „Obrigada”, jeśli zaś mężczyzna „Obrigadu”. Acz to nie zawsze jest ściśle przestrzegane. Chociaż pora jeszcze wczesna na nitkach autostradowych prowadzących do Lizbony korki. Nic dziwnego, to przecież dzień powszedni, stąd wielu rodziców odwozi swe pociechy do szkół. Jednak Pani Edyta wypełniła nam czas oczekiwania szkicując plan dzisiejszego dnia, opowiadając o systemie szkolnictwa w Portugalii, architekturze manuelińskiej (wyznacznikach stylu), o elementach tutejszej tablicy rejestracyjnej samochodów, z której można wyczytać wiele interesujących kwestii. Wreszcie przedstawiła pełną dynamiki historię zakonu Templariuszy na ziemiach płw. Iberyjskiego – od spokojnych mnichów chroniących rubieży chrześcijaństwa po wpływowych wojowników i bankierów przechowujących zasoby państwowego skarbca i czerpiących z tego wpływy. Słuchałem z ogromnym zainteresowaniem i zaciekawieniem. To powtórka z historii sprzed wielu lat, ale w jakże przyjaznym i interesującym wydaniu. Tak wsłuchani w opowieści naszego pilota, około godziny 9:40 dotarliśmy do Lizbony, w okolice Torre (wieży) de Belem. To swoista wizytówka miasta, często obok tramwajów umieszczana na pocztówkach. Wysiadłszy z autokaru podeszliśmy pod wieżę trotuarem przy Tagu. Piękna, okazała, XVI-wieczna budowla, powstała z polecenia króla Manuela I Szczęśliwego a wzniesiona i ozdobiona całkowicie w stylu manuelińskim, w epoce odkryć i wynalazków stanowiła strażnicę portu oraz punkt orientacyjny dla żeglarzy powracających z rejsu. Jest zabytkiem narodowym Portugalii. Budowla ma 35m wysokości. Najniższe piętra znajdują się pod lustrem wody. Na tle lazurowego nieba i oświetlana promieniami słońca robiła ogromne wrażenie. To pierwszy z foto-punktów tego dnia. Następnie przejechaliśmy w okolice pomnika odkrywców – Padrão dos Descobrimentos. Konstrukcja ta została odsłonięta w 1960, w pięćsetną rocznicę śmierci księcia Henryka Żeglarza. Ma kształt karaweli (tj. jednopokładowy, dwu lub trójmasztowego żaglowca) i wysokość 52 metrów. Przedstawia ważne postacie z epoki odkryć geograficznych, jak np. Henryka Żeglarza, Vasco da Gamę, Ferdynanda Magellana, Luísa de Camões, czy Afonso de Albuquerque. Na szczycie pomnika znajduje się mały taras widokowy, z którego można podziwiać dzielnicę Belém. Tuż przed znajduje się zbudowana z kafelków róża wiatrów a w jej wnętrzu mapa ówczesnego świata (odkryć i wynalazków), na niej zaś naniesione wszystkie tereny odkryte i skolonizowane przez Portugalczyków. Wpatrzony w nią oddałem się refleksji – jak to? Niewielka jak na ówczesny świat Portugalia wydała tylu wspaniałych odkrywców, którzy potrafili spenetrować wiele terenów spośród wielu kontynentów. Jakże poszerzył się horyzont ludzi tamtych czasów aż po współczesność. A przecież nie było nawigacji satelitarnej, echolokacji ani sejsmografów. Sekstans, gwiazdy i tor ruchu słońca i księżyca wyznaczały całokształt nawigacyjny. Niezwykłe! Sprzed pomnika, przeszedłszy przejściem podziemnym pod ulicą, podeszliśmy do parku i przepięknego Mosteiro dos Jerónimos, czyli Klasztoru Hieronimitów, zbudowanego w XVI wieku, w stylu manuelińskim, który cechują: elementy okrętowe, liny, rzeźby o motywach marynistycznych i elementy orientalne. W klasztorze znajduje się m.in. nagrobek poety o nazwisku Luís de Camões (Kamoisz) oraz Vasco da Gamy. Mieliśmy okazję wejść do środka. Naprawdę robi wrażenie. W drodze do klasztoru czekała na nas niespodzianka – słodka niespodzianka. Emblematyczne ciasteczko Pasteis de Belem (paszteisz de belem) z cukierenki 1873 roku. Przepis klasztorny, który znają jedynie trzy osoby na świecie. Obsypane cukrem pudrem i cynamonem…mmm…muszę przyznać, bardzo osobliwe w smaku. Przezacne! Zwiedziwszy klasztor, po chwili czasu wolnego przeznaczonego przez mnie i kolegę na eksplorację miasta i zakup magnesików na lodówkę, pojechaliśmy dalej, do kolejnych punktów zwiedzania, osobliwych dla Lizbony. Po drodze wysłuchaliśmy informacji z ust p. Edyty o straszliwym trzęsieniu ziemi z 1 listopada 1755 roku, które w 85% zniszczyło portugalską stolicę; następnie o działaniach i reformach Sebastião José de Carvalho e Melo, czyli Markiza de Pombala. Z okien autokaru obserwowaliśmy Kościół i pomnik Matki Bożej Gwiezdnej, aleję Wolności i drzewa Jacaranda (żakarandowce) – podobne do magnolii oraz ogólnie dzielnicę Baixa. Cały czas – kierunek punkt widokowy. Wysiedliśmy na rozległym placu i dalej klucząc pięknymi, uroczymi Lizbońskimi uliczkami, obserwując fasady kamienic i willi, monumentalne pałace i Kościoły, pięliśmy się na wspomniany Miradouro de São Pedro de Alcântara, czyli punkt widokowy św. Piotra z Alcantary, zdaje się najbardziej reprezentacyjny, gdzie poczujemy się należycie umocowani pejzażowo. Po drodze mijały nas tramwaje najstarszej linii lizbońskiej nr 28. Oczywiście cały ten czas migawka aparatu nie zwalniała. Podchodziliśmy zyskując coraz bardziej wysokość. Po drodze a to urocze, małe sklepiki, a to galerie, a to punkty handlowe z sardynkami, piękne obrazy, itp. Wreszcie doszliśmy. Krajobraz rzeczywiście majestatyczny i wysoce urokliwy. Rozciąga się z niego wspaniały widok na całe centrum Lizbony – dzielnicę Baixa, Alfama, Graca oraz Avenida da Liberdade, mnóstwo tutejszych zabytków. Opodal punktu widokowego znajduje się piękna katedra oraz zamek św. Jerzego. Naprawdę warto do nich podejść choćby w czasie wolnym. Jako że jestem ogromnym miłośnikiem architektury militarnej – nie mogłem nie pójść na zamek, nie pochodzić po jego murach, dziedzińcu, przejść przez most zwodzony. Byłem po prostu urzeczony! Następnie zeszliśmy z punktu widokowego, do miejsca, w którym wysiadaliśmy z autokaru. Tutaj z bliska obserwowaliśmy most 25 kwietnia (Ponte 25 de Abril) a dalej wsiedliśmy do naszego dyliżansu z powrotem i pojechaliśmy bardziej w kierunku centrum. Opuściliśmy autokar przy okazałym placu – Praça Dom Pedro IV. Dalej ponownie spacerkiem po ulicach i uliczkach miasta. Otrzymaliśmy od naszej pilot czas wolny, do dyspozycji własnej. Ponieważ pora zrobiła się iście lunchowa, o czym przypominały zaludnione kafejki, postanowiliśmy idąc za głosem Portugalczyków, udać się również na strawę. Zaordynowałem sobie przepysznego Robalo (okonia morskiego) w asyście ćwiartek ziemniaczków podsmażanych na oliwie z oliwek wraz z bukietem aksamitnych suróweczek. Aby trawienie zachodziło w sposób należyty – miejscowe piwko dla kontrastu. Zaiste było to danie godne Markiza de Pombal. Posiliwszy się – zaczęliśmy z kolegą penetrować osobliwości miasta. Wpierw spacer malowniczymi uliczkami, następnie Elevador de Santa Justa – czyli Winda Santa Justa w stylu neogotyckim (weszliśmy na jej poziom schodami z tyłu jednej z okolicznych kamieniczek), dalej zniszczony podczas trzęsienia ziemi Klasztor Karmelitów – jego okazałe pozostałości i wreszcie oddalony nieco, tuż nad Tagiem Rua Augusta – przepiękny deptak z przepiękną architekturą. Ponieważ czas biegł nieubłaganie – wracaliśmy do punktu zbiórki z minami odkrywców, ponownie do Praça Dom Pedro IV. Stąd już wspólnie, całą grupą minęliśmy okazałą i futurystyczną bryłę budynku stacji kolejowej Estação Rossio, otwartą w 1890 roku. Autokar czekał dosłownie opodal. Pan Gabriel przywitał nas ciepłym uśmiechem. Wsiedliśmy do środka i około 15:37 hejże na kolejny punkt zwiedzania, a były nim tereny wystawowe Expo’98, w tym park Parque das Nações – Park Narodów i Oceanário de Lisboa – lizbońskie oceanarium. Przejazd zajął nam około 40 minut. Już w okolicach 16:12 – wysiadaliśmy przed terenami expo‘98. Wpierw oceanarium. Mnogości ryb, płazów, skorupiaków, w tym rekinów płaszczek, delfinów, różnobarwnych rybek, koników morskich, barakud, samogłowów lub tuńczyków czy muren. Panoramiczne, rotundowate, szyby największego zbiornika podświetlone, dawały przepiękny widok a i zdjęcia wychodziły rewelacyjne. Multum mniejszych akwariów a w nich gatunki, które ze względu na swą specyfikę muszą przebywać samodzielnie. Do tego pomieszczenia dla pingwinów, koralowców, rozgwiazd i innych stworzeń dopełniały całości. Muzyka oceanu towarzyszyła w każdym z pomieszczeń. Po prostu szał zmysłów! Nie mogłem oderwać oczu a każda kolejna sala budziła coraz to większy zachwyt. Spędziłem tutaj zatem sporo czasu raz po raz wykonując dziesiątki zdjęć. Po takie strawie duchowej postanowiłem zaordynować sobie przejazd przeszklonymi wagonikami kolejki Teleférico, z której rozciąga się piękny widok na Park Narodów oraz na płynący Tag. Łączna długość trasy wynosi 1230 metrów w jedną stronę, a maksymalna prędkość to 4 m/s. Czas przejazdu kolejką w zależności od prędkości wynosi od 8 do 12 minut w jedną stronę. Gdy przemierzymy tę trasę i wysiądziemy możemy podziwiać Torre Vasco da Gama (czyli wieżę Vasco da Gama) oraz most Vasco da Gama łączący dwa brzegi Tagu a liczący sobie 17,2 km. Składa się on z 6 pasów ruchu, na którym obowiązuje ograniczenie prędkości do 120km/h. Zaiste – warto tutaj przyjechać i przekonać się własnoocznie! W drodze powrotnej proponuję eksplorację parku a następnie znów wagonik. Jest niezwykle urokliwie…! Następnie udałem się do malutkiego skweru u wlotu do budynku oceanarium, by chodząc po dość dużych głazach zatopionych w wodzie, wśród trzcin i bambusów, obserwować faunę i florę. Coś wspaniałego – taka mała relaksacja! Ponieważ pragnienie dawało o sobie znać, postanowiłem odszukać miejscowy supermarket. Nie było to trudne i już po kilku minutach taszczyłem ze sobą 2 can-y ze specyfikiem pszenicznym z wyciągiem z szyszek chmielu oraz 1 półsłodki produkt miejscowych winnic. Ot tak, dla kurażu i degustacji wszelakiej. Przydało się zaiste w drodze powrotnej, gdyż korki z arterii wyjazdowych stawały się faktem. Wyruszyliśmy do naszego hotelu już o 18:18. Pani Edyta przedstawiła nam plan na dzień kolejny oraz opowiedziała na czym polega historia i fenomen portugalskiego koguta z Barcelos, na którego statuetki natykaliśmy się co krok. Czarny jak noc, wszechobecny na pocztówkach, obrazkach i kalendarzach…A cóż to za „inteligentne” ladaco? Tajemnice pozwala rozwikłać legenda: „Wieść niesie, że w mieście Barcelos została popełniona kradzież, jednak mimo usilnych starań sprawca nie został wykryty. Tymczasem do miasta zawitał galisyjski pielgrzym zmierzający do grobu św. Jakuba w Santiago de Compostela. Przybysz zatrzymał się na kolację w przydrożnej gospodzie, ale nieoczekiwanie stał się głównym podejrzanym. Oskarżono go o przestępstwo, uwięziono i skazano na szubienicę, bez prawa odwołania. Pielgrzym nie potrafił dowieść swojej niewinności, jednak przed egzekucją poprosił o spotkanie z sędzią, który wydał wyrok. Błagał o darowanie mu życia, lecz niewiele wskórał. Sędzia, który właśnie wydawał przyjęcie, popatrzył na skazańca znad półmiska z pieczonym kogutem, lecz pozostał niewzruszony. Wtedy pielgrzym zwrócił się do wszystkich biesiadników słowami: „Moja niewinność jest tak samo pewna jak to, że jeśli zostanę powieszony ten pieczony kogut wstanie i zapieje z nadejściem świtu”. Zapadła konsternacja. Mimo, iż nikt nie potraktował tych słów poważnie, przesądny lud nie ośmielił się tknąć pieczonego koguta. Gdy rano ptak nagle ożył i zapiał zrozumiano, że skazano na śmierć niewinnego człowieka. Lud pospieszył na miejsce egzekucji, gdzie okazało się, że nieszczęśnika ocaliła źle wykonana pętla. Uznano to za cud, a pielgrzyma puszczono wolno w dalszą drogę. Galicyjczyk po latach wrócił do Barcelos i ufundował tam krzyż na cześć Najświętszej Maryi Panny i św. Jakuba (Cruzeiro do Senhor do Galo). Spisano na nim tę niezwykłą historię, dzięki której czarny kogut stał się narodowym symbolem Portugalii. Jest on uosobieniem sprawiedliwości, która zwycięża, gdy o nią walczysz.”” /wg projektswiat.pl/ Wsłuchani w opowieści naszej pilot ani się obejrzeliśmy gdy o 19:40 byliśmy przed naszym hotelem. Teraz już tylko toaleta, kolacyjka, chwila hotelowej integracji w towarzystwie 3-4 jegomości, po czym słodki i relaksacyjny sen. Za dzień pełen emblematycznych wrażeń, rewelacyjną organizację 6- pkt. na 6 możliwych. Jestem zachwycony! DZIEŃ IV. Królewskie Óbidos, klasztorna Alcobaca i uniwersytecka Coimbra…czyli trzej muszkieterowie w szacownej szacie… To już czwarty dzień naszych portugalskich penetracji, można by rzec „połowinki”. A że historia lubi się powtarzać – także i tego dnia obudziłem się przed godz. 6:00. O tempora…! – rzekłby przemożny Cyceron. I ponownie poranna herbatka z kolegą z pokoju oraz sympatyczna rozmowa. Czas płynął szybko i już godzinę później rozkoszowaliśmy się śniadaniowymi wiktuałami + łakociami (by poziom cukru we krwi nadto lotów nie obniżał). Tuż przed godziną ósmą, po spakowaniu walizek, zarżały rącze konie mechaniczne naszego MAN-a, a dzielny Gabriel niczym woźnica dał sygnał do galopu załączając pierwszy bieg. Pani Edyta również dziś powitała nas uroczym „Bom dia” i zapytała „Todo beim?”. Odpowiedzieliśmy chórkiem „Sim”. Dalej raczyła nas opowieściami odnośnie obyczajów portugalskich. O „świętej porze obiadu”, jego celebracji i posiłków wszelakich, o słodkości ciast i deserów. W dalszej części – o rodzimym systemie szkolnictwa (5 poziomów: młodsze klasy szkoły podstawowej, dwa lata przejściowe, oraz 3 lata wyższych klas szkoły podstawowej, później liceum i uczelnia wyższa) oraz na poły ambiwalentnego stosunku Portugalczyków do szeroko pojętej nauki i wiedzy. Napomknęła też jako ciekawostkę o znanej nam skądinąd sieci marketów „Biedronka” imć Jeronimo Martinsa, który tutaj w Portugalii zowie się Pingo Doce (czyli „słodka kropla”). Asortymentowo i ergonomicznie – zdecydowanie tożsame. Wysłuchaliśmy także ciekawostek i historycznych awansów miast Coimbra, Porto i Lizbona, pod które podwaliny położyli już starożytni Rzymianie, a później także Wizygoci. Z wolna od miast przeszliśmy do historii państwa portugalskiego, od kolebki po czasy nam współczesne: od Portus Cale – pierwszego hrabstwa (tutaj kryje się geneza nazwy), przez Alfonsa Zdobywcę – pierwszego króla Portugalii i „epokę alfonsyjską”, przez kolejne stolice Guimaraes – Coimbrę i Lizbonę, królów burgundzkich, bitwę pod Aljubarrota, Janka z zakonu Avis, po stosunki hiszpańsko – portugalskie na przestrzeni wieków. Coś niesamowitego! Słuchałem z zainteresowaniem i pasją. Portugalia – to mnogość lasów eukaliptusowych, ale też swoisty „quartum-virat” w zakresie produkcji energii elektrycznej: 1) wiatrowa, 2) słoneczna, 3) fal oceanicznych (w czym Portugalczycy są pionierami i chętnie odsprzedają patent dzieląc się w ten sposób wynalazczością i wiedzą, 4) energia biomasy, do czego wykorzystywane są m.in. eukaliptusy i bambusy. Obok energii kraj ten stoi także owocami i warzywami: gruszami, morelami, winoroślami a także dynią i kapustą galicyjską (to ta jejmościanka w zielonej sukni, na długiej i smukłej łodydze). Jechaliśmy a złote słońce szybowało ponad linią horyzontu. Temperatura osiągała błogie 23-24 stopnie, by około 14:00 dobiec do słodkich 28C. Było przepięknie. Tu i ówdzie w dolinach srebrna, mglista poświata otulała budzące się do życia miasteczka i sioła. W promieniach słońca tworzyło to niezwykle barwny spektakl. Około godz. 9:00 zjeżdżaliśmy z głównej autostrady w kierunku Óbidos, by dosłownie minutę lub dwie później stanąć już na parkingu przed murami miasteczka. To, co rzucało się w oczy po wyjściu z autokaru – to przepiękne, średniowieczne mury miejskie oraz stary akwedukt. Pomyślałem – będzie zacnie! I było! Udaliśmy się z p. Edytą, w misji przewodnika, na spacer po miasteczku. Podziwialiśmy bramę miejską Porta da Vila (wyłożoną imponującymi XVIII-wiecznymi niebieskimi płytkami Azulejos), masywne i monumentalne mury obronne, słodkie i zaciszne uliczki, kościółki wkomponowane w zwartą zabudowę, wreszcie okazały zamek. W drodze podegustowaliśmy przepyszny likier wiśniowy o nazwie „ginjinha”, którego solidną w swej pojemności butelczynę przywiozłem do „kraju Piastów” i zdobi ona teraz barek kusząc swoim kolorytem i smaczkiem. W czasie wolnym penetrowaliśmy wraz z kolegą mury miejskie, zamczysko, kręte, nasłonecznione a chwilami mroczne uliczki skąpane w kwiatach, budynki pomalowane w kolorach żółtym, niebieskim i białym, restauracje. Obeszliśmy sklepiki z ceramiką i lnianymi ściereczkami tudzież innymi artykułami, które mogą posłużyć jako praktyczne pamiątki. Dodatkowo latem, a konkretyzując – w lipcu odbywa się tutaj słynny Festiwal Średniowieczny z pokazami sztuki rycerskiej, kuciem broni, turniejami konnymi, pochodami przebierańców, teatrami ulicznymi, jarmarkami, kolorowymi straganami z pamiątkami i lokalnym rzemiosłem. Po raz kolejny byłem prawdziwie oczarowany. Właśnie takie miejsca uwielbiam, takie me serce podbijają najbardziej. W ten także sposób spełniło się kolejne z moich marzeń – być na zamku w Portugalii i to jakim, „zamku królowych”. Gorąco polecam każdemu, by skierował swoje kroki do Óbidos i choć na chwilę poczuł klimat tego miejsca. Oczywiście migawka mojego Nikona i tym razem nie miała chwili wytchnienia. Hmm…To całkiem naturalne. Około godziny 10:25 siedzieliśmy już wygodnie w autokarze i w doborowych nastrojach ruszaliśmy do kolejnego punktu zwiedzania a była nim Alcobaça. Pani Edyta snuła dalej opowieści o historii i tworzeniu się państwa portugalskiego. Rzecz była m.in. o Józku z Óbidos i jego poczynaniach, królu Alfonsie, a także zawiłościach języka portugalskiego, które mają swoje historyczne uwarunkowania. Cóż, gdyby tak spojrzeć na rodzimy język polski, jego staropolska odmiana z wokalizacjami jerów, przegłosami i ich zanikiem, też do prostych i jednoznacznych nie należy. Sama droga nie była zbyt długa a ubogacana narracją p. Edyty, zdawała się skracać do maksimum. Nic więc dziwnego, iż po błogich 30 minutach stukaliśmy już do bram miasteczka Alcobaça. Wysiadłszy na parkingu i przeszedłszy przez mostek na rzece Mondego, wąskimi, malowniczymi a chwilami tajemniczymi uliczkami doszliśmy do Santa Maria de Alcobaça, zbudowanego przez zakon Cystersów. Przepiękna, smukła, dostojna i monumentalna fasada, rzeźbione i strzeliste wnętrza, zgromadzone dzieła sztuki i literatury, rzeźby i najwspanialsze księgozbiory portugalskie. Zwiedziliśmy tu także wnętrza: krużganki, kapitularz, dziedziniec i arkady, dormitorium, kuchnię i refektarz (wyłożone kaflami z dwoma potężnymi rusztami) oraz inne pomieszczenia klasztorne służące codziennemu życiu mnichów, wreszcie także Kościół. Znajdują się tutaj także przepięknie rzeźbione grobowce króla Pedro I oraz Ines de Castro. Kryją one mroczne dzieje pięknej miłości, pełnej cierpienia, aż po grób. Grobowce wykute w skałach wapiennych, bogato i estetycznie rzeźbione,. Jak głosi legenda: „Działo się to w XIV wieku. Pedro był synem króla Alfonsa IV. Zakochał się bez pamięci w dwórce – córce prostego galicyjskiego szlachcica pięknej Ines de Castro. Ojcu nie odpowiadało ani pochodzenie, ani narodowość hiszpańskiej wybranki syna. On jednak postawił na swoim. Odbył się potajemny ślub, pojawiły się dzieci. Mimo to król postanowił zniszczyć ten związek – polecił zamordować Ines. Tak też się stało. Gdy dwa lata później Pedro objął tron – nadszedł czas zemsty. Kazał ekshumować ciało ukochanej, ubrał ją w purpurowy, królewski płaszcz, włożył jej koronę i zmusił winnych zbrodni szlachciców do całowania rozkładającej się już dłoni królowej. W nocnym kondukcie odprowadzono jej zwłoki do kościoła, gdzie pochowano ją uroczyście we wspaniałym białym grobowcu. Po drugiej stronie król kazał po śmierci złożyć swoje ciało w taki sposób, aby w dzień zmartwychwstania kochankowie mogli natychmiast spojrzeć sobie prosto w oczy…”. /na podstawie www.bezmapy.pl/ Moją uwagę zwróciła również wspaniała akustyka. Ponieważ już bagatela 25 lat param się śpiewem chóralnym, nie mogłem odmówić sobie choćby kilku taktów, próbek, wprawek zaśpiewanych tenorem i barytonem. Popłynęły: „Nieście chwałę mocarze”, „Cum decoret amore”, czy „Wielka sława to żart..” z opery Baron Cygański J. Straussa. Łzy radości i płomyki szczęścia rozbłysnęły w moich oczach. Po kilku względnie długich chwilach ruszyłem dalej za grupą… Czas wolny poświęciliśmy, wraz z kolegą, na kolejną foto-sesję. Rozglądając się wokoło odkryliśmy też ciekawe krajobrazy, w tym mały zameczek na wzgórzu. Ech, gdybyż tak było nieco więcej czasu, pewnie wdrapalibyśmy się tam, by sfocić coś nie coś…Na koniec odwiedziliśmy także miejscowy market by zaopatrzyć się w zacne słodkości oraz wspomniany już wcześniej „…owoc winnego krzewu i pracy rąk ludzkich…”. Tak objuczeni, wędrowaliśmy przez malownicze uliczki, w kierunku naszego dwuosiowego dyliżansu, opodal którego czekał już na nas imć Gabriel, uśmiechając się życzliwie spod wąsa. O godzinie 12:25, pełni wrażeń i niesamowitych przeżyć estetycznych braliśmy kurs na Coimbrę – ów symptomatyczny ośrodek akademicki, m.in. ku pomnikowi „pogromcy mnichów” oraz Kościołowi Santa Cruz. Pani Edyta uraczyła nas po drodze przeglądem dynastii portugalskich oraz wydarzeń z nimi związanych, które to z kolei miały wpływ na obecny kształt Portugalii. Słońce nagrzało już powietrze do uroczych 28C i wciąż kołysało się na błękitnym i wolnych od chmur sklepieniu nieba, gdy około 13:42 wysiadaliśmy w Coimbrze, by percypować rodzime osobliwości. Wpierw malowniczy, pełen zieleni, o ciekawej architekturze, jak również pełen rozmachu Largo da Portagem, czyli główny plac dzielnicy Baixa. Stąd kawałeczek drogi naszym autokarem i wysiedliśmy w parku, w campusie uniwersyteckim. Przeszedłszy przez bogato dekorowaną bramę i wyszedłszy na przestronny plac / dziedziniec, skierowaliśmy się na prawo, do budynków samego uniwersytetu. Okazałe sale wykładowe i egzaminacyjne z palestrą wykładowców zatopioną w obrazach, wąskie korytarze, z których rozciągał się przepiękny widok na panoramę miasta oraz na wnętrze sal z drugiej strony, wreszcie punkt widokowy i kolejna sesja fotograficzna. Uniwersytet posiada także swoją kaplicę, w której młodzi adepci mogli i wciąż mogą oddać się modlitwom i medytacjom. Całość okraszona opowiadaniami naszej przemiłej p. Pilot. Ale Coimbra to nie wyłącznie budynek uniwersytetu. To także smukła i bogato rzeźbiona wieża zegarowa, czy wreszcie budynek „więzienia dla żaków”, którzy nie wywiązywali się należycie ze swoich powinności. Jednak tutaj miast rozlicznych cel usytuowana jest stylowa biblioteka. Są to 3 kondygnacje, zaś jedna starsza i piękniejsza od drugiej. Na samym szczycie ta najbardziej zjawiskowa i najpiękniejsze a zatem Biblioteka Joanina. Monumentalna, kipiąca barokowym przepycham i bogactwem szczegółów. Została zbudowana w XVIII wieku, za panowania króla Jana V. Bogato zdobiona, z drewnianą zabudową, multum szaf i regałów, do których na poszczególne piętra można wspiąć się po specjalnych, stylizowanych drabinach. Niezliczone ilości woluminów, rękopisów, starodruków…tutaj czuje się historię a powietrze wręcz wysycone jest wiedzą i nauką pokoleń. Otwierałem raz po raz usta z wrażenia. To piękne, pełne niesamowitości i tajemniczości miejsce! Każdy koniecznie powinien umieścić je w planie swoich wędrówek po Portugalii. Po chwilach refleksji i nasyceniu się bibliotecznymi annałami, wyszliśmy na zewnątrz. Jeszcze chwil kilka w kampusie uniwersyteckim, spotkanie ze studentami i wsparcie ich „działalności naukowej” zakupem cegiełki w postaci kolorowych długopisów i innych przyborów żaków. Czas jednak płynął nieubłaganie i już ok. 17:00 ruszaliśmy w dalszą drogę. Kolejnym punktem programu był przejazd do uroczej Bragi, na wzgórze kędy, opodal sanktuarium, umiejscowiony był nasz hotel. Z głośników popłynęła muzyka Fado. A zatem „pokładowa kwintesencja portugalskości”, jakże typowa, melodyjna i liryczna, niezwykle osadzona w realiach odwiedzanych terenów. Jako akcelerator „fadowego” nastroju zastosowaliśmy złociste, półsłodkie winko z rodzimych szczepów. Subtelne w smaku, delikatnie orzeźwiające i freezante, doskonale komponowało się z całokształtem biesiady autokarowej. Jakże to miły i emblematyczny akcent na koniec pełnego wrażeń dzionka. Na braskie wzgórze dotarliśmy dwadzieścia minut przed godziną dwudziestą. Było już ciemno, jednak rozciągająca się w dole panorama miasta przyprawiała o zachwyt. Kolacja w takich okolicznościach – to po prostu ambrozja oraz woda na młyn dla dalszych poczynań eksploratorskich. Wypakowawszy walizy, rozlokowawszy się w pokojach, pokosztowaliśmy przepysznych dań z lampką winka w tle. Ponieważ pora robiła się coraz bardziej sędziwa a i zmęczenie dawało o sobie znać – udaliśmy się do pokoi, by po dopełnieniu czynności ogólno-toaletowych – zanurkować w czystą, białą pościel, na łożach o rzeźbionych wezgłowiach i uśmiechając się z przekąsem do własnych myśli, zapaść w smaczny i zdrowy sen. Za całokształt przeżyć estetycznych, dużą różnorodność, wspaniałą organizację dnia, jak również profesjonalizm naszej p. Pilot – Edyty bezapelacyjnie 6 na 6 pkt. możliwych. Bravissimo, czy jakby powiedział Portugalczyk „Aplausos estrondosos”! DZIEŃ V. Urocze, nadrzeczne i nadoceaniczne Viana do Castelo, u genezy Portugalskich pieleszy w Guimaraes oraz urocza Braga z barokowymi schodami wiodącymi do Bom Jesus do Monte, przepiękna panorama i malowniczy zachód słońca na zwieńczenie dnia… Cichutki, przepełniony jeszcze snem poranek, w pięknych okolicznościach przyrody, przy bazylice, słońce z wolna, na pomarańczowo kreślące linię horyzontu, malowało swym złotem całą dolinę, gustowna materia pokojowa a w samym centrum Nasza grupa – 46 ochoczo zapalonych turystów. Całość zwiastowała kolejną porcję doznań. A ponieważ historia lubi się powtarzać – najpierw pobudka już około 5:30, wspólna herbatka i konwersacja w pokoju z kolegą. Bo chociaż godzina to jeszcze nocna a śniadanko zaplanowano dopiero na godzinę 8:00 – zew przygody i potrzeba nowych wrażeń i poczynań globtroterskich brała górę na prozaicznością innych aspektów życia. O godzinie 8:00 zeszliśmy na wspomniane – jakże zacne w swych: kształcie, treści, materii i formie śniadanie (swoisty śniadaniowy hylemorfizm). Pozwoliliśmy sobie w tej materii na około 30-minutowy rekonesans, by o 8:46 siedzieć już wygodnie w fotelach Man-owskiego dyliżansu i wyruszać z wolna ku nowej przygodzie. po drodze, a to portugalskie rytmy, a to znów kolejna lekcja przyspieszonego kursu języka portugalskiego prowadzona przez p. Edytę, to znów łyk informacji o Vinho Verde, czyli jedynym przypadku „zielonego winka” o barwie białej lub czerwonej, lekko bąbelkowanego o rześkim smaku. Dlaczego zielonego? Albowiem soczyście zielona jest okolica, w której winne winorośle są uprawiane. I ową zieloność zapewniają m.in. winnice, ale też wspomniana wcześniej kapusta galicyjska, jak również odmiany kukurydzy. Ponieważ przemierzamy teraz w przewadze tereny górzyste – p. Edyta odniosła się i do tej materii wyposażając nas w wiedzę odnośnie topografii oraz geomorfologii terenu. Dlatego czas przejazdu upływał z szybkością trzasku bicza woźnicy. Przekroczyliśmy Ponte do Rodo-Ferroviaria de Viana do Castelo, czyli stalowy Most Eiffla poprowadzony przez rzekę Lima, o długości 645 m, zbudowany w 1878 r., z którymi wiąże się pewna ciekawa historia rodem z epoki najazdów i podbojów. Związany jest z nią bowiem starożytny grecko-rzymski mit o Lethes – Rzece Zapomnienia. Pozwolę sobie na jego krótkie zacytowanie…„Gallekowie – bo tak nazywano w starożytności mieszkańców tych ziem, w swych wierzeniach uważali, (chociaż nie znali mitów greckich), że gdy ktoś, kto nie pochodzi z Gallaceia, przepływa rzekę na drugi brzeg, zostaje oczarowany, zapominając o swojej ojczyźnie, swojej rodzinie, a nawet własnym imieniu. Tak też wierzyli żołnierze, kiedy dotarli do jej brzegów, końca ich realnego świata i mimo chęci dalszych podbojów odmówili przeprawy na drugi brzeg rzeki twierdząc, że gdy to uczynią stracą pamięć, zapomną nawet własnych imion i nie będą mogli wrócić do swoich bliskich. Decimus Junius Brutus, syn konsula, podczas jednej ze swoich wypraw wojskowych, również pragnący dalszych podbojów i całkowitego pobicia przeciwnika, a także osiągnięcia sławy wielkiego zwycięzcy, postanowił zaprzeczyć wierzeniom swoich żołnierzy. Był realistą i pragmatykiem, znał opowieści i informacje o wodach w tutejszych rzekach, po których wypiciu ludzie dostawali halucynacji a nawet zatrucia. Wiedział też, że pływające w wodzie pstrągi gwarantują czystą, nieskażoną glonami i trującymi roślinami wodę. Stojąc na brzegu zobaczył krystalicznie czystą wodę i pływające w niej ryby. Jak opisuje to kronikarz rzymski Strabo, ten dzielny rzymski wódz wziął sztandar swojej armii i przeszedł przez rzekę. Dla ostrożności zasłonił twarz tarczą, aby krople wody nie spadły na jego usta. Z drugiego brzegu zaczął wywołać przerażonych żołnierzy po imieniu, udowadniając, że nie umarł ani nie stracił pamięci. Ci, widząc, że pamięć go nie opuściła, pokonali strach i przekroczyli rzekę. /ze zbiorów Grzegorza Pisarczyka/ Po przekroczeniu rzeki nikt z naszych pobratymców nie utracił zawartości szarych komórek. Co więcej – z werwą i turystyczną fantazją zapełnialiśmy je kolejnymi informacjami oraz pięknem odwiedzanych miejsc. Przez wąskie uliczki i meandry szos wspięliśmy się na Wzgórze Santa Luzia – Wzgórze Świętej Łucji, patronki osób ociemniałych. Usytuowane jest na nim sanktuarium Świętej Łucji. Przepiękny, monumentalny budynek górujący nad miasteczkiem Viana do Castelo. Można w nim podziwiać widok na samej kopule przedstawiający krajobraz tego regionu, barwne witraże Ricardo Leone, misterne freski Manuela Pereira da Silvę, ołtarze dzieła Leopolda de Almeidy, Emídia Limy oraz Albina Limy, jak też rzeźbę przedstawiającą Najświętsze Serce Pana Jezusa. Z poziomu sanktuarium i wzgórza rozciąga się przepiękny widok na ujście rzeki Limy do Oceanu Atlantyckiego, port i plażę. Z daleka słychać subtelny pomruk fal oceanicznych. Co ciekawe – na wzgórze można również dojechać wagonikami kolejki torowej, m.in. rezerwuar której zwiedziliśmy z kolegą w czasie wolnym. Piękne i urokliwe to miejsce! Polecam! Około godz. 10:30 serpentynadą zjeżdżaliśmy do miasteczka Viana do Castelo, w porcie którego wysiadaliśmy już 15 minut później. Miasteczko słynie z misternych wyrobów (niczym pajęczyna lub puch babiego lata unoszony na wietrze) jubilerskich które, choć cena jest słuszna, ucieszą nawet najbardziej wybredne oko. Idąc nadrzecznym bulwarem, wiedzieliśmy statek – szpital Gil Eannes, przeszliśmy obok symbolicznego pomnika Monumento Ao 25 De Abril, by przekroczywszy przez most – wąskimi, ale urokliwymi uliczkami, w asyście starych fasad kamieniczek, wejść do starej części miasta. Tutaj zaś odwiedziliśmy Praca da Republica – czyli główny plac miasta z XVI-wieczną fontanną i osobliwą fasadą ratusza, dom znanego żeglarza Joao Velho, jak również renesansową kamienicę – Misericordia, Museum do Traje de Viana do Castelo (muzeum kostiumów) oraz inne średniowieczne budowle miejskie. Czas wolny wypełniliśmy spacerkami oraz raz po raz sesją fotograficzną, małymi zakupami w miejscowym markecie oraz łyczkiem pysznej espresso z rodzimymi słodkościami. Zaiste – spokojne to, ciche, pełne klimatu miejsce, w którym zabudowania oraz charakter przenoszą nas w czasy średniowiecza a poniekąd późniejszego renesansu. To znamienna podróż w czasie. Naprawdę warto! Bezpardonowy „tempora” pomykał nieubłaganie, zatem ok. 11:50 maszerując dziarsko i naprzemiennie, teleportowaliśmy się do naszego autokaru, usytuowanego przy nabrzeżu portowym. Jeszcze kilka rozbłysków słonecznych na lazurze nieba (tj. 5 minut później) i szusowaliśmy w kierunku Guimaraes, czyli kolebki państwa portugalskiego a zarazem jego pierwszej, niekwestionowanej stolicy. Ponownie pokonujemy zielony „most zapomnienia” Eiffla. Pani Edyta po raz kolejny umilała nam podróż opowieściami: o pochodzeniu nazwy miasteczka, w którym przed chwilą byliśmy, o mitach i legendach, o istotnym miejscu kobiety w Portugalii, odpowiedziała na pytanie czy i dlaczego określenie kobiety „signora, donna” lub „vose” ma tak kluczowe / fundamentalne znaczenie. Otrzymaliśmy także kolejny solidny łyk języka portugalskiego. Ja się okazuje – w Portugalii nikt nie obchodzi imienin, lecz za to urodziny są uroczym przyjęciem przy kawie i cieście. Śpiewa się uroczyste „sto lat”, które jest portugalskojęzycznym odpowiednikiem „Happy Birthday”. Na koniec przyjęcia wjeżdża tort. Po jego zjedzeniu goście rozchodzą się. W Portugalii jest również mnóstwo starych mitów, wierzeń oraz tradycji. Na ten przykład – za wszystkie życiowe niepowodzenia, przykrości, smutki obarcza się bruxa, czyli wiedźmę. Aby urok odczynić – idzie się do tzw. dobrej wiedźmy – o nazwie mejga. Kultywuje się też tradycję wróżb. Na wodę leje się krople oleju i oliwy. W ten sposób wróży się, przepowiadając przyszłość, różne życiowe wydarzenia. Swoisty odpowiednik naszych wróżb andrzejkowych. Wierzy się też, że koty trzymane na zewnątrz domostw zapobiegają złym mocom. Czas upływał spokojnie, ale skrzętnie, my zaś raczeni kolejnymi opowieściami przez p. Edytę dojeżdżaliśmy już do kolebki i historycznej stolicy państwa portugalskiego. Około 13:00 wysiadaliśmy z autokaru na zwiedzanie. Zobaczyliśmy przepiękną, malowniczą starówkę wpisaną na listę dziedzictwa kulturowego UNESCO, z wąskimi, brukowanymi uliczkami, średniowieczne fasady kamienic, urocze kościółki (m.in. Kościół Matki Boskiej Oliwnej, czy też Klasztor św. Klary), portale oraz masywny i dobrze zachowany zamek z X wieku (Castelo de Guimarães). On jako pierwszy stał się obiektem naszych eksploracji. Jeden z najlepiej zachowanych i kompletnych, położony na wzgórzu, otoczony drzewostanem, wyposażony, w grube, potężne mury obronne, postrzępione smukłe baszty z punktami strzelniczymi, zaś w środku z zachowanymi elementami komnat i ścian. Uważa się, że jest on miejscem urodzin w 1110 roku pierwszego króla Portugalii – Afonso Henriquesa. Naprawdę zrobił na mnie ogromne wrażenie. Tutaj prawdziwie czuje się historię tych ziem. Migawka aparatu znów szalała szeleszcząc i cykając emblematycznie. Idąc niżej, napotykamy pokaźny Pałac Książąt Braganza z pięknymi czerwonymi kominami, nawiązujący do architektury burgundzkiej, budowany w latach 1401 – 1442. W 1933 przeszedł gruntowny remont i stał się oficjalną rezydencją prezydencką podczas dyktatury António Salazara. Już na pierwszy rzut oka robił ogromne wrażenie. Na uwagę zasługiwały piękne, przestronne i okazałe pomieszczenia pałacowe. Po wejściu wspaniały dziedziniec z kolumnadą, dalej sale jadalne, kuchenne, odpoczynku, audiencji a nawet latryna i łaźnia. Na ścianach mnóstwo gobelinów flamandzkich i kolekcja rzadkich obrazów. Dobrze zachowane, stylowe meble, stoły i krzesła, kryształowe żyrandole, sekretarzyki i szafeczki na szpargały a także pokaźne garderoby. Całość wprawiała w podziw i zachwyt. Pospacerowaliśmy dalej średniowiecznymi uliczkami w dół, obok urokliwego parku. Minęliśmy malownicze kościółki, kamieniczki, budynek Tribunal Judicial de Guimarães i doszliśmy do Largo da Oliveira, tj. głównego placu starego miasta, gdzie obok kafejek i restauracyjek znajduje się monumentalna katedra. Tutaj też rozpoczął się nasz czas wolny. Wraz z kolegą wykorzystaliśmy go wpierw na skosztowanie czegoś wykwintnego. Cóż – coś dla ducha, coś dla ciała. Po zaspokojeniu „małego głodziku” – ruszyliśmy na samodzielne zwiedzanie. Stylowy, barokowy kościół Igreja De Nossa Senhora da Consolação e Santos Passos i przepiękne rabaty kwiatowe, kompozycje traw stylizowane w figury geometryczne, przystające do siebie kwadraty, następnie stacje drogi krzyżowej, z ciekawości odwiedziliśmy też chatę – kuźnię czarodzieja. Jednak w sercu cały czas pozostał zamek i pałac. Dlatego udaliśmy się tam raz jeszcze inną drogą, penetrując nie tylko budowle, ale też okoliczne błonia. Opodal zamku odbywała się właśnie lekcja historii w terenie. Chcieliśmy skorzystać, jednak czasu nie stało. Głowa przepełniona pięknem krajobrazów, kształtów i form oraz pełna niesamowitych wrażeń. Z wolna kroczyliśmy w kierunku autokaru. Krótko po 15:30 ruszaliśmy do kolejnego punktu zwiedzania, którym była Braga, czyli „portugalski Rzym”. To tylko niecałe 30 minut jazdy naszym dwuosiowym dyliżansem. Ani się obejrzeliśmy a już wysiadaliśmy w jej centrum. Odbyliśmy spacer malowniczymi uliczkami miasta, doszliśmy do późnogotyckiej i romańskiej katedry Se budowanej od XI do XIII wieku. Mieliśmy niebywałe szczęście, gdyż z katedry, po uroczystości zaślubin, wychodziła para młoda w asyście gości. Była zatem okazja poobserwowania tej szczególnej uroczystości. Zwiedziliśmy katedrę wchodząc lewą nawą boczną. Jest piękna, strzelista, z trzema nawami, transeptem i pięcioma wschodnimi kaplicami. Wnętrze ciemne, chwilami mroczne. Panuje tutaj niesamowity klimat. Nawa główna i prezbiterium bogato zdobione w tonacji złota i czerwieni. Pod rzeźbionym baldachimem w absydzie znajduje się manueliński posąg Matki Bożej karmiącej piersią małego Jezusa. Chór odbudowano w stylu barokowym. Dominuje bogato zdobiona sztukateria, malowany sufit z rzeźbionymi baldachimami. Na uwagę zasługują także obfite w szczegóły organy piszczałkowe. Zwiedziwszy katedrę wybraliśmy się na spacer wśród kamieniczek, kościołów, pałaców, pięknych fontann, skwerów, kolorowych kramików i mnóstwa restauracyjek kuszących aromatami potraw. Było niesamowicie przyjemnie a popołudniowe słońce znakomicie podbijało klimat tego miejsca. Pani Edyta oczywiście po mistrzowsku opowiedziała nam o każdym, najdrobniejszym szczególe, ciekawostce a także osobliwościach Bragi. Zaproponowała także co możemy zrobić, gdzie pójść w czasie wolnym, który powoli stawał się faktem. Oczywiście nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy wraz z kolegą nie poszli ok. 6km i nie zdobyli Bom Jesus do Monte – sanktuarium słynącego z przepięknych barokowych schodów poświęconych Pięciu Zmysłom i Trzem Cnotom Głównym. Zwiedziwszy zatem starówkę, z minami odkrywców i emblematyczną „winną buławą” w dłoni, ruszyliśmy w kierunku punktu przeznaczenia. Droga była naprawdę bardzo prosta, tj. wiodąca przez pasaż, uliczkami miasta, pośród kawiarenek i restauracyjek, następnie wzdłuż trasy N10, przez rondo, przejściem nadziemnym. Teraz już tylko ulicą Av. dos Lusiadas i odbicie w prawo w Av. Da Republica i jak droga prowadzi, dokąd oczęta poniosą, pamiętając o „winnej buławie” i uzupełnianiu płynów. W chwilach zwątpienia czy idziemy właściwym traktem – z pomocą pospieszali nam przypadkowo napotkani i zaczepieni angielszczyzną, przechodnie. Po przejściu nadmienionego dystansu naszym oczom okazała się wpierw okazała brama wejściowa na teren Sanktuarium. Następnie meandrując przeszliśmy kolejne stacje drogi krzyżowej – osobliwe, wykute w kamieniu, przykuwające uwagę. Wreszcie podejście na pierwszy z punktów widokowych, z którego (obok niewątpliwie urokliwego widoku na Bragę) rozciąga się perspektywa niesamowitych i jedynych w swoim rodzaju schodów – tzw. Escadórios do Bom Jesus. Oniemiałem z wrażenia! To po prostu majstersztyk!! Ułożone w arkady, kaskady i kawalkady, bogato zdobione rzeźbami, stanowiące zwartą kompozycję. Krótko mówiąc – arcydzieło konstruktorskie i architektoniczne, wymysł ludzkiego geniuszu! Nie mogłem oderwać oczu i z każdej z możliwych perspektyw nie zrobić choćby kilku fotek. Podchodziliśmy z wolna i za każdym krokiem rozgrzewaliśmy coraz bardziej migawki naszych aparatów fotograficznych. A to z prawa a to z lewa, to znów z ukosa, przez kwieciste gazony, przez gałązkę, przez rzeźbę…ileż tego było po drodze. Tak z wolna podeszliśmy pod samą bazylikę, której monumentalność i masywność zrobiła na nas ogromne wrażenie. Dochodziliśmy do hotelu, usytuowanego obok bazyliki, gdy podjechał autokar z naszą grupą. Pani Edyta ucieszyła się a zarazem i zdziwiła, że tak szybko udało nam się pokonać trasę, nie uroniwszy niczego z piękna po drodze. Ponieważ pragnienie wdawało się we znaki – łyczek zimniutkiego piwka z widokiem na panoramę Bragi – stał się faktem, był niejako punktem programowym dnia. Popatrzyliśmy na piękny krajobraz, podeszliśmy do górnej stacji kolejki i na tarasik widokowy, zeszliśmy jeszcze nieco w dół, by podczas zachodu słońca uchwycić grę świateł na fasadach schodów i bazyliki. Wyszło idealnie…Byliśmy po wtóre zauroczeni i niewysłowienie szczęśliwi! Weszliśmy do naszego hotelu Elevadore i dopełniwszy warunków wieczornej toalety, zeszliśmy za przesmaczną i spożywaną w eleganckich, stylowych salach, obiadokolację. Pierwsze, drugie danie, deser, lampka winka…Mmm…Po prostu ambrozja, szaleństwo smaków! Ale kolacyjne pielesze nie zakończyły jeszcze rezerwuaru atrakcji. Swoistym podsumowaniem całego dzionka było spotkanie w naszym pokoju w gronie 8 osób, uraczywszy się kwintesencją winnych tudzież innych znakomitości. Bo, jak mawiał imć Zagłoba czasami i „…trunki mocniejsze pić trzeba…”. Czyniliśmy z kolegą honory! Rozmowom, biesiadom i radości nie było końca. Byłem w siódmym niebie! Dopiero hotelowy zegar przypomniał, iż jest już 23:00 a jutro kolejny dzionek wrażeń. Stąd powiedziawszy sobie marynarskie „ahoj”, współbiesiadnicy rozeszli się po pokojach. Teraz już tylko chwila na uporządkowanie doznań, szybki prysznic, krótka chwila rozmowy i udaliśmy się w objęcia marzeń sennych. Kolejny dzień wypełniony pięknem, niezapomnianymi wrażeniami i doznaniami, dużą różnorodnością, dobrze zorganizowany i uporządkowany. Stąd moja ocena – jednoznacznie 6 na 6 pkt. możliwych. Dzień VI. Nie tylko Eiffel i „Porto” w Porto, urokliwe, „pro- weneckie” Aveiro oraz uduchowiona i mistyczna Fatima… Kolejny nocleg w naszym ekskluzywnym hotelu Elevadore pozwolił na pełną regenerację i błogi odpoczynek. W dodatku poranna sesja zdjęciowa około 5:40 czasu lokalnego, jeszcze przed wschodem słońca, widoczków, panoramy sennej jeszcze pod ongiś Bragi – po prostu bezcenna! Dalej – znany nam już ceremoniał „prysznicowego ożywienia ciała”, poranna herbatka i miła rozmowa z kolega z pokoju. Z wolna słońce wspinało się ponad horyzont dziejów i w ten sposób szósty dzień eksploracji stawał się faktem. Godzina 6:45 – to już książęce w swym kształcie i formie śniadanie. Godziwe, smaczne, świeżutkie i aromatyczne. Podbite materią kawy – trafiało w punkt! Nabrawszy sił i wigoru, godzinkę później. znosiliśmy nasze (jak mawiają Ślązacy) bambetle do autokaru, zaś dzielny i niestrudzony kierowca – Gabriel umieszczał je z gracją w anturażu bagażników. Około 7:48 dał się słyszeć pomruk silnika wysokoprężnego naszego dyliżansu. Tak! To już czas na kolejne wyzwania, wrażenia i doznania egzystencjalno-podróżniczo-eksploracyjne. Wyruszyliśmy w drogę do Porto. Trasa niezbyt wygórowana odległościowo, gdyż zamykała się w około godzinie jazdy. Pogodny ranek – wpierw słoneczny, ale chwilami z deczka mglisty (jak na nadoceaniczne rubieże przystało), co przydawało pikanterii wyprawie. Zawsze zaangażowana i niestrudzona Pani Edyta raczyła nas kolejnymi porcjami informacji i ciekawostek. Na początek wieści ze świata przyrody, tj. o drzewo-krzewie Kamelia, dalej poznawanie cech organoleptycznych gałązki i liści eukaliptusa (zerwanej uprzednio), o mieście oraz okręgu Porto i jego emblematycznym winnym szczepie, winie z przerwanym procesem fermentacji, wzmacnianym alkoholem pochodzącym z destylacji moszczu winogron, o transporcie wina Porto i normującym całość traktacie Methuena (na mocy którego w Portugalii zniesione zostanie dotychczasowe embargo na angielskie wyroby wełniane, zaś w Anglii portugalskie wina będą obarczane cłem równym 2/3 cła nałożonego na wina francuskie), o Instytucie Wina Porto normującym zasady wyrobu tego zacnego trunku, o najazdach Napoleona Bonapartego na Porto i bohaterskiej obronie miasta przez ludność, wreszcie o szeroko pojętych osobliwościach tutejszych ziem. Zainteresowani ani się obejrzeliśmy, a Porto „leżało już u naszych podróżniczych stóp”. Zatrzymaliśmy się przy parku i aleją platanów, mijając osobliwe pomniki młodych artystów, udaliśmy się na zwiedzanie. Po drodze raz po raz mknęły koło nas zielone tramwaje – symbol i najstarsza linia miasta (podobnie, jak w Lizbonie żółte i linia 28). Osobliwe to w swej naturze. Dalej przeszliśmy obok Kościoła św. Franciszka podziwiając jego smukłą i pięknie rzeźbioną fasadę, najwyższą wieżę w mieście, czyli Torre Dos Clerigos, następnie po części podczas prac remontowo – konserwatorskich Avenida Dos Aliados z ratuszem i pomnikiem króla Piotra IV, dalej obłożony Azulejos barokowy Kościół Carmo. Płytki Azulejos na Kościele Karmelitów pochodzą z XVIII wieku i przedstawiają założenie karmelu. Stąd skręciwszy w prawo na sygnalizatorze dotarliśmy do dworca kolejowego. W oddali zauważyliśmy też barokowy Kościół Kleryków z marmurowym ołtarzem i okazałą, 75-metrową dzwonnicą będącą symbolem Porto. Wspomniany dworzec kolejowy i zarazem stacja Sao Bento została ozdobiona przepięknymi obrazami wykonanymi z Azulejos. Ponad 20 tys. płytek w obrazach opowiada historię i codzienność Portugalii. Są tutaj utrwalone – po lewej od wejścia: bitwa pod Valdevez z 1140 roku między królem Leonu Alfonso VII, a królem Portugalii Alfonso I Zdobywcą oraz Egas Moniz z rodziną przed królem Kastylii Alfonso VII. Po prawej zaś: zdobycie Ceuty w 1415 roku oraz wkroczenie króla Portugalii Jana I do Porto w 1387 roku. Można by rzec – historia działa się na naszych oczach. Inne panele przedstawiają sceny rodzajowe związane z życiem mieszkańców północnej Portugalii, np. procesję Nossa Senhora dos Remédios, winobranie lub transport wina rzeką Douro. Dworzec to już od XIX wieku gospodarczo niezwykle ważny obiekt dla Porto. Pociągami transportowano bowiem winogrona do produkcji win z położonych niżej winnic oraz wyrób gotowy w postaci wina do dolnego portu, by stąd przeładować na statki i wysyłać do różnych zakątków świata. Wychodząc z dworca zauważyliśmy ciekawostkę – pomalowane na kolorowo głazy ułożone na chodnikach. Dalej traktem poszliśmy w kierunku okazałej i monumentalnej, rzymskokatolickiej Katedry Se, z XII wieku, pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Masywna, o potężnych murach, przepiękna, w stylu romańskim, z fortecznym wnętrzem, rozetą i gotyckimi krużgankami. Obok katedry duży plac, zaś naprzeciw obelisk, pod którym jegomość o narodowości bliżej nie określonej, przez nas nie ustalonej, słysząc polski język, zagrał Mazurka Dąbrowskiego. Zaiste, jakże znamienny był to akcent tutaj, na portugalskiej ziemi. Od placu katedralnego zeszliśmy w dół, wąskimi, pełnymi klimatu, chwilami zacienionymi uliczkami, odwiedzając miejsca eksponowane i punkty widokowe, m.in. Miradouro da Rua das Aldas z Convento dos Grilos. Tutaj migawka aparatu rozgrzewała się do czerwoności. Poranne mgły powoli opadały i na firmamencie nieba zaczęło z wolna królować słoneczko. Szliśmy dalej w kierunku rzeki Duero. Minęliśmy Museu Da Cidade – Casa do Infante, czyli średniowieczny urząd celny, który obecnie pełni funkcję muzeum i archiwum historii miasta, dochodząc do nadrzecznej dzielnicy Cais da Ribeira, pełnej kawiarenek, restauracyjek i innych słodkich i malowniczych miejsc. Przemierzaliśmy w skupieniu promenadę, wsłuchani w opisy i informacje p. Edyty, na bieżąco odbierane przez nasze TGS-y. W takiej atmosferze doszliśmy do dwukondygnacyjnego mostu łukowego Luís I (Ludwika I), łączącego Porto i Vila Nove de Gaia. Oczywiście pokonaliśmy jego 172 metry długości, czyli licząc inna miarą – 564 stopy. W ten sposób znaleźliśmy się po drugiej stronie w Vila Nove de Gaia, jakże emblematycznie „winnej”. Stąd rozciągała się przepiękna panorama na całe stare Porto, w asyście rzeki Douro, przycumowane do nabrzeży statki a na nich samo złoto tej krainy – wino Porto, w beczkach, dojrzewające w promieniach słonecznych. Widok jakże znamienny i zjawiskowy. Jedyny w swoim rodzaju. Teraz chyżo, przeszliśmy nadbrzeżem, do miejscowego portu, gdzie wsiedliśmy na jeden ze statków wycieczkowych. Mogliśmy w ten sposób kontemplować rzeczywistość z poziomu rzeki Douro, która w rzeczy samej wydaje się być „archetypem meandrowania”. W uszach rozbrzmiały słowa piosenki Czerwonych Gitar: „…smukły miała kształt, ostro szła na wiatr, moja łódź, pierwsza łódź – miłość ma”…O taaak!! Przepłynęliśmy najpierw w kierunku znanego nam już mostu Ludwika I, autorstwa niemieckiego inżyniera – Théophile Seyriga, ucznia znanego skądinąd Gustave Eifla. Budowę rozpoczęto w 1881 roku, zaś most otwarto w 1886 roku. W 1908 roku zaczęły kursować przez niego elektryczne tramwaje a w latach 50. XX wieku także trolejbusy. Most w 100% wykonany jest z żelaza. „Rejsowaliśmy” dalej obserwując obydwa nabrzeża. Rychło osiągnęliśmy pułap drugiego z mostów – kolejowego, którego projekt również wyszedł z pulpitów kreślarskich pracowni Eiffla. Masywny, monumentalny, przepiękny, cieszący wytrawne oko turystów. Opodal za mostem nasz kapitan dokonał zwrotu przez rufę i płynęliśmy na powrót, w kierunku ujścia Douro do Oceanu Atlantyckiego. Po raz kolejny kontemplowaliśmy dwa mosty, jednak dalej otwierała się już zupełnie inna perspektywa. W pięknym słońcu podziwialiśmy krajobrazy porto i Villa Nova de Gaia, nadrzeczne bulwary i kafejki, stację starego dworca kolejowego, wreszcie na horyzoncie ukazał się punkt ujścia rzeki do oceanu. Tutaj nasz dzielny kapitan wykonał dla odmiany zwrot przez sztag. Płynęliśmy mając po prawej stronie jak na dłoni winnice, zakłady i wielopokoleniowe zabudowania należące do wytwórców wina Porto, po lewej zaś samo Porto. To tak, jak gdybyśmy stali jedną nogą na ty a drugą na przeciwległym z brzegów, a po środku Douro – życiodajna rzeka. Po kilkudziesięciu minutach dobiliśmy do brzegu. Teraz kolejna, jakże emblematyczna i smakowita atrakcja – wizyta w muzeum Portus Calem, a zarazem winnica i piwnica, w której można pokosztować tego wspaniałego trunku. Marka Calem znana jest i uznana od 1859 roku, kiedy to António Alves Cálem założył firmę eksportującą trunek do Brazylii. Produkowane są tutaj różne rodzaje i odmiany Porto – czerwonego i białego – Ruby, Tawny, Vintage i Late Bottled Vintage. Ale nim degustacja – wpierw wędrówka w czasie po historycznej części winnicy. Pani Edyta i w tej materii dysponowała rozległymi pokładami wiedzy. Od miejsca uprawy, rodzajów szczepów winnych, pracy w winnicy, przez zbieranie gron, ich preparowanie, umieszczanie w ogromnych beczkach i kadziach, odczytywanie inskrypcji i informacji na beczkach, przez przegląd odmian i współczesne ich wykorzystanie. Po prostu wspaniała wiedza ekspercka! Brawo pani Edyto! Dalej szerokimi schodami, weszliśmy na górny pokład, do Sali degustacji. Mieliśmy przyjemność skosztować Porto białe i czerwone, w ich emblematycznych odmianach. Poinstruowani, jak przystąpić do i wypełnić znamiona sztuki sommelierskiej, by niczemu nie uchybić i rozkoszować się całokształtem winnych inspiracji, zaczerpnęliśmy z tej niesamowitej i aromatycznej krynicy. Dodać należy, iż najbardziej ceniony wśród znawców i smakoszy Porto jest rocznik 1900. Skuszeni rządzą aromatów i rozentuzjazmowani, przeszliśmy do sklepu, gdzie kosztowanych przed chwilą i wielu innych gatunków zakupić była możliwość. Wpierw chwile kontemplacji, odkodowywania butelkowych etykiet, po czym decyzja i zakup. Nie ukrywam, iż zaopatrzyłem się w skromnych 5 butelek. Aby jednak rozkoszy degustacji z nich dopełnić, zakupiłem też płytę z muzyką Fado. No teraz portugalskość w polskich lemieszach, długimi jesiennymi wieczorami, na pewno będzie stawała się faktem! W tym miejscu mała dygresja a zarazem ciekawostka. Winnic i piwnic winnych w Porto jest multum. Jeśli jednak ktoś chciałby pokosztować wszystkich „produktów”, w jednym miejscu, nie przemierzając kilometrów tras – może to uczynić w Solar Do Vinho Do Porto. To swoisty ukłon lokalnych władz w kierunku turystów. Naprawdę warto! Po wyjściu z winnicy – chwile czasu wolnego. Spożytkowaliśmy je na kolejne sesje fotograficzne oraz konsumpcję jednej z esencjonalnych i jakże sycących potraw o melodyjnej nazwie „Francesinha”. To a’la kanapka, na ciepło, na głębokim i przestronnym talerzu, z kiełbasą, szynką i roztopionym na wierzchu żółtym serem i jajkiem, zaś całość dryfująca w morzu sosu pomidorowego, esencjonalnego w smaku i aromacie. Palce lizać! Pyszne, aromatyczne, sycące i dodające energii. Jak mawiał imć R. Makłowicz „…myślę, że synowie i córy miasta Porto byliby ze mnie dumni, bo oto wniknąłem w istotę tutejszej kuchni i tutejszego smaku”. Gorąco polecam! A jeśli chcielibyśmy zjeść coś jeszcze, równie portugalskiego – z pomocą przybędą sardynki w zalewie, jeden z filarów tutejszej kuchni. O smażalniach ryb na grillu i węglu drzewnym oraz celebrowaniu pieczenia kasztanów, nie wspomnę, albowiem to rzecz oczywista. Tak posileni, szliśmy wzdłuż Douro, w kierunku autokaru, po drodze utrwalając jeszcze obrazy naszymi aparatami foto, kupując drobne pamiątki i magnesiki na lodówkę. Spokojnego marszu 10-15 minut i około 14:03 zasiadaliśmy w przestronnych fotelach naszego dyliżansu. Ulokowałem wpierw bezpiecznie zakupione w winnicy Calem winka, po czym oddając się dyskusji ze współtowarzyszami podróży, sączyłem z wolna białe i musujące, półwytrawne „coś nie coś”. Ot tak, na lepsze trawienie urokliwej Francesinhi. Gabriel zapuścił silnik i pomknęliśmy przez arterie szos w kierunku Aveiro, zwanej portugalską Wenecją. A zatem „…chwila wytchnienia, degustowania, albowiem przed nami kolejne wyzwania…”. Jak śpiewała Karin Stanek: „…Jedziemy autostopem, jedziemy autostopem. W ten sposób możesz bracie przejechać Europę….”. Ależ to znamienne i jakże na czasie słowa. Przed nami błogich 76km w objęciach trasy E1. Czy to daleko? Z naszą pilot – panią Edytą – na pewno nie. Przy portugalskich rytmach dobiegających z głośników pokładowego multipleksu, a także ciekawych i pełnych ekspresji opowieściach – czas mijał bardzo szybko i jakże przyjemnie. Usłyszeliśmy informacje o Aveiro – mieście kanałów, o tamtejszym specjale, tzw. ovos moles – czyli flagowych słodkościach regionu, wykoncypowanych i wykreowanych na podbudowie ciasta opłatkowego wypełnionego masą jajeczną, która przypomina z deczka kogel-mogel w stałym stanie skupienia. Kształt owalny a całość udekorowana motywami morskimi. Gdy dodamy do nich kilka łyczków finezyjnej cafezinho, czyli portugalskiego espresso, uzyskamy pełnie formy i smaku. Jeśli zapragniemy przywieźć do Polski ten słodziutki specyfik – możemy to uczynić zakupując w miejscowych, certyfikowanych sklepikach, lub dodatkowo zaopatrzyć się w Barricas dos Ovos Moles de Aveiro, czyli w beczułki z Ovos Moles. Ot dwa w jednym. Ale Aveiro to nie tylko słodkości; to także produkty z sardynek i glonów morskich. Toć tegoż specyfiku w okolicach dostatek. Około godziny 14:17 przejeżdżaliśmy obok skrętu do miejscowości Vale di Cambra. W mojej głowie odżyły cudne wspomnienia. Oto w 2007 miałem przyjemność gościć tamże przez około 1.5 miesiąca, podczas szkolenia z zakładu pracy. To był przepiękny okres. Niczym szybki film przemknęły obrazy tamtych dni, spotykani ludzie, odwiedzane rejony a łezka nostalgii zakręciła się w oku…Dziesięć minut później – kolejne wspomnienia związane z miejscowością Arouca, leżącą w dystrykcie Aveiro. Tutaj także miałem okazję przebywać w trakcie dni szkolenia. Piękna, położona w górach, do której każdorazowo jechaliśmy pokonując ostre serpentyny. To były czasy…Zamyśliłem się, odpłynąłem…Jednak rychło z zamyślenia wyrwały mnie portugalskie przeboje oraz głos mojego kolegi – dzielnego kompana sugerującego toaścik emblematycznym bukietem winnym. Oczywiście na tak sugestywną propozycję nie mogłem nie przystać. Jeszcze tylko kilka ruchów powieką i już około 14:50 wysiadaliśmy w uroczym Aveiro. Wpierw spacerek z naszą p. pilot po uliczkach miasta. W oczy rzucały się domostwa oraz stylowe różnobarwne kamieniczki, których fasady ozdobione były przepięknymi Azulejos, z motywami morskimi. Drugim emblematycznym elementem tego miasta były kanały rzeki Vouga, jakoby miniaturka Wenecji. Laguna rozlewiska rzecznego położona jest równoległe do Oceanu Atlantyckiego i ma długość ponad 45 km. Wreszcie trzecim elementem – łodzie, „gondole z Aveiro”, tzw. moliceiro. Ich dzioby ozdobione są wielobarwnymi często humorystycznymi malowidłami z motywami rodzinnymi, przyrodniczymi, kwiatami, czy też bliżej nie określonymi wzrokami. Łodzie zdobione są wyłącznie ręcznie. Po zapoznaniu z ciekawostkami, wspólnym spacerze malowniczymi uliczkami i krótko topografią miasta, mieliśmy chwil kilka czasu wolnego. Oczywiście wykorzystaliśmy go z kolegą na spacer krajoznawczy z aparatami w dłoni po starej dzielnicy Beira Mar, łyczek aromatycznej „małej czarnej” oraz zakup sardynek tudzież innych lokalnych specjałów w jednym z miejscowych sklepików. Kolega zaordynował sobie oryginalną portugalską IPĘ, którą przytroczywszy do wnętrza „walizowej” kulbaki, przywiózł do Polski. O ustalonej porze zjawiliśmy się przy nadbrzeżu, obok aveirowskiego parku z młodymi platanami. Tutaj czekały już na nas wspomniane wcześniej Moliceiros i ich dzielni flisacy, vel kapitanowie. Rozsiedliśmy się wygodnie w ich obszernych, wydłużonych przestrzeniach i w drogę. Zrobiło się rejsowo, biesiadnie. Ku zadowoleniu i podziwie flisaków rozbrzmiały polskie szanty i przeboje typu: „Morskie opowieści”, „Pieśń wielorybników grenlandzkich”, czy „Hiszpańskie dziewczyny”. Radość, uśmiech i pogoda ducha towarzyszyły przez cały rejs. Z poziomu wody obserwowaliśmy osobliwości miasta, słodkie różnobarwne kamieniczki, mijające nas łodzie, same czeluści kanałów, kolejne mosty, jak również budynki starej, zrekonstruowanej fabryki, luksusowe hotele, ale i przybrzeżne planty mieniące się zielenią i kolorami jesiennych liści. Było przepięknie, malowniczo i urokliwie. Podczas rejsu czekała nas także miła niespodzianka w postaci degustacji ovos moles, zapewniam – przesłodkich, ale jakże idyllicznych w smaku i delikatnych w materii. Po około 1h wysiadaliśmy z naszej „gondoli czasu” przy parku z platanowcami i szliśmy już ku autokarowi. Krótko przed 17:00 w myślach wypowiadaliśmy „Adeus Aveiro! Até!” – do widzenia Aveiro, do zobaczenia, udając się w 1,5 – godzinną podróż do pełnej spokoju, mistycyzmu i modlitwy Fatimy. W drodze towarzyszyła nam muzyka portugalska oraz głos uroczej p. pilot – Edyty, która przybliżyła nam historię życia pastuszków i objawień fatimskich Maryi, jak również jej przesłań dla ludzkości. Opowiedziała o cudzie wirującego słońca i kulcie Matki Bożej. Wspomniała też o miejscu objawień Cova da Iria oraz o wiosce pastuszków Aljustrel, którą odwiedzimy nazajutrz. W ten sposób łatwo było odnaleźć odpowiedź na pytanie – dlaczego dziś podróżujemy do Fatimy?! Czas płynął bardzo szybko. Ani się obejrzeliśmy a staliśmy już na parkingu, opodal Sanktuarium Fatimskiego p.w. Matki Bożej Różańcowej. Mimo, iż pora była już lekko wieczorowa, udaliśmy się na piękny, pełen przeżyć duchowych spacer. Przez teren pielgrzymkowy, obok kaplicy objawień (i tutaj chwila osobistej modlitwy), dalej do bazyliki. W tym miejscu odwiedziliśmy groby pastuszków: Franciszka, Hiacynty i Łucji, podziwialiśmy okazałe wnętrza, oddaliśmy się osobistej modlitwie. Następnie obeszliśmy jeszcze plac snaktuaryjny i podeszliśmy do naszego hotelu Regina, który był niejako „przyklejony” do sanktuarium. Po szybkim i sprawnym rozlokowaniu w pokojach, chwili odpoczynku – przesmaczna obiadokolacja, spożywana w iście królewskich wnętrzach. Po kolacji chwila na wieczorną toaletą i jeszcze spacer po Fatimie, o 21:30 różaniec fatimski oraz drobne zakupy na dzionek kolejny. Powrót do hotelu i ok. godz. 23:00 już w objęciach ciepłej kołderki integrując głowę z mięciutką poduchą. Błogi sen i regeneracja przed kolejnym, przedostatnim już dniem w Portugalii. Dzień po prostu rewelacyjny, przebogaty w wydarzenia i pełen wrażeń. Z czystym sumieniem 6+ na 6 pkt. możliwych dla wszystkich, którzy przyczynili się do owych niesamowitych chwil. DZIEŃ VII. Fatimski wczesny poranek, Tomar – czyli akcent Templariuszy, słodka i pełna uroku wioska dzieci fatimskich oraz popołudniowo – wieczorny powrót do hotelu w Monte Gordo. To już siódmy, a zarazem przedostatni dzionek naszych eksploracji w Republice Portugalskiej, na południowym zachodzie Półwyspu Iberyjskiego. Sen zdrowy, głęboki i w zupełności wystarczający, pomimo niecałych jego pięciu godzin. Dziś fatimskie włości i bogactwo duchowe. Pobudka bardzo wczesna, gdyż już krótko po 5:00. Dlaczego? Otóż dowidzieliśmy się, że o godz. 6:00 będzie polska msza św. w bazylice. Chcieliśmy skorzystać z możliwości uczestnictwa w niej. W porze jeszcze nocnej (gdy gwiazdy błyszczały na nieboskłonie), może jeszcze z deczka senni, udaliśmy się do bazyliki. Polski kapłan, liturgia mszy św. w języku polskim i piękna w jej trakcie uroczystość 50-lecia pożycia małżeńskiego. Cos niebywałego! W dodatku wspaniała okazja, by podziękować Matce Boże za wszystkie łaski, otrzymywane każdego dnia w życiu, a także by poprosić Ją o Matczyną opiekę i błogosławieństwo. Byłem szczęśliwy, uduchowiony, urzeczony i pełen przeżyć na gruncie wiary i Eucharystii. To niesamowite miejsce, tutaj naprawdę i wyjątkowo czuje się Bożą obecność…Trudne do uchwycenia i wyrażenia słowem, ale przeżyciami mistycznymi i miłością serca oczywiste! Po Mszy Świętej, krótko po 7:15, pełni spokoju i wewnętrznej harmonii, spacerowaliśmy do hotelu na śniadanko, a po drodze nieco fotek na tle budzącego się, nowego dnia. Pierwszy posiłek dnia bardzo smaczny, świeżutki i aromatyczny. Byliśmy urzeczeni i przeszczęśliwi! Zjadłszy śniadanko, około 8:30 znieśliśmy bagaże i zapakowaliśmy je do luków autokarowych. Siedem minutek później ruszaliśmy ku kolejnej przygodzie, której na imię Tomar, a w nim prawdziwy raj dla amatorów historii i budowli sakralno-warownych (do których to miłośników niewątpliwie się zaliczam). Mowa oczywiście XII – wiecznej twierdzy a zarazem Klasztorze Zakonu Chrystusa, klasztorze Templariuszy. Po drodze p. Edyta przybliżyła nam historię zakonu Templariuszy na ziemiach płw. Iberyjskiego, ich początkowo spokojne a w późniejszym okresie burzliwe i przy tym ciekawe losy. Pozwolę sobie choć po krótce przytoczyć fragmenty tej ciekawej narracji. Zakon Ubogich Rycerzy Chrystusa i Świątyni Salomona z symbolem rozpoznawczym – czerwonym krzyżem na białej tarczy, byli to ludzie wywodzący się z zamożnych warstw społecznych, cisi, spokojni, dobrze przygotowani, z niewybrednymi normami etycznymi i moralnym zachowaniem, prawi, rycerze i zakonnicy, broniący zasad i fundamentów wiary chrześcijańskiej. Podlegali wyłącznie papieżowi, odznaczali się siłą i krzepą fizyczną. Zakładali sieć komturii (dużych wiejskich posiadłości) i brali udział w wyprawach krzyżowych. Ich codzienność oparta była o szereg nieprzekraczalnych zasad (np. co do stroju, posiłków, spędzania czasu wolnego, itp.), wpajanych od chwili wstąpienia do zakonu i złożenia przysięgi. Pilnowali dróg pielgrzymkowych i chronili pielgrzymów przed napadami, rabunkami oraz niewiernymi. Przechowywali majętności własne, a w późniejszym okresie także koronne, udzielając współczesnych odpowiedników kredytów. Spadkobiercami ich dóbr i wartości duchowych (co miało też swoją genezę polityczną) byli Rycerze Zakonu Chrystusa. Tacy byli…Tymczasem nasza wesoła kompanija kilometr po kilometrze zbliżała się do ich komturii. Około godziny 9:15 wysiadaliśmy na zwiedzanie. Już pierwszy rzut oka na bramę i pokaźne muzy obronne, klasztorne budziły zachwyt i sprawiały niesamowite wrażenie. Każdy zaś zakamarek, każdy kolejny zakręt otwierał wciąż nową i ciekawszą perspektywę. Gdy przeszliśmy przez bramę na dziedziniec przed klasztorem – otworzyłem usta z wrażenia! Oczom okazały się budowle średniowieczne: w stylu romańskim, gotyckim, ale też okresów i prądów późniejszych – manuelińskiego i renesansowego. Wpierw okazały dziedziniec – z wielostronnymi schodami, murami, kamiennymi balustradami oraz pozostałościami łuków i portyków. Tuż obok wysoka wieża, strzeliste muzy, zwieńczone rzeźbami i zdobieniami oraz monumentalny dobrze zachowany Kościół (Charola) z czynną po dziś dzwonnicą. Świątynia w kształcie okrągłym, wzorowana na Kościele Świętego Grobu, z romańskimi kolumnami przedstawiającymi motywy florystyczne, i zwierzęce. W prezbiterium późnogotyckie posągi oraz zabytkowe obrazy. Wejście do kościoła – poprzez wspaniały portal boczny, ozdobiony bogatą i gęsto usianą sztukaterią, posągami Matki Boskiej z Dzieciątkiem, a także prorokami Starego Testamentu. Tutaj również dostrzegamy wzory manuelińskie. Wewnętrzna nawa właśnie w stylu manuelińskim połączona jest z kościołem romańskim dużym łukiem. Całość po prostu przepiękna i zapierająca dech w piersiach. W swych odkryciach poszliśmy jednak dalej penetrując tak klasztor, jak też pomieszczenia zamkowe – okazałą kuchnię i refektarz, lazaret i latrynę, balkony i arkady oraz okazałe dziedzińce. Dotarliśmy do prawdziwej perełki – reprezentatywnego okna w stylu manuelińskim. Tutaj kunszt, symetria, bogata ornamentyka oraz precyzja wykonania sprawiają, że nie sposób nie zatrzymać się na dłuższą chwilę. Do tego przezacne i pokaźne krużganki z Azulejos, kolumnady i zwieńczenia kopuł, czy też manueliński grobowiec brata Vasco da Gamy – Diogo, okazałe fontanny na dziedzińcach. Przydają one radości penetracji a dla amatorów sztuki i historii są prawdziwą ucztą, strawą duchową. W każdym zakątku „oddycha się tutaj” historią. Na zakończenie naszego spaceru sklepik, w którym można było zaopatrzyć się w pamiątki i „precjoza”, które pozwolą przywołać w pamięci te jakże emblematyczne chwile, gdy zasiądziemy wygodnie w fotelach naszych domostw. Ponieważ czas nieubłaganie pomykał a przed nami kolejne wyzwania i obiekty turystyczne (a i nie tylko), o ustalonej godzinie zjawiliśmy się w okolicach autokaru, poza murami klasztornymi. Około 10:20 wyruszyliśmy w dalszą / powrotną drogę. Po upływie kolejnych 30 minut wjeżdżaliśmy już na teren Fatimy, by na jednym z rozlicznych przystanków zabrać kilku członków wycieczki tych, którzy miast peregrynować zakątki Tomaru, wyrazili chęć dłuższego pobytu w uroczej i mistycznej Fatimie. Teraz już w komplecie, wspólna podróż do malutkiej wioski pastuszków – dzieci fatimskich, położonej 2km dalej – o tajemniczej nazwie Aljustrel. Tutaj odwiedziliśmy małe, słodziutkie oraz niebywale skromne domostwa siostry Łucji oraz Franciszka i Hiacynty – czyli wspomnianych dzieci fatimskich, które dostąpiły zaszczytu objawień Matki Bożej. W domkach niewielkie, niskie i bardzo surowe w swym wystroju pomieszczenia sypialne, kuchenne, przedsionki i dzienne połączone niewielkim korytarzem. Proste łoża, pojedyncze elementy umeblowania, zaś pod sufitem w kuchni naręcza ziół i warzyw. Ponieważ mam swoje 186 cm wzrostu trudno było mi zachować spionizowaną sylwetkę. Dlatego delikatnie pochylony ukradkiem kontemplując powałę sufitową (by nigdzie nie zahaczyć łepetyną) podziwiałem i starałem się sobie unaocznić codzienność domowników. W granicach domostwa siostry Łucji mieliśmy sposobność podejść, obejrzeć i sprawdzić organoleptycznie materię drzew korkowych oraz ich owoców. Zaopatrzyłem się w kila sztuk „żołędzi”. Hmm…Zawiozę do Polski. A nóż wyrosną i będą cieszyły oko… W czasie wolnym pobuszowaliśmy z kolegą po okolicznych kramikach i sklepikach celem zakupić precjozów, jak również i przede wszystkim dewocjonaliów w postaci różańców, przywieszek, breloczków, dziesiątków różańca na palec, itp. W takim miejscu nabierały one szczególnego charakteru. Oczywiście łyczek czegoś chłodzącego to już stały element programu dnia. Po upływie ok. 1.5h, szczęśliwi i pełni wrażeń siedzieliśmy już w naszym obszernym wehikule i podążaliśmy na powrót w kierunku uduchowionej Fatimy. Tutaj około 2h czasu, by ze wszech miar poczuć klimat tego jakże ważnego, pielgrzymkowego miejsca. Wpierw podążyłem razem z kolegą na plac snaktuaryjny. Tutaj jednak zagubiliśmy się wśród tłumu pielgrzymów. Stąd dalej rozpocząłem samotną wędrówkę. Podszedłem na chwilę modlitwy do „pierwszej kapliczki Matki Bożej”, następnie do „punktu ofiarnego”, kędy ludzie zapalają świece w określonej przez siebie intencji lub ofiarują je jako votum dziękczynne. Następnie podszedłem do Sanktuarium Matki Bożej Różańcowej na chwilę osobistej modlitwy. Wykonałem zdjęcia nagrobków Łucji, Hiacynty i Franciszka, raz jeszcze rzuciłem badawczym okiem na monumentalne wnętrze świątyni, podziwiałem jej kunszt i potęgę. Następnie wyszedłem na plac i ruszyłem w kierunku drugiego, nowego sanktuarium. Tutaj również chwil kilka na krótką modlitwę oraz zwiedzanie wnętrza. Dalej wyszedłem z terenu sanktuaryjnego i udałem się na posiłek. W końcu o strudzone organelle też osobliwie zadbać należało. A i owszem! Po wyszynku ruszyłem na krótki spacer, po czym w kierunku autokaru, albowiem ustalony i nieubłagany czas wolny niechybnie zmierzał ku końcowi. Rozsiedliśmy się wygodnie w fotelach, uruchomiliśmy raz jeszcze wyobraźnię, piękne wspomnienia, w duchu i sercu, ale też kontemplując rzeczywistość zaokienną, pożegnaliśmy się z przepiękną, uduchowioną i pełną mistycyzmu Fatimą, po czym przez kawalkady autostrad ruszyliśmy w około 4h do naszego hotelu w Monte Gordo, w ten sposób zataczając krąg naszych portugalskich penetracji. Dość długi przejazd umilały nam: portugalskie przeboje (w tym Fado), osobliwe, samozwańcze autokarowe degustacje rodzimych trunków oraz nieocenione i jedyne w swoim rodzaju biesiady. Trzeba wykorzystać każdą chwilę przygody. Zbliżamy się już z wolna do końca Iberyjskich uniesień. Oczywiście nie można zapomnieć o naszej uroczej i niestrudzonej p. Edycie, która legendami, gawędami, informacjami, aforyzmami umilała nam podróż. Usłyszeliśmy opowieści o objawieniach fatimskich i orędziach Matki Bożej (czyli jakże osobliwej sferze sacrum), o ukształtowaniu terenu, geologii oraz czasach dinozaurów, o krainie Alentejo. Około godziny 14:10 p. Edyta zebrała od nas odbiorniki TGS, które zapewniały nam kontakt „z bazą”, a dzięki którym zwiedzanie było jakże osobliwe i bogate w treść. Ta chwila zawsze wywołuje we mnie melancholię i nostalgię, albowiem oznacza niechybnie końcóweczkę wycieczki. Ale cóż, taki to już los turysty…Coś się kończy, by coś innego zacząć się mogło… Następnie uzyskaliśmy informację odnośnie jutrzejszych transferów na lotnisko oraz wylotów do Warszawy i Katowic. Dalej, jakby dopełnieniem tego, jakże bogatego w treść i wrażenia dnia, były 2 filmy – podróżniczy reportaż p. Wojciecha Cejrowskiego penetrującego okolice rzeki Tag oraz fabularyzowana komedia „Uciekająca panna młoda”, tak na ożywienie i „unastrojowienie” „przejazdowego” popołudnia. Podbite zacnością winnych aromatów i apelacji percypowane były z niezwykłą starannością. Ponownie biesiady, rozmowy, wspomnienia, radość minionych chwil, jak również cieszenie się każdą chwilką, która pozostała nam do wspólnej celebracji. Było przezacnie! Gdy do hotelu pozostało już tylko 10 min. p. Edyta wraz z naszym niestrudzonym kierowcą Gabrielem podziękowali wszystkim za uroczy tydzień, za całokształt wspólnie spędzonych chwil. Rzekła też „…oczywiście pozostają zdjęcia a w pamięci to wszystko co najlepsze i najpiękniejsze. Takie wycieczki to pewnego rodzaju „dotknięcie” danego kraju, miejsca, ale też jego poznanie, oderwanie się od codzienności, psychiczny odpoczynek i odskocznia…”. Trudno się z tym nie zgodzić. Nagrodziliśmy ich gromkimi oklaskami. Brawo Kochani!!! Byliście i w sercach zawsze pozostaniecie WIELCY!!! Do hotelu w Monte Gordo przybyliśmy około 18:45. Wypakowaliśmy walizy i po sprawnym zakwaterowaniu, rozkoszowaliśmy się już hotelowymi pieleszami. Krótka toaleta „po-przyjazdowa” i już z kolegą wędrowaliśmy, znanym traktem obok wewnętrznego basenu, na posiłek obiadokolacyjny. Oczywiście jakże bogaty i przezacny w swej treści i formie. Kubeczki smakowe szalały z zachwytu od aromatów i smaczków. Mmm…Rewelacja! Po głowie wciąż chodziła jeszcze jedna myśl – jak w czeluści walizy rozmieścić moje wycieczkowe sprawunki, w szczególności osobliwe i nietuzinkowe Porto, którego nabyłem aż 5 butelek? Nic to magnesiki, dżemiki, ściereczki, wyroby korkowe, bowiem masą swoją i gabarytami nie stanowiły problemu. Jednak 5 szklanych butelek osobliwego wyrobu mogły w istotny sposób naruszyć dopuszczalne 20kg, które obsługa stalowego ptaka była skłonna przyjąć do przestrzennych bagażników. Po chwili namysłu postanowiłem kwestię tę przetransferować na dzień kolejny. Cóż, ranek jest zawsze „mądrzejszy” niźli wieczór… Tymczasem zew przygody i potrzeba wykorzystania każdej chwili razem wzięły górę i już po 15 minutach od kolacji maszerowaliśmy z kolegą i aparatami w dłoniach nad ocean. Wzburzony był waćpan dziś i hukliwy. Chyba jakiesiś reperkusje odległego sztormu, tudzież figlarnego frontu atmosferycznego docierały do wybrzeży Portugalii…a może to „skarga” Atlantyku, że już nazajutrz opuszczamy te majestatyczne tereny… W drodze powrotnej zahaczyliśmy jeszcze o miejscowe kafejki, gdzie spotkaliśmy uczestniczki naszej wycieczki. Przysiedliśmy się, zamówiliśmy miejscowe piwko i przy sympatycznej rozmowie, biesiadzie, wspomnieniach, wymianie wrażeń spędziliśmy jakże miło czas. Dalej jeszcze chwil kilka w miejscowych kramikach z pamiątkami, powolna wędrówka w kierunku hotelu i udanie się na spoczynek nocny. W okamgnieniu zdrowy i słodki sen przyszedł niespodziewanie… Za niezwykły dzionek pełen wrażeń, wspaniałą organizację, dobór punktów zwiedzania, urokliwe krajobrazy i pełne przeżyć duchowych miejsca, swoiste perełki architektoniczne z całą stanowczością 6+ na 6 pkt. możliwych. DZIEŃ VIII. Epilog. Wspólne globtroterskie śniadanie, finalny spacer złotą plażą w kurorcie Monte Gordo z kolegą, rzut okiem na Atlantyk, łyk marketowych osobliwości, powrót do hotelu, translokacja na aerodrom i migracja metalowym ptakiem marki Boeing 737 – 800, linii Enter Air do „kraju Piastów”. Adeus Portugal! To już konkluzja naszej podróży. Dopiero przylecieliśmy, cieszyliśmy się na myśl o nowej przygodzie, byliśmy pełni energii i zapału globtroterskiego, ciekawości i żądzy przygód…Tymczasem, niczym oceaniczna mgiełka na Cabo da Roca, nadchodzi chwila pożegnania… „Okruchy wspomnień porwie wiatr, Zgubi gdzieś swój ślad I tuż obok nas, Jak cień przemknie czas A z nim letni sen…”, intonowała p. Danusia Mizgalska wespół z zespołem Bolter pewnego pięknego, letniego dzionka w latach 80. XX wieku. I dodała jeszcze: Spójrz – już nasz dzień Wypalił się do dna, Znad białych wydm Spóźniona płynie mgła Zapomnienia mgła Lecz zanim noc Pożegna nas bez słów, Chodź, powiedz mi, Że kiedyś wrócisz tu Kiedyś wrócisz tu…” O tak, powrócę…I owszem! Ciągle powracam…Na skrzydłach cudnych wspomnień, z łezką szczęścia i przygody w oku, ze smakiem emblematycznego Porto, z muzyką Fado na płytce CD, z mnogością zdjęć do których z chęcią lgnę, z dziennikiem podróżnika, który piszę po każdej wyprawie, z każdym gestem, słowem, szeptem, wyrazem twarzy, mimiką współtowarzyszy, po prostu z całokształtem tego, co określić możemy „portugalskością”. Taka już ze mnie wrażliwa, melancholijna, sentymentalna, ale zawsze gotowa na przygodę i niekiedy niepokorna duszyczka. Powróćmy zatem jeszcze do tego ostatniego dnia…Na chwilę przed odlotem…przy szumie fal oceanicznych, idąc po złotym piasku plaży w Monte Gordo. Tutaj coś się zaczęło i tutaj kończy…Lecz na pewno nie na zawsze. Mówię do widzenia, do zobaczenia…nie zaś żegnaj Portugalio. Naszym zwyczajem wstaliśmy już około godziny 5:30. Na zewnątrz jeszcze ciemno. Senne uliczki rozświetlone perspektywą i poświatą światła latarnianego. Z daleka słychać pomruk oceanu. Tymczasem w naszym pokoju już ożywienie. Rzecz jasna poranna herbatka i pogawędka. Trzeba było jeszcze powrócić do problematyki przepakowania walizy. Pokontemplowałem, przemedytowałem i zabezpieczywszy wszystko należycie upakowałem, bez najmniejszych problemów. Nawet nie pomyślałbym w przeddzień, że pójdzie tak sprawnie. Dalej szybki prysznic i gdy słońce jęło nakreślać linię horyzontu, wędrówka na smaczne, pożywne i przepyszne śniadanko. Celebrowaliśmy je długo, rozkoszując się swoim towarzystwem, pochłaniając jadło a później jeszcze subtelne słodkości, których aromat dopełnialiśmy przepyszną kawusią. W sercu radość wspólnych chwil, ale i nutka smuteczku, gdyż za chwilę trzeba będzie się rozstać. Dlatego kradliśmy, oszukiwaliśmy i zaklinaliśmy czas tak długo, jak tylko było to możliwe. Przed godziną 9:00 opuściliśmy gościnną restaurację i udaliśmy się do pokoi. W drodze, tuż przed jednym z nich pożegnałem się z kolegą (z którym już po raz trzeci miałem ogromną przyjemność eksplorowania kolejnego zakątku świata) dziękując mu za rewelacyjny, wspólnie spędzony czas i wyrażając chęć i nadzieję, na kolejną wspólną podróż. Ponieważ był z grupy, która przyleciała z Warszawy, zatem odjechał na lotnisko o godz. 9:30, czyli 1h wcześniej niźli ja. Następnie chwile w pokoju, dopakowanie pozostałości ekwipunku, szybki prysznic i wraz z kolegą z pokoju poszliśmy jeszcze nad ocean. Tutaj powróciły wspomnienia sprzed tygodnia, gdy po przylocie do Faro i transferze do hotelu, po raz pierwszy stawialiśmy stopy i pokonywaliśmy plażą kolejne kilometry rozmawiając, zbierając muszelki i sącząc portugalskie winko. Dziś koniec wycieczki, ostatnie spojrzenie na bezkres Oceanu Atlantyckiego, który szemrał wesoło pluszcząc falami, ostatni spacer w promieniach nabierającego kolorytu słońca, ostatnie zdjęcia utrwalane moim „camera obscura”. W głowie tysiące wrażeń, obrazów i doznań, które niczym rącze rumaki galopowały przez połączenia synaptyczne. A sercu nostalgia, markotność związane z końcem podróży, połączone z uśmiechem i radością chwil minionych. Jeszcze ostatnie spojrzenie, rozbłysk promieni słońca taplających się w tafli wód i wędrowaliśmy w milczeniu w kierunku hotelu. Jednak „portugalskość” trzeba zaznaczyć do końca. Mijając znany już nam hipermarket nie omieszkałem wejść do środka i zakupić butelczyny tutejszego piwka. Jego wspaniały aromat i ciemny koloryt, poprawiły nastrój i stały się jakże symboliczno-emblematycznym „do widzenia”, „do zobaczenia”. W kilka chwil doszedłem do pokoju, gdzie postanowiłem wziąć relaksacyjny prysznic. Czasu nie było już zbyt wiele. Około 10:20 staliśmy już przed autokarem transferowym. Po zapakowaniu bagaży usiadłem wygodnie w fotelu. Dołączyła do nas p. pilot Agnieszka, która eskortowała nas na lotnisko i dalej do Polski. Ona też, po sezonie turystycznym, powracała do kraju. W godzinkę byliśmy już przed terminalem aeroportu w Faro. Teraz odprawa celno – paszportowa, bramki bezpieczeństwa oraz sklepik bezcłowy, w którym z kolegą zakupiliśmy jeszcze małe coś nie coś, co zwykłem określać „…owocem winnego krzewu i pacy rąk ludzkich…”. I owo coś stało się w hali odlotów naszym kontinuum portugalskich peregrynacji. Tuż po godz. 13:00 usłyszeliśmy komunikat, iż nasze linie Enter Air zapraszają na pokład, są przygotowane na nasze przyjęcie. Ruszyliśmy w kierunku metalowego rumaka. Dwu 50-kilkuletnich, doświadczonych pilotów wraz z 4-osobową obsługą lotu oczekiwało już nas i przywitało życzliwie, z uśmiechem. Pasażerowie zasiedli w fotelach, jednak wciąż nie odlatywaliśmy. Okazało się, że jedna z pasażerek, po nadaniu bagażu tak rozentuzjazmowała się i zachwyciła portugalską krainą, iż postanowiła zostać dłużej i przez roztargnienie nie poinformowała o tym linii lotniczych. Cóż, w ferworze podróżniczych uniesień, zdarzyć się może…Po 20 minutach (czyli około 14:00 czasu lokalnego) wypakowano jej bagaż, zamknięto drzwi hermetyczne i nasz Boeing 737-800 ruszył w kierunki pasa startowego. Po otrzymaniu zgody na start piloci rozpędzili potężna i ciężką maszynę do wymaganej prędkości, po czym wzbiliśmy się w powietrze lawirując po niewidzialnych trasach, znanych tylko pilotom i elektronice pokładowej. Po niecałych 10 minutach uzyskaliśmy wysokość przelotową około 11 tys. metrów nad powierzchnią „matki ziemi” oraz prędkość około 850km/h (459 węzłów), w temperaturze w okolicach -50C. Całość robiła wrażenie! Pomny na 20-minutowe opóźnienie dopytałem stewardessy, czy dotrzemy do Pyrzowic planowo. Odrzekła z uśmiechem: „Proszę Pana, gdy tylko będzie taka możliwość, pilot przyspieszy i jak dobrze pójdzie dotrzemy jeszcze przed czasem”. Słowa okazały się prorocze. Lecieliśmy przecinając ze świstem strugi powietrza. Nasze silniki turboodrzutowe działały bez zarzutu, świszcząc i dając niewiarygodny ciąg. Na granicach frontów atmosferycznych było turbulentnie i dwukrotnie pohuśtało, zatelepało. Ale cóż, taka to już uroda latania. Jednak nieustraszona załoga panowała nad całością proponując smaczne jedzono, napoje zimne i gorące oraz wyskokowe. Mogliśmy także zakupić bezcłowo wonności wszelakie w wydaniu męskim i żeńskim oraz gustowne torby czy też zegarki. Czas upływał zatem niepostrzeżenie. Faro w Portugalii – Hiszpania – Francja – Szwajcaria – Austria – Niemcy – Czechy i polskie Pyrzowice. Tutaj rozmowa, tu znów chwila drzemki, kontemplacji i wspomnień. Wciąż jednak ponad pułapem chmur. Ani się obejrzałem, gdy zaczęło zmierzchać a nad Czechami usłyszeliśmy komunikat, iż zniżamy się do lądowania. Gdy wlecieliśmy poniżej pułapu chmur, tj. w okolicach 3-5km nad powierzchnią ziemi zrobiło się mrocznie. W dole tylko smugi latarń i nitek autostradowych, pojedyncze ich i malusieńkie punkciki. W miarę zniżania stawały się coraz większe i wyraźne. W pewnej chwili widzieliśmy już zbiorniki wodne i drzewa. Ich czubeczki zaczęły migotać za oknami, wreszcie kontakt z ziemną. Standardowa chwilka przeciążenia przy lądowaniu, po czym spokojne szusowanie po płycie lotniska do okolic terminala. Jeszcze tylko wyłącznie silników turboodrzutowych, pożegnanie przez załogę i zabrawszy bagaż podręczny brnęliśmy przez płytę lotniska do wejścia, do terminala. Tutaj standardowa procedura celna i bezpieczeństwa, odbiór bagażu z taśmy i wyjście przed terminal, gdzie po moim telefonie podjechał jakże pomocny kolega. Bezpiecznie, skutecznie, estetycznie i higienicznie, racząc miłą rozmową dowiózł mnie do Bełchatowa. Zaskrzypiał zamek w drzwiach. Na powitanie wyszły dwie sąsiadki i mój uroczy kocurek. Było to przemiłe i jakże zapadło w sercu! Nieco zmęczony, ale szczęśliwy, pełen emocji związanych z lotem i wrażeń z portugalskiej przygody, krótko po godz. 21:00 byłem już w lemieszach mojego domu rodzinnego. Jakież to zaskakujące, jakże skrócił się czas, jakże skróciła droga. Z rana spacerowałem jeszcze nad Oceanem Atlantyckim, a wieczorem już ok. 3000km w odmiennej czasoprzestrzeni, w zupełnie innym miejscu Europy, przygotowywałem do spoczynku nocnego. Jeszcze tylko wypakowanie walizy i bagażu podręcznego, włączenie pralki, błogi prysznic, sms-o chwile i lądowałem w moim obszernym łóżku, pod czyściutką, mięciutką pościelą, kędy tuląc się do poduchy zasypiałem przeszczęśliwy. Oczywiście za całokształt organizacyjny tego dnia 6- na 6 pkt. możliwych. W istocie rzeczy – nawet pierwszy historyczny władca Portugalii Afonso Henriquesnie, zdaje się, nie będzie oponował. Cóż, skończyła się kolejna, fantastyczna przygoda, pełna relaksu, uśmiechu, pogody ducha, zaciekawienia, zafascynowania. To jakby pewien transcendentny etap, który jakże pozytywnie nastawił mnie na kolejne, w przyszłości wyzwania i doznania, pobudził jeszcze bardziej, i tak już będące na wysokim poziomie, zapędy podróżnicze. I chociaż wędrówka po cudnej Portugalii dobiegła kresu, nic się w pełni nie zakończyło. Pozostały przecież piękne wspomnienia, pamięć minionych chwil, nawiązane znajomości, przyjaźnie… Dlatego uważam – nieodzownie należy podróżować. Nie odkładać podróży w czasie, lecz na nie. To, co zobaczymy dziś – pozostanie w nas na zawsze i ubogaci wewnętrznie, rozszerzy nasz światopogląd i skieruje na zupełni inne, bardziej wysublimowane tory. Oddawajmy się zatem radościom podróży, delektujmy się nimi, rozkoszujmy się życiem i przestrzenią, czerpmy z każdej z chwil maksimum, wykorzystujmy ją kulminacyjnie. Nie bójmy się trudu, albowiem on uszlachetnia i odpłaca po wielokroć! Świat stoi otworem, a zew przygody czai się tuż za rogiem naszego „chcenia”, naszych potrzeb! Gdy teraz, w listopadowy poranek, wpatrzony w promienie porannego słońca, w nagość drzew smaganych wiaterkiem i wieczorną rosą mgieł, wsłuchany w szmer listowia i śpiew ptaka na gałęzi dębu, wspominam te przeurocze, portugalskie chwile – jestem szczęśliwy, uśmiecham się do własnych myśli i już z euforią planuję kolejny wyjazd. Podróżowanie uzależnia, ale to taki pozytywny, pożyteczny i jakże przyjemny rodzaj uzależnienia, nie mający sobie równych. Portugalia na zawsze pozostanie w sercu – pięknem swych krajobrazów, wielością walorów antropogenicznych, cudownym towarzystwem autokarowym, aromatem i smakiem potraw, wonią kawy i słodkości, szumem oceanu i złotem plaż, tym wszystkim, co każdego dnia stawało się naszym wspólnym udziałem. I to jest cudowne! Za każdym razem, gdy po podróży wchodzę do własnego mieszkania, może rozkojarzony, jakby „oszołomiony”, może z deczka niewyspany, gdy zmęczenie daje znać o sobie, z jeszcze nieuporządkowanymi doznaniami, tu i ówdzie pląsającymi po synapsach, jedno pozostaje constans – turystyka, podróże to mój sposób na życie, na chwile szczęścia po trudach codzienności, niekiedy też smutkach życia, sposób na weekendy, na urlop i ogólnie czas wolny. Ono daje mi zawsze arystotelesowską „pełnię formy” oraz sił sprawczych. W szpaltach słów i muzyce Fado niech wybrzmią końcowe słowa mego epilogu ujęte w tekście uroczej i niezapomnianej piosenkarki portugalskiej – Marizy: „…Owoce Doirados, kwiaty sztukaterii, Skały, plaże, wysepki, Błękitne fale morskie Widzę to wszystko i żegnam się…”. A właściwie nie – nie żegnam…Mówię do widzenia! Do widzenia piękna, urocza, skąpana w słońcu i błękicie, oblana oceanu nieskończonością i bezkresem, pachnąca jesienią, nieogarniona i słodka Portugalio… Z serca dziękuję wszystkim koleżankom i kolegom – współuczestnikom przepięknej wycieczki, pani Edycie – naszej pełnej kunsztu, profesjonalizmu i kompetencji p. pilot, niestrudzonemu kierowcy – Gabrielowi oraz tym wszystkim, którzy w jakikolwiek sposób przyczynili się powstania i uświetnienia owej wspaniałej, portugalskiej eskapady. Jest ona, moim zdaniem, ze wszech miar, w więcej niż 100% – ach godna polecenia i doświadczenia! Najmilsi! Do widzenia, do rychłego spotkania gdzieś – na turystycznych szlakach. Z gorącymi, turystycznymi pozdrowieniami – Mieszko!

6.0/6

Marek, Baranowo 30.06.2024

Portugalia na bogato.

Portugalia w całej okrasie, najpiękniejsze miasta Portugalii. Plan napięty,ale w 100% zrealizowany, wspaniałe widoki, sympatyczni ludzie. Wspaniała Pani pilot p. Paulina z ogromną wiedzą, dawała nam cenne wskazówki i była cierpliwa.Polecamy :)

6.0/6

ewab52@op.pl 05.06.2024

Doskonała podróż .

Świetnie dobrane hotele , opiekunka z wielką wiedzą . Zobaczyliśmy Portugalię od podszewki . Pilotka bardzo pomocna w każdej sytuacji .
telefon

Pobierz aplikację mobilną Rainbow

i ciesz się łatwym dostępem do ofert i rezerwacji wymarzonych wakacji!

pani-z-meteracem