Opinie o Szwajcaria - Sabaudia - Liechtenstein - Zamożna Helwecja

5.5/6 (60 opinii)
5.5/6
60 opinii
Intensywność programu
5.2
Pilot
5.6
Program wycieczki
5.7
Transport
5.1
Wyżywienie
5.0
Zakwaterowanie
5.1
Opinie pochodzą od naszych Klientów, którzy odwiedzili dany hotel lub uczestniczyli w wycieczce objazdowej.

Osoba dodająca opinię musi podać dane osobowe, takie jak imię i nazwisko oraz dane dotyczące wyjazdu, czyli datę i kierunek wyjazdu lub numer rezerwacji. Dzięki tym informacjom sprawdzamy, czy autor opinii faktycznie podróżował z nami. Jeżeli dane się nie zgadzają, wówczas nie publikujemy opinii.
Sortuj: Najlepiej oceniane
Typ turysty: Wybierz
  • 5.0/6

    Moim okiem

    Jak w szwajcarskim zegarku Pierwszy dzień za nami. Było ciężko, bo po całej nocy jazdy byliśmy lekko śnieci . Bardzo szybko jednak znaleźliśmy się w tym szwajcarskim mechanizmie. 7:00 śniadanie w zajeździe, toaleta i jazda na pierwszy punkt programu: Wodospad Renu. Miejsce cudne. Słońce grzało, a kocioł wodospadu był niesamowity. Wodna mgiełka niosła się aż di brzegu. My łódeczką wpłynęliśmy w samo serce wodospady, żeby moc podziwiać z bliska. Nad wodą malowała się wielka tęcza, a my byliśmy pod nią. Spacerek wzdłuż Renu i punktualna zbiorka przy autokarze. Dalej cukierkowe wprost Stein am Rhein. Przeurocze senne miasteczko. Tak kolorowe, cale w kwiatach i ściennych malowidłach. Każdy dom z szachulcowym murem, jazdy z kolorowymi okiennicami, kutym szyldem, kamiennymi schodkami i małymi okienkami. Przemiły akcent na naszej trasie. Na zakończenie kaweczka w jednej z tych ślicznych knajpek i punktualna zbiorka przy autokarze Co do minuty, bo program napięty jak postronek. Kolej na Zurich. Około godzinny przejazd umilił nam film o twórczości Chagala, którego okazale witraże zdobią jeden z protestanckich kościołów w Zurichu. Trasa spacerem wiodła od pięknego i stylowego dworca PKP, przez najsławniejszą Bahnhofstrasse, kilka krętych uliczek starówki, potem wzdłuż rzeki i do rzeczonego kościoła i katedry oraz przez liczne mieszczańskie zakamarki. To duży kontrast w stosunku do porannej sielanki przy kawie. Miasto okazałe, widać styl i elegancję, a także dość wysokie ceny. Można i trzeba zobaczyć, choć byli to cholernie męczące, szczególnie, ze byliśmy już prawie 10 godzin na nogach. Bardzo zmaltretowani dobiliśmy do hotelu. Widok łóżeczka był jak miód na moje serce. Jutro pobudka zupełnie niewakacyjna. Śniadanie już o 5:30, a o 6:30, oczywiście punktualnie jak w szwajcarskim zegarku, wyjazd w Alpy Berneńskie, a w planie największy lodowiec Europy i wjazd na ponad 3500 m Kraina szczęśliwych krów. W samej rzeczy tak jest. Krowy wszechobecne, pasą się na bujnych, soczystych pastwiskach i łąkach w dolinach Alp Berneńskich. Wszystkie są „krówkowej” maści, a na szyjach wiszą im wielkie dzwonki. Na tle ośnieżonych szczytów i w pełnym słońcu wyglądają jak wyjęte z reklamy Milki. Dziś wyjazd bardzo wczesny wprost do serca Alp Berneńskich, w dolinę Oberlandu do Interlaken i Grindelwaldu. Cel: wielka trójka Alp Berneńskich : Jungfrau, Munch i Eiger . Podróż na szczyty zaczynamy kolejką zębatą, która wiedzie nas wyżej i wyżej, stromymi zboczami, wśród cudownie zielonych łąk, wzdłuż trzech przecudnych szczytów. Pierwszy pokazuje się Eiger. Majestatyczny i surowy. Jego długo niezdobyta północna ściana mrozi krew w żyłach. Oglądamy ją z bliska, bo kolejka wjeżdża w wydrążony w brzuchu góry tunel, a na kilku stacjach można podziwiać najsroższe fragmenty ze specjalnych okien. Jedziemy dalej, wciąż wyżej na całą w bieli Pannę czyli Jungfrau. Górną stacja kolejki to ponad 3500 m npm. Wychodzimy na kilka tarasów widokowych. Dookoła białe szczyty , a pomiędzy nimi ogromne jęzory największego lodowca Europy Aletsch. Schodzimy na jeden z nich. Słońce razi niemiłosiernie. Wokół bezkres bieli. Droga powrotna wiedzie kolejką przez tunele i wśród licznych urwisk i stromizn. Zjeżdżamy powoli do bajecznej, odrealnionej doliny Lauterbrunnen. Schowana głęboko, malutka zielona dolinka, otoczona strzelistymi ścianami skał, z których co kawałek wytryskają wodospady. U wylotu jakby wklejone z pocztówki cudownie oświetlone słońcem białe Jungfrau, Munch i Eiger. Wygląda jak mityczna kraina. Nie dziwi, ze była inspiracją dla pisarzy i poetów, np Tolkiena, który tak wyobraził sobie krainę Elfów. Ostatnim punktem są grzmiące wodospady Trummelbach. Olbrzymie na ponad 160 m strugi wody wydrążyły sobie korytarze wewnątrz skały. Impet i ogromna ilość spadającej wody faktycznie grzmi. Trasa do zwiedzania to wjazd specjalną windą w środku gór i kilka tarasów wykutych w skale, na które trzeba wdrapać się schodami. Ale widok trudny do opisania. Spotkanie oko w oko z żywiołem robi na nas wielkie wrażenie. Rozbryzgująca się woda pokrywa nas mokrą mgiełką. Schodzimy na dół kolejnymi tarasami. Jeszcze czeka kolacja w miejscowej restauracji i droga na nocleg już po francuskiej stronie, bo jutro raniutko ruszamy na spotkani z najwyższym szczytem Europy Mont Blanc Dach Europy Są takie momenty, w których troszeczkę rozumiem tych, co za cel życiowy obierają zdobywanie kolejnych szczytów. Dziś stanęłam na samym czubku Aiguille du Midii przyznam, że jest moc. Raniutko wyjechaliśmy w kierunku Chamonix, a stamtąd w górę na rzeczony czubek kolejką, która już tym co ją z dołu oglądają jeży włos na głowie. Aiguille z doliny jest jak szpikulec, a kolejka wciąga nas na samiusieńki koniuszek. Jedziemy dużym zawieszonym na jednej linie wagonikiem do stacji przesiadkowej mniej więcej w połowie wysokości. Jazda robi wrażenie ale jeszcze podziwiamy zazielenione zbocze góry. Gdzieś w dole znika Chamonix. Przesiadka na drugi wagonik i zaczyna się zabawa. Lina nośna jest tak długa, że właściwie do końca jej nie widać, po drodze brak podpór! Wagonik wygląda niepozornie. Suniemy właściwie już w pionie z zadziwiającą prędkością. Nigdy nie miałam i nie mam ani leku przestrzeni, ani wysokości i jechałam już nie jedna kolejką, ale przyznam, że czułam lekkie drżenie. Świadomość tej konstrukcji i widok za oknem rozmiękczał kolana. Szczyt jest tuż tuż, wokół już skały i śnieg, a zielone łąki nagle zmieniły się w groźny, ostry szpikulec Aiguille. Wysiadamy na ponad 3800m i dalej jeszcze 40 m windą w górę na najwyższy z możliwych punktów widokowych. Otacza nas bezkres bieli, niesamowicie przejrzysty i krystaliczny horyzont. Dolina Chamonix, ostre jak sztylety Alpy Sabaudzkie, jęzory lodowca i lodowe granie i w końcu biały kopiec Mont Blanc. Jak puchowa poduszka. Ponad szczytami ubitej z piany chmurki. Słońce przygrzewa mocno. Ta przestrzeń wokół sprawia, ze głowa natychmiast oczyszcza się ze zbędnych myśli. Naraz czuję jakbym w środku miała więcej miejsca. Wszystko się rozluźnia. To paradoksalne uczucie małości człowieka i jednocześnie jego wielkiej siły i mocy może chyba uzależnić, więc nie dziwię się, że po jednym szczycie natychmiast jest ochota na drugi i następny. Zdobywanie nie jest dla mnie, ale bycie tam... Zdecydowanie tak ! W drodze powrotnej kawka na zielonej półeczce stacji przesiadkowej. Wokół kwiatki i sielsko i nic tu już nie przypomina tego co przed chwilą. Tylko gdy spojrzę w górę odlepia mnie skąpany w słońcu szpikulec a za nim biała poduszka Mont Blanc. Dla uspokojenia zaliczamy relaksacyjny rejsik po jeziorze Annecey, a po nim znów trochę adrenaliny i trasa wiszącą nad gardzielą rzeki Fier półką. Idziemy przyklejonym do ściany wąwozu mostkiem w dole obserwując wąskie kamienne koryto dzikiej górskiej rzeki. Gardzielą nazwano przełom tej rzeki. Przejście możliwe jest tylko przy suchej pogodzie, bo w czasie deszczy wąwóz momentalnie wypełnia się wodą pochłaniając nieraz cały mostek. Popołudnie spędzamy w uroczym średniowiecznym Annecey. Zaczynamy kolacją w milej malutkiej knajpce, potem dziarski spacer starówką. Miasteczko nie tak małe ale bardzo przytulne. Całe tonące wprost w kwiatach. Stare miasto przyklejone do dwóch brzegów rzeki z kilkoma łukowatymi mostkami, milionem małych restauracyjek i kamienną zabudową. To jedno z tych miejsc, gdzie zgodnie mówimy: tutaj mogłabym mieszkać.. Kończymy tu ten szalony dzień . Jutro odmiana: będzie miejsko i pojemy szwajcarskiego sera. Średniowieczna bajka Przedostatni dzień naszej eskapady. Opuszczamy Francję i jeszcze przed południem jesteśmy w Genewie, która na powitanie zafundowała nam burzę. Dość szybko mogliśmy jednak ruszyć dalej by zażywać miejskiej elegancji Szwajcarii. Zabudowa bardzo przypominała mi Palma de Majorka. Wysokie kamienice z dużymi oknami okolonymi zielonymi okiennicami. Kute balkony i witryny sklepowe z charakterystycznymi markizami. To bardzo eleganckie i stylowe miejsce, ale duże i nie tak przytulne jak poprzednie miasta. Najważniejszy punkt to katedra św Piotra, gdzie swe reformatorskie doktryny głosił Kalwin. W całym mieście widać historyczne ślady reformacji kościoła. Spędzamy tu ok. 3 godzin. Na koniec oczywiście pyszna kawka nad brzegiem jeziora Genewskiego. Z Genewy kierujemy się w stronę riwiery Szwajcarskiej do Montreux po drodze zwiedzamy doskonale zachowany i pięknie usytuowany na malutkiej wyspie średniowieczy zamek Chillon. To rzeczywisty powiew dawnych czasów, szczególnie że zajrzeć można dosłownie wszędzie. We wnętrzach wiele jest oryginalnych XIII lub XV wiecznych elementów, malowideł i sprzętów. Ukwiecony kamienny dziedziniec i most na fosie są jak scenografia do zdjęć. Historycznie nastrojeni docieramy do Montreux, żeby spędzić trochę czasu na słonecznej promenadzie. To doskonała okazja, żeby wstąpić na popołudniowe cappuccino i lody, co też uczyniliśmy. Po południu obieramy kierunek na rejon Gruyeres słynący z wybornego sera, a także win. W wytwórni tegoż gatunku poznajemy i oglądamy cały proces produkcji. Odwiedzamy sklepik, degustujemy, słowem nastrajamy się odpowiednio do planowanej na wieczór serowej uczty. Ja tradycyjnie zakupiłam prześliczny kuchenny fartuszek w kolorze szwajcarskiej czerwieni. Ukoronowaniem dnia była niezwykle słodka i urokliwa wioska Gruyeres. Malowniczo położona na wzgórzu, z którego rozciąga się panorama na cala dolinę. To maleństwo to właściwie jedna brukowana ulica i ryneczek, ze 30 może domów. Każdy wprost wypieszczony, ukwiecony, w większości restauracyjki lub kafejki serwujące regionalne przysmaki: deser malinowy ze słodką śmietaną no i oczywiście fondue na bazie sera gruyeres, na które to właśnie zawitaliśmy. Dogadzanie trwało prawie do 21 a przed nami była jeszcze podróż do hotelu, ale trudno nam było opuścić tak cudny zakątek. Jutro przed nami ostatni dzień zwiedzania. Kontynuujemy miejski tour. Mieszczańskie życie Ostatni dzień choć spokojniejszy wcale nie był mniej interesujący. Nie sięgaliśmy chmur i nie pochłaniały nas wodospady. Kosztowaliśmy za to mieszczańskiego życia w stolicy - Bernie i Lucernie, a na sam koniec jeszcze mikroskopijnym Vanuz w Lichtensteinie. Berno nie ma w sobie niczego ze stolicy. Jest spokojnie i klimatycznie dzięki jednolitej zabudowie z piaskowca, kolorowym fontannom i malunkom na murach. Wszystkie kamienice mają wygodne podcienie, dzięki czemu starówkę mimo kiepskiej pogody zwiedziliśmy nie moknąc. Spędziliśmy tu mile 3 godziny, snując się po przytulnych uliczkach i zaglądając tu i tam. Miastu patronuje niedźwiedź i to nie tylko w herbie. Przed mostem na rzece, która wije się przez cale Berno, w specjalnym wybiegu mieszka sobie niedźwiedzia rodzinka. Mama, tata i córeczka. Trzeba przyznać ze wszystko ma tu swój urok. Najpiękniejsza jest gotycka katedra z nieprawdopodobnie wysoką nawą główną, której sufit pokryty jest koronkowym czarnym motywem. Jest surowo, ascetycznie, jak to w świątyni protestanckiej, ale przez ten czarny motyw i fantastyczne kolorowe witraże, bardzo zdobnie. Po deszczowym Bernie wizyta w Lucernie. I znów zupełnie coś zupełnie innego. Miasto tłoczne, tętniące życiem. Idziemy trasą labiryntu ulic, co kawałek trafiając na zakątek jak z obrazka. Oczywiście puntem nr jeden jest zabytkowy drewniany most, wokół którego toczy się życie turystyczne i towarzysko- kawiarniane. Jest pięknie przystrojony kwiatami. Sklepienie pokryte jest średniowiecznymi malowidłami. A ! Jeszcze przed Lucerną spotkała nas mała policyjna przygoda . Rutynowa kontrola autokaru, trzeźwości kierowców, historii czasu pracy itd. Przymusowy 20 minutowy przystanek okazał się idealnie wycyrklowany, bo akurat wtedy niemiłosiernie lunęło, a my bezpieczni siedzieliśmy w autokarze, a na spacer po Lucernie było już ok😊 Opuściliśmy piękną, różnorodną Szwajcarię, gdzie nie było dwóch takich samych miejsc. I to pod względem architektury, krajobrazu, kolorytu, czasem języka i czasem też religii. Niezwykłe połączenie inności i wspólnoty jednocześnie. Taki kolaż pozornie niepasujących do siebie kawałków, połączony w całość tworzy właśnie ten szwajcarski mechanizm.

    Kachna - 20.08.2016

    41/44 uznało opinię za pomocną

  • 4.0/6

    4

    Impreza na 4

    Maria Rozalia, Niemodlin - 03.07.2014

    5/18 uznało opinię za pomocną

  • 4.0/6

    Wycieczka Szwajcaria - Sabaudia - Liechtenstein

    Krótko, ale intensywnie

    Tomasz, Poznań - 25.08.2014

    24/25 uznało opinię za pomocną

  • 4.0/6

    Opinia na temat wycieczki

    Opinia dotycząca wycieczki. Pilot oraz kierowca byli bardzo punktualni, znający trasę oraz znający każdy temat wycieczki. Jednak standardy w niektórych hotelach pozostawiają wiele do życzenia. Pokoje nie przystosowane do ilości znajdujących się w nich osób; 1 krzesło na 3 osoby, brak haczyków na ubrania i jedna kołdra na 2 osoby, które zostały położone w 1 łóżku.

    Niemczyk Aniela - 25.06.2024

    0/0 uznało opinię za pomocną

telefon

Pobierz aplikację mobilną Rainbow

i ciesz się łatwym dostępem do ofert i rezerwacji wymarzonych wakacji!

pani-z-meteracem