Opinie o Turcja - Smak Orientu

5.4/6 (1164 opinie)
5.4/6
1164 opinie
Intensywność programu
5.4
Pilot
5.5
Program wycieczki
5.5
Transport
5.6
Wyżywienie
5.1
Zakwaterowanie
4.9
Opinie pochodzą od naszych Klientów, którzy odwiedzili dany hotel lub uczestniczyli w wycieczce objazdowej.

Osoba dodająca opinię musi podać dane osobowe, takie jak imię i nazwisko oraz dane dotyczące wyjazdu, czyli datę i kierunek wyjazdu lub numer rezerwacji. Dzięki tym informacjom sprawdzamy, czy autor opinii faktycznie podróżował z nami. Jeżeli dane się nie zgadzają, wówczas nie publikujemy opinii.
  • 6.0/6

    smak orientu

    NAJLEPSZA WYCIECZKA . PILOT PANI AGNIESZKA- SUPER.NAJLEPSZY JAKIEGO MIELIŚMY DO TEJ PORY.KIEROWCA I AUTOKAR NIEZAWODNY.HOTELE-WYGODNE.JEDZENIE PYSZNE.POLECAM.

    MIECZYSŁAW, ORLE - 28.06.2015

    1/4 uznało opinię za pomocną

  • 6.0/6

    Największe atrakcje Turcji

    Bardzo bogaty program, dość wczesne pobudki i długa trasa do pokonania. Pomimo tego nie czuje się zmęczenia. Atrakcyjne widoki zza okna autobusu . Jest co oglądać.

    Ania - 26.05.2022

    13/14 uznało opinię za pomocną

  • 6.0/6

    wrzesień 2013

    Wycieczka super,a wypoczynek jeszcze lepszy.Cudowne wspomnienia

    Ewa Miniak - 22.04.2014

    2/2 uznało opinię za pomocną

  • 6.0/6

    Sułtańskie inspiracje, eurazjatycka przygoda, wykwintne smaczki oraz malownicze krajobrazy i szampański nastrój, czyli Türkiye'ye hoş geldiniz (Witajcie w Turcji!)

    (…) Rozum konia w zaprzęgu poznasz dopiero, gdy wyruszysz w drogę, rozkosze tego świata poznasz dopiero w objęciach przygody i pięknej dziewczyny (…) – przysłowie tureckie Po ubiegłorocznej wycieczce „Wzdłuż Adriatyku” odbytej ok. we wrześniu, przyszedł czas na kraj bardziej (jak dla mnie) egzotyczny i póki co nie zgłębiony, czas na eksploracje pozaeuropejskie, na swoisty mariaż Azji i Europy, na m.in. „nadbosforzańskie” i „naddardanelskie” klimaty. Szczerze powiedziawszy brałem tę opcję pod uwagę już od 2-3 lat. Jednak myśl o „stalowym ptaku” i podróży na wysokości 11.5km nad ziemią, z prędkością bagatela 857km/h, przy ekstremum zaokiennym rzędu minus 47 stopni poczciwego pana Celsjusza, przyprawiała mnie o ból głowy i drżenie łydek. Ja z moim lękiem wysokości? Nie, to niemożliwe! Chyba nazbyt wiele naoglądałem się programów o katastrofach lotniczych i teraz biorą one górę nad zdrowym rozsądkiem i potrzebą globtroterskiej przygody. Tak, zaiste – odczuwam strach przed lotem, a w zasadzie…hmm…odczuwałem. Nie do wiary! Uświadomiłem sobie, iż nie podobna dotrzeć wszędzie autokarem. Jeśli nie wezmę pod uwagę samolotu – świat moich eksploracji będzie znacząco ograniczony i policzalny. A przecież nie o to chodzi. Odkrycie zwyczajnie godne Sokratesa! Dlatego zmotywowany swoimi przemyśleniami oraz dodatkowo propozycją kolegi – podjąwszy męską decyzję, dokonałem rezerwacji imprezy „Turcja – smak orientu”. Nic to, że samolot i dłuższe przejazdy autokarem, nic to, że może zmęczenie, ale za to archipelag krajobrazów i doznań estetycznych jest niebotyczny, bezcenny! Ponadto zawsze miło będzie odwiedzić kraj sułtana Sulejmana Wspaniałego znanego skądinąd z serialu „Wspaniałe stulecie”. Jego spadkobiercy i pobratymcy, jak miało się okazać, przyjęli nas z niebywałą gościnnością oraz przyjaźnią… Do tych kilku słów wstępu dorzucę może jeszcze sentencję, autorstwa Paula Coelho: „Jeśli myślisz, że przygody bywają niebezpieczne, spróbuj rutyny. Ona jest – dopiero – śmiercionośna”. Jakoś tak od wielu lat zapada w moim sercu. Podpisuję się pod tym i to obiema rękoma. Podążajmy zatem śladami eurazjatyckości: niebiańskich krajobrazów, wykwintnych smaczków, kolorowych straganików pachnących kawą, mądrości i monumentalności świata i ośrodków starożytnych, budowli zaklętych w skałach poerupcyjnych, parków przyrody, bądźmy na granicy i przełamujmy ową granicę, by uzyskać pełnię „kształtu, formy i treści”. Jak głosi Henry Miller „Cel podróży to nie miejsce do którego zmierzasz, a nowa perspektywa z jaką patrzysz na świat“. I to owa perspektywa przydaje motoru napędowego całości… W związku z muzułmańskim świętem ofiarowania – zwanym „Kurban Bajram” pierwotny plan naszej „tureckiej przygody” uległ modyfikacji, tj. ujęty w filary „topos odwrócony”. Miast rozpocząć od części zachodniej i eksplorować Pamukkale – „piękna wykutego w skale”, pojechaliśmy wpierw na wschód na tereny Konyi i Kapadocji (mocne otwarcie!!), realizując jednak wszystkie punkty programu. Ów zabieg miał swój urok i pozwolił nie uchybić niczego z bogactwa tureckich krajobrazów i obiektów, uniknąć długich korków na autostradach oraz umożliwił odwiedzenie wielu obiektów, które w związku ze świętem normalnym trybem byłyby zamknięte dla turystów. O niesamowitym standardzie hoteli i jadła wszelakiego już nie wspomnę. Po prostu fenomen! A zatem „Türkiye'ye hoş geldiniz!” – Witajcie w Turcji. Do dzieła! DZIEŃ I. Przelot Enter Air i pierwszy oddech „azjatyckości”. Swoją przygodę z „Turcją – smakiem orientu” rozpocząłem w rodzinnym Bełchatowie ok. 4:00 z rana. Ogarnąwszy wszystko należycie, sprawdziwszy czy oby o niczym nie zapomniałem, oddałem się przed blok, skąd na lotnisko w Pyrzowicach podwiózł mnie mój kolega z małżonką. Wyjechawszy zatem ok. 6:30, po niecałych 2h stałem już u stóp terminala A. Po pożegnaniu, ustawiłem się w kolejce do odprawy. Niestety druga dawka szczepienia nie do końca nabrała jeszcze tzw. „mocy medyczno – urzędowej”, zatem musiałem poddać się testowi na obecność lub jej brak nomen omen covid-19. Byłem szczęśliwcem, gdyż po 20 min, orzeczono mi wynik ujemny, zatem ze świeżo poznaną współtowarzyszką testów ruszyliśmy ponownie w kierunku odprawy. Tym razem wszystko poszło znakomicie. Ani się obejrzeliśmy a przeszedłszy przez sklep bezcłowy, czekaliśmy już w hali odlotów na autobus, który miał nas wysadzić u stóp metalowego ptaka. Korzystaliśmy z uprzejmości linii czarterowych Enter Air. Otrzymałem, jak określił jeden z kolegów, jokera biletowego, gdyż nie przydzielono mi miejsca, stąd brylowałem po samolocie w poszukiwaniu jakiegoś wygodnego. Ostatecznie usadzono mnie obok koleżanki, która uprzednio poznałem podczas testów. I był to bardzo dobry ruch. Moja panika w temacie latania wzięła górę i szczególnie podczas startu i lądowania miał mnie kto trzymać za rękę. Lecieliśmy bagatela 2.5h, z prędkością 857km/h, na wysokości przelotowej 11500m, w temperaturze ok. -47C, zmieniając przy tym strefę czasową. Nasze zegarki przyspieszyły naglę o 1h i tak miało już ostać przez najbliższy tydzień. Stalowy rumak wylądował i po schodkach wyszliśmy na płyte lotniska…”Azja – mmm…tu się oddycha”, jak powiedziałby G. Kramer. Jeszcze tylko transport autobusowy do terminala lotniskowego i ani się obejrzałem – czekałem na bagaż. Podjechał z gracją czarnym taśmociągiem. Wow!!! Po przylocie i formalnościach celno – lotniskowych, podczas których mój paszport wzbogacił się o kolejną pieczątkę, wyszliśmy z terminala a tutaj przy jednym ze stanowisk czekała już na nas osoba z Rainbow i odhaczywszy na liście skierowała do autokaru transferowego. Po około 20 minutach mieliśmy już pełny skład i ruszyliśmy w kierunku naszego hotelu Mevre, w Antalyi. Po kolejnych 40 min. dotarliśmy i wbierzyliśmy do środka. Nasza pilot – Pani Małgosia oczekiwała już nas. Rozlokowała nas sprawnie w pokojach, objaśniła po krótce jak poruszać się po Antalyi, by wykorzystać maksymalnie czas i nie uronić rzeczy najważniejszych. Urządziwszy się w pokoju udałem się na spacer. Temperatura na zewnątrz – zacne 35C, przy wilgotności ok. 80-90% sprawiały, iż czerwona koszulka stawała się coraz bardziej mokra i biała od składników mineralnych, pozbywanych się przez mój niestrudzony organizm. Poszedłem na klif i do wieży zegarowej, koło starego meczetu i ruin zamczyska, na punkty widokowe i na turecki bazarek wszelakimi wonnościami pachnący. Raz po raz słychać był szelest migawki mojego Nikona, który rejestrował antalijskie landszafty. W pewnym momencie spragniony zahaczyłem o miejscowy market, by wydawszy ok. 14 Lir (czyli ok. 5 zł i 60 gr; 1 lira to ok. 40 gr polskich) rozkoszować się pierwszym tureckim piwkiem marki Efes. Było chłodniutkie i pyszne a do tego wspaniale gasiło pragnienie. Po tak owocnym spacerku ulicami Antayli, wróciłem do pokoju i dopełniwszy prysznicowej toalety, o 18:00 zszedłem na obiadokolację. Tutaj spotkałem kolegę – pozytywnie zakręconego obieżyświata, z którym dzieliliśmy kolejne dzionki tak w autokarze, jak i kontemplując zakątki Turci. Po kolacji oczywiście wspólny spacer ulicami Antalyi, opowieści, rozmowy i tak do ok. 22:00. Wtedy powróciliśmy i udaliśmy się na spoczynek. Miałem przeczucie, że będzie pięknie! I było! Jednoznaczne 5+ dla biura i pani Pilot oraz wszystkich zaangażowanych za organizację i „pomysłowości” wszelakie dzionka I. DZIEŃ II. Podziemne miasta, uroki sejsmicznej Kapadocji oraz biesiadna tureckość… Ten dzionek rozpoczął się dla nas bardzo wcześnie, bladym świtem, tj. pobudką ok. 4:30, szybkim prysznicem oraz śniadaniem o 5:00. Ojjj…Ciężko się wstawało! Ale z drugiej strony myśli nieuczesane krążyły już wokół tych wszystkich atrakcji (cloue le programme), które miały się stać naszym wspólnym udziałem. Po smacznym i bajecznym wręcz śniadaniu, zataszczyliśmy nasze bagaże do luków autokaru, zaś ok. 6:00 dzielny kierowca Serkan uruchomił silnik przestronnej Temsy. Przygoda zaczęła wypełniać swe znamiona. „Günaydın” (dzień dobry) – usłyszeliśmy z głośników autokarowych. Tak oto p. Małgosia witała się z nami przez kolejne dni. Przedstawiła nam kierowcę Serkana oraz drugiego z pilotów Turka – Hirmiego, który zgodnie z ustawodawstwem tureckim miał obowiązek uczestniczyć w naszej przygodzie. Już na wstępie usłyszeliśmy, iż w związku z muzułmańskim Świętem Ofiarowania, program naszej wycieczki będzie realizowany w odwrotnej kolejności, tj. od strony zachodniej tak, aby móc wejść do wszystkich obiektów (w tym meczetów) programem jednoznacznie przewidzianych i istotowo oczywistych. Mknęliśmy najpierw terenem nizinnym by dotrzeć do pasm gór Taurus i przełęczy Ala Dżabal – 1820 m n.p.m., przez tereny Antalyi. Dowiedzieliśmy się, iż Turcja ma aż 6 stref klimatycznych i dostęp do 4 mórz oraz dwie kluczowe cieśniny: Bosfor i Dardanele. Aktualnie liczy sobie 87 mln. mieszkańców. Jej terytorium to bagatela 2.5-krotność terytorium Polski. Mijaliśmy uprawy bawełny, cytrusów: mandarynek, cytryn, fig i pomarańczy. Dosłownie jak w bajkowej krainie. Od naszego Hirmiego otrzymaliśmy tzw. „oko proroka” – nazar boncugu oraz subtelną dozę wonności o zapachu cytrynowym na dłonie. Podróż umilała nam p. Małgorzata opowiadając o kulturze, obyczajowości Turcji, jej historii, geografii, klimacie, itp. Zaznajomiła nas z historią wirujących Derwiszy a także opowiedziała o tradycjach picia kawy i herbaty. Poczyniła też mały ukłon w kierunku j. tureckiego, nauczając nas podstawowych słówek i zwrotów, które będziemy mogli wykorzystać podczas naszej wyprawy. Wyposażyła nas także w elementarną wiedzę co i gdzie będzie można zakupić oraz gdzie ceny będą przystępne. Oczywiście nie omieszkała poinformować także, iż w Turcji targujemy się na każdym kroku i negocjujemy najlepszą cenę. To istota, swoiste abecadło handlu tych terenów. Mieliśmy także powtórkę ze znajomości religii islamskiej i zasad tejże. Wysłuchałem z wielką uwagą raz po raz przyjmując łapczywy łyczek chłodniutkiego Efes-ika. Mmm…Ambrozja! Za oknami raz po raz mijaliśmy smukłe i ciekawe w swym kształcie i formie sosny, cedry libańskie oraz okazałe uprawy. Krajobraz dopełniony historią tych terenów w szczególności z okresu dynastii Osmanów, pozwalał nam na swoistą wędrówkę w czasie. Czas i droga upływały bardzo szybko. Od naszej p. Małgosi otrzymaliśmy małe radyjka – odbiorniczki z słuchawkami, które przez cały okres wycieczki miały służyć nam jako „połączenie z bazą”. Rychło z Antalyi pomknęliśmy do Konyi a później kierunek Kapadocja. Około 13:35 – postój na smaczny lunch, aby i nasze organelle miały cosik do ogarnięcia. Po aromatycznej uczcie udaliśmy się w dalszą drogę. Po kolejnych ok. 45 minutach znaleźliśmy się w Konyi – mieście, w którym znajduje się muzeum Mevlana Celaleddin Rumi – założyciela zakonu wirujących Derwiszy (w wiedzę o postaci którego pani Małgosia wyposażyła nas uprzednio kompleksowo). Monumentalny meczet – muzeum, otoczony ogrodami a także celami zakonnymi – robił ogromne wrażenie. Wewnątrz znajduje się m.in. sarkofag Mevlany oraz duża kolekcja artefaktów. To swoista podróż w czasie. Naprawdę warto! Na zakończenie sklepik z pamiątkami, lokalnymi suwenirami pozwolił zakupić coś ku pamięci swojej i potomnych. Odjechaliśmy w dalszą drogę. Rychło za oknami ujrzeliśmy górę Erciyes Dağı, a właściwie wygasły wulkan. To właśnie ten smyk, który wyrzutem materiałów piroklastycznych ukształtował całą Kapadocję. Zaiste – ogromne pokłady sił miał w sobie ten przystojniak oblepiając piaskowce tufami wulkanicznymi i w ten sposób tworząc „skalne grzybki” – symbole Kapadocji. Pani Małgosia cały czas „zasypywała” nas ciekawostkami odnośnie Kapadocji, ukształtowania jej terenu, tradycjach, kwestiach geologicznych, ale też i historycznych. Do tego miłe towarzystwo autokarowe, sympatyczne rozmowy, wymiana doświadczeń, spostrzeżeń sprawiały, iż droga upływała nader szybko. Mijaliśmy kolejne karawanseraje czyli przydrożne zajazdy, miejsca postoju karawan z pomieszczeniami dla podróżnych, rodem jeszcze z czasów osmańskich. Około 16:12 dotarliśmy do miasteczka Kaymaklı, inaczej Enegup, w którym ulokowane jest jedno z podziemnych miast. Rychło opuściwszy autokar udaliśmy się na zwiedzanie. Wąskie korytarze skalne zwieńczone szerszymi salami, chłodne, monumentalne, mroczne, prowadziły nas na coraz to głębsze pokłady. Wiele pomieszczeń użytkowanych jest i współcześnie jako składy, stajnie, czy winne piwnice, z uwagi na stałą temperaturę i wilgotność. Robiło to niesamowite wrażenie. Wędrując przez 4 piętra (wzdłuż podziemnego miasteczka) opasane kawalkadą szybów wentylacyjnych mogliśmy rozkoszować się pięknem i potęgą wytworów starożytnych. Gdy zakończyliśmy naszą „podziemną wędrówkę w czasie”, udaliśmy się w dalszą drogę. Po przejechaniu około godziny drogi – czekała nas miła niespodzianka. Pani Małgosia, aby nieco osłodzić dłuższy dzisiaj przejazd, zabrała nas do „krainy słodkości”. Okazał się nią sklepik, w którym oprócz degustacji mogliśmy zakupić różnego typu wiktuały. A czegóż tutaj nie było…od chałwy, lokum, kandyzowanych owoców oraz pysznego soku z granatów zaczynając na pachnących i aromatycznych mydełkach i kosmetykach z oliwy z oliwek kończąc. Nooo…moi mili!! Po takim punkcie programu nawet najbardziej wysublimowane zmęczenie zamieniało się w spokój ducha i homeostazę. Około 19:00, wyekwipowani odpowiednio ruszaliśmy już w kierunku naszego hotelu. Jednak Pani Małgosia miała dla nas jeszcze jedną niespodziankę – punkt widokowy. Spoglądając z klifowego zbocza w dół, naszym oczom ukazała się jedna z panoram Kapadocji. Zaniemówiłem a moje usta wciąż były otwarte z wrażenia! Widok zapierający dech w piersiach, jak w bajce. Aż trudno sobie wyobrazić, iż wykuła go poczciwa „matka natura”. Migawka w aparacie fotograficznym rozgrzewała się do czerwoności uzyskując chyba apogeum swej temperatury i „szybkostrzelności”. Ale nie mogło być inaczej… Dopełnieniem panoramy był niewielki kramik, w którym można było zaopatrzyć się w różnego typu mniej lub bardziej wysublimowane gadżety, Turcję i jej klimaty przypominające. Jeden z uczestników zakupił piękną, wiszącą lampę z bagatela 5-ma kloszami ozdobionymi mozaiką z kolorowych szkiełek. Kapadockość i tureckość w pełni formy! Na pewno będzie to miły akcent w domowym zaciszu, w codzienności po powrocie. Później jeszcze tylko kilka mgnień powieką na pokładzie naszego autokarowego dyliżansu i naszym oczom ukazał się hotel – Alp Hotel Cappadocia, w Avanos. Gustowny, komfortowy, a zewnętrzny basen robił ogromną furorę. Rozlokowawszy się w pokojach, zjadłszy wykwintną i przesmaczną kolację, udałem się na basen, by nieco „porozciągać” przykurczone podczas podróży mięśnie. Oczywiście miłe rozmowy z uczestnikami wycieczki oraz pyszniutki, zimniutkim Efes-ik stały się dodatkowym atutem. Czy to już koniec atrakcji? Ależ skąd. Czekał nas jeszcze pierwszy z fakultetów a mianowicie „wieczorek turecki”. Oj działo się tutaj – działo!! W podziemnej knajpce o orientalnym wystroju, gdzieś w sąsiedztwie kapadockich skałek wulkanicznych, w atmosferze tańca, ale i z pewną nutką tajemniczości…gdzie pyszne przekąski, napoje a także truneczki raz po raz pojawiały się na stołach. Do tego przepiękne inscenizacje w wykonaniu grupy tanecznej, w ludowych strojach, opowiadające o życiu, historii i codzienności tego regionu a także Turcji szeroko pojętej. Na zakończenie – część typowo taneczna dla wszystkich, podczas której przeboje tureckie przeplatały się z polskimi a zgromadzona gawiedź polsko – turecka bawiła się wesoło wespół. Tego nie da się zapomnieć! Po prostu sama radość świata tego! Taniec i błyski kolorowych szkiełek towarzyszyły nam także w autokarze, także w drodze do hotelu. Szczęśliwy, po tak bogatym w atrakcje dniu zasypiałem w wygodnym łożu, przy subtelnym świetle pokaźnej, tureckiej lampy. No moi kochani – ze spokojem 6-eczka ze ten dzień! Nie może być inaczej! DZIEŃ III. Balonowo, off-road-owo, z krajobrazem, kolorowo… Po przepięknym wieczorku tureckim i ok. 3h snu, ciężko wstawało się przed godz. 5:00, by wziąć udział w locie balonem nad Kapadocją, czy też off-roado-wo (Jeepem, czy Land Roverem) przemierzać jej tereny. Jako że mój lęk wysokości od czasu do czasu bierze górę nad globtroterskimi uniesieniami, pokusiłem się o tę drugą opcję, Wyszedłszy przed hotel, jeszcze nieco zrautowany i doprowadzający swoje zmysły do normalnego funkcjonowania, z butelczyną wody w dłoniach, oddałem się dyskusji z współuczestnikami wycieczki. Po kilku minutach siedzieliśmy już w naszych trzech terenówkach i ruszyliśmy na podbój kapadockich dróg i bezdroży. Chwilami bujało, podskakiwało i kołysało, ale raz po raz ukazywały się coraz piękniejsze widoczki. Nasz kierowca Murat dbał o intensywność wrażeń. Wyjechaliśmy na wzgórze, gdzie ukazała się kapadocka panorama o wschodzie słońca. Cudnej maści formy skalne, powulkaniczne a nad nimi setki balonów…Po prostu baśniowa kraina!!! W promieniach wschodzącego słońca, na pomarańczowym widnokręgu, z wielością form i kształtów patrzyłem oniemiały z zachwytu. Znów uruchomiłem swojego Nikona, aby upamiętnił te cudne krajobrazy. Tuż nad zrębem skalnym świeżo zaślubione pary wykonywały fotografie ślubne raz po raz degustując a to lampkę winka a to jakieś słodkie przekąski w postaci kandyzowanych owoców i orzeszków. Był to widok i wymiar niezwykle emblematyczny! Gdy pomyślałem sobie, że kręcono tutaj „Gwiezdne Wojny”, których jestem ogromnym fanem, łezka szczęścia kręciła się w oku… Pojechaliśmy dalej, zatrzymując się tu i ówdzie na 2-3 punktach widokowych. Wschodzące słońce czyniło tę krainę a to pomarańczową a to złotą a to skąpaną w meandrach kolejnego dzionka. Ostre zakręty nad urwiskami, wyboiste fragmenty, strome podjazdy przydały adrenalinki a w ten sposób i pikanterii. Na zakończenie nasz dzielny Murat poczęstował nas jeszcze lampką szampana. Mmm…Bezcenne! Po około 2-3h wracaliśmy pełni pozytywnych doznań oraz uśmiechu do hotelu, gdzie zmywszy pył z naszych skroni, zasiedliśmy do śniadanka a w zasadzie sułtańskiej uczty. To był jednak dopiero początek… Już około 9:00 odjeżdżaliśmy naszym autokarem marki Temsa do Doliny Baśniowych Kominów (Peribaclar Vadisi). Jest to zespół majestatycznych, przepięknie ukształtowanych form skalnych, powulkanicznych, wśród których przechadzaliśmy się szlakami w postaci ścieżek. Smukłe, rzeźbione, monumentalne, o różnych kolorach, zwieńczone jak gdyby ciemniejszymi kapeluszami, skałki na tle lazurowego nieba, charakterystyczna dla tego terenu roślinność (przydająca kontrastu i pikanterii), malutkie jaszczureczki, mrówki, czy inne stworzenia przydawały pełni treści. Byłem oczarowany! Po około godzinie tak intensywnych doznań pojechaliśmy do Doliny Wielbłąda (Deve Vadisi). Swoją nazwę zawdzięcza skałce, która do złudzenia przypomina wielbłąda, a która wita przyjezdnych w ulotu dolinki. Zatrzymaliśmy się na sesje zdjęciową. Tutaj przyroda naprawdę poszalała tworząc skalne arcydzieła tak kształtem i formą, jak i wybujałą kolorystyką. Migawka aparatu znów nie nadążała. Będąc w Kapadocji nie sposób tutaj nie zawitać! Kolejną naszą atrakcją, związaną z punktem widokowym, były 3 grzybki – symbole / emblematy Kapadocji. To bardzo ciekawa forma wulkaniczna. Miejscowi mawiają, że to jakby rodzina, tj. ojciec, matka oraz trzecia mniejsza skałka – to latorośl. Niektórzy bardziej rubaszni dopatrują się jeszcze czwartej skałki twierdząc, że to teściowa podążająca ślad w ślad…Tak czy owak mają swój urok! W drodze powrotnej w miejscowych kramikach mieliśmy okazje podegustować kawę po turecku parzoną w tygielkach. Mmm…Osobliwa i ciekawa, a jakże odmienna od europejskiej, w smaku! Następnym punktem naszego zwiedzania były Kościoły wykute w skałach. Tutaj natura łączy swe podwoje z działalnością ludzką. Chociaż na zewnątrz temperatura dochodziła do poczciwych 38 stopni C, byliśmy niestrudzeni. Z zachwytem i nieskrywaną radością oglądaliśmy formy kościółków, zdobienia wewnątrz w postaci fresków, panoramki. Skrywaliśmy się także w ich wnętrzach, gdzie subtelny chłodek pozwalał nieco odpocząć od upału. Po raz kolejny byłem szczerze oczarowany! W drodze powrotnej zimniutki Efes-ik, czyli doskonałość z zawartością chmielu jako przyprawy, zaspokoił istotnie pragnienie. Czy to koniec doznań estetycznych w dniu dzisiejszym? O nie! Teraz nasz szlak zawiódł do sklepu z artykułami skórzanymi – miejscową specjalnością. Już na wstępie zostaliśmy przywitani i ugoszczeni pyszną herbatką z nutką jabłuszka i mięty. Dalej pokaz mody – kolekcji galanterii skórzanej, w którym uczestniczyły także osoby z wycieczki. Piękny akcencik i równie niesamowite wyroby, które niebywale cieszyły oko. Oczywiście po pokazie była możliwość zakupu tychże. Co dalej? Ano wizyta w zakładzie jubilerskim, w którym podziwialiśmy wyroby ze szlachetnych kruszców sprzężone z kamieniami szlachetnymi, filigranowe sploty łańcuszków i bransolet a także komnaty tematyczne poświęcone kamieniom szlachetnym i półszlachetnym. Kusiły pięknem, ujmowały blaskiem, kusiły by je posiąść. Oczywiście możliwość zakupu dawała tę sposobność. Cóż by można jeszcze uczynić by upiększyć i tak już przepełniony wrażeniami dzionek…Okazuje się, że można. Pani Małgosia znalazła sposób! Tak właśnie dojechaliśmy do Uçhisar, czyli miasteczka w Kapadocji, w centralnej Anatolii, w którym znajdują się formy skalne i jaskinie wykorzystywane niegdyś jako mieszkania przez ówczesnych ludzi. Są one niesamowite – majestatyczne, monumentalne. Budzą podziw i zachwyt zarówno w odniesieniu do świata przyrody, jak i działalności ludzkiej. Ale to miejsce ma jeszcze jeden atut. Mnóstwo tutaj kramików, sklepików z artykułami rękodzielniczymi, gdzie można nabyć i przepiękne lampy, i kompleciki do kawy, czy herbatki, czy wreszcie różnobarwne misy z wzornictwem sięgającym jeszcze czasów osmańskich. Wraz z koleżanką nie mogliśmy sobie odmówić zakupu kompletu herbacianego. To jakże praktyczna pamiątka! Dalej to już krótka podróż do naszego, przytulnego hotelu. Po drodze wysadziliśmy osoby, które jako fakultet wybrały sobie „wirujących Derwiszy”. Wysiadłszy przed hotelem, chwilka na prysznic oraz przebranie, a następnie ponownie udałem się na hotelowy basen, by nieco porozkoszować się kąpielami wodno-słonecznymi i zrelaksować po dniu pełnym wrażeń. Oczywiście i tym razem ponownie miłe rozmowy z uczestnikami wycieczki oraz niezrównany w smaku, zimniutki Efes-ik stały się dodatkowym walorem. Co dalej? Kolacyjna uczta, basen, miłe rozmowy, nadrobienie zaległości mailowo – Messenger-owych i spoczynek. A sen przyszedł niespodziewanie… Zdecydowane i jednoznaczne 6+ za ten niezwykły dzień za pomysł i organizację! Drodzy Państwo – chylę czoła! DZIEŃ IV. Rejs po Bosforze na pograniczu kontynentów i jakże sułtańsko. „…Zatrzymam sen, nim zniknie znów, tak jak noc po ciężkim dniu…” /B. Kozidrak/. Ten dzionek rozpoczęliśmy bardzo wcześnie, albowiem i dystans, który mieliśmy do przejechania był godny Selima I Groźnego, albo nawet Sulejmana Wspaniałego. Okazałe 900km połączone ze zwiedzaniem Ankary i Istambułu robiły wrażenie i przyprawiały o delikatne drżenie serducha. Ale nic to – „cała naprzód ku nowej przygodzie!”. Jednak P. Małgosia uspokajała nas twierdząc, że z naszym kierowcą Serkanem jeździ się szybko, pewnie i bezpiecznie. Zaufaliśmy jej… Tego dnia przywitał nas nasz niestrudzony Hirmi słowy – „Günaydın” (dzień dobry) i dodał: „Nasılsın” (jak się masz?). I nauczył nas odpowiedzi – „ I bajram lar” – dziękuję dobrze. Było to bardzo miłe. Dalej pałeczkę mikrofonową przejęła Pani Małgosia, która opowiadała nam znów wiele o Turcji, jej historycznych awansach, a także o Mustafa Kemalu Paszy, czyli Atatürku (czyli ojcu Turcji). To twórca republikańskiego państwa tureckiego bardzo lubiany i szanowany przez Turków współcześnie. Ponieważ nasz kierowca Serkan okazał się rzeczywiście niekwestionowanym mistrzem szos, już około 9:00 byliśmy w Ankarze. Tutaj zawitaliśmy do mauzoleum Atatürka, położonym na wzgórzu, z piękną panoramą samej Ankary. Po koło 1h zwiedzania jechaliśmy już w stronę Istambułu, czyli wcześniejszego Konstantynopola. Dłuższy przejazd uprzyjemniała nam ponownie nasza pani pilot opowiadając o samej Ankarze, klimacie, geografii terenów, ale też komentując na bieżąco krajobrazy, które raz po raz pojawiały się za oknem. Pokusiła się również o solidną dozę słówek z języka tureckiego, a także zwrotów przydatnych na co dzień. Najwięcej radości wzbudziły w nas różnego typu wyrazy jednobrzmiące, ale o różnych znaczeniach. Przykłady: polskie „synek” – po turecku „mucha”; sywrysynek – to komar; jarek – po turecku penis; Bogdan – gówniany; leszek, eszek – osioł; Jurek – serce; imiona tureckie: Burak, Baran, które w języku polski mają raczej pejoratywne znaczenia. W tak miłej atmosferze mknęliśmy do Istambułu… Ani się obejrzeliśmy a wjechaliśmy na Most Bosforski (zawieszony rzecz jasna nad Cieśniną Bosfor) łączący dzielnice Stambułu: Ortaköy w Europie z Beylerbeyi w Azji. Co ciekawe – gdy wyjeżdża się od strony azjatyckiej do Europy, nie wnosi się opłat. W drugą stronę taksa staje się faktem. Tak właśnie po azjatyckiej wędrówce powróciliśmy do poczciwej Europy. Po prawej stronie na wzgórzu Camlica minęliśmy okazały meczet, który ufundowany został przez prezydenta Turcji – Erdogana. Około 16:00 wysiadaliśmy już z autokaru na zwiedzanie Istambułu. Starymi uliczkami podeszliśmy pod „Błękitny Meczet” zbudowany z polecenia sułtana Ahmeda I. Podziwialiśmy jego okazałe minarety oraz kopułę. Zwiedziliśmy także wnętrze. Dalej szlak powiódł nas do Hagia Sophia – aktualnie meczetu, ale też muzeum i dzieła architektury bizantyjskiej. Jego historia, monumentalność, szczególnie w okresie Id al-Adha (Kurban Bajram „Święto Ofiarowania”), robiły niesamowite wrażenie. Także otoczenie meczetu było kwintesencją piękna. Okazała fontanna, duży plac, pielgrzymi przybywający na modlitwę – tworzymy jedyny w swoim rodzaju klimat. Dalej jeszcze odwiedziliśmy hipodrom z okazałymi, wiekowymi kolumnami, po czym wąskimi uliczkami udaliśmy się do naszego autokaru, którym pokonując korki uliczne dojechaliśmy do nabrzeża portowego. Tutaj spełniło się jedno z moich wielkich marzeń. Oto mogłem popłynąć po Cieśninie Bosfor. Malownicze domki przy brzegu, meczet, most Bosforski, ale widziany już z innej perspektywy, delfiny wyskakujące ponad lustro delikatnych fal, meczet Erdogana oświetlony blaskiem zachodzącego z wolna słońca, twierdza, wreszcie sam zachód słońca przy dźwiękach żeglarskich szant, tworzyły niesamowity klimat, pełen romantyczności, niesamowitości i iluzoryczności. Po prostu maestozo! Byłem urzeczony a w oczach zakręciła się łezka szczęścia. Do tego miłe rozmowy dopełniły ten niezwykły klimacik. Około godziny 21:00 wyruszaliśmy już do naszego hotelu – Istambul Panorama Hotel. Po rozlokowaniu w pokojach i obiadokolacji udaliśmy się jeszcze na dodatkowy, stworzony przez siebie punkt programu – spacer uliczkami Istambułu nad Morze Marmara, by poczuć klimacik miasta. Nasze marzenie oczywiście spełniło się. Było już dobrze po 23:00, gdy pełen nowych wrażeń integrowałem głowę z poduszką otoczony perspektywą łóżka. Ze spokojem 5+ do 6 za ten dzionek dla organizatora. DZIEŃ V. Piękno pałacu Dolmabahçe, przeprawa promowa przez Dardanele i starożytność Troi… Zaciszny ranek po nocnym spoczynku był cichy i z deczka senny. Zwiastował nowe wyzwania, słońce i wysoką temperaturę. Do tego jakże zacny był w swej jakości… Po smacznym, lekkim śniadaniu, spakowaliśmy bagaże do luków naszego obszernego wehikułu. Serkan jak zwykle na posterunku uruchamiał już rącze rumaki silnika. Pani Małgosia powitała nas uroczym „Günaydın” i od razu zrobiło się turecko. Minęliśmy po drodze górującą nad miastem twierdzę Jedlikuire, mury pamiętające jeszcze czasy osmańskie a także tulipanowe zieleńce. Bo przecież tulipany, które kojarzymy bardziej z Holandią, tak naprawdę pochodzą z Turcji. Po około 20 minutach trasy wysiadaliśmy już przy pałacu Dolmabahçe – pierwszego z punktów dzisiejszego dnia. Przepiękny, stylowy, bogato zdobiony, pełen przepychu, z mnóstwem komnat i pokoi, zasobny też w pamiątki ostatnich sułtanów jest naprawdę godzien odwiedzenia. Do tego śliczne pałacowe ogrody z fontannami, zagospodarowane, schludne, z widokiem na zatoczkę. Na uwagę zasługują tez malutkie kafejki, w których można wypić pyszną kawę i zjeść coś słodkiego oraz sklepik, w którym warto zaopatrzyć się choćby w jakiś magnesik na lodówkę. Dalej, nasz szlak wiódł na płn. Turcji, w kierunku płw. Gallipoli, nad Morzem Egejskim, z przerwą na lunch krótko po południu. Pyszne, aromatyczne potrawy przyprawiały o szaleństwo nasze kubeczki smakowe. Po obfitym posiłku nadszedł czas na dalszą podróż. Pani Małgosia ubogacała nam ją kolejnymi opowieściami odnośnie nazewnictwa Cieśniny Dardanele (w kierunku której zmierzamy), sensu określenia „osioł dardanelski, a w zasadzie dardański, zamku i miejscowości Canakkale (w której także znajduje się nasz kolejny hotel), itp. I chociaż kolejka na prom była dość pokaźna, czas mijał szybko i bardzo sympatycznie. Około 16:00 płynęliśmy już przez Cieśninę Dardanele podziwiając piękne widoczki, utrwalając na kartach pamięci kolejne obrazy (ku pamięci swojej i potomnych), rozmawiając i ciesząc się chwilą. Ani się obejrzeliśmy a po ok. 30 min., z części europejskiej na powrót znaleźliśmy się w Azji z portu w Gelibolu do Lapseki. Teraz czekała nas dalsza część podróży autokarem do Troi. Ale z naszym pilotem nie sposób było się nudzić. Wysłuchaliśmy ciekawej i barwnej opowieści odnośnie wojny trojańskiej podziwiając dodatkowo krajobrazy nadmorskie. Rodzime, zimniutkie piwko było i tym razem dodatkowym atutem… W samej Troi, na stanowisku archeologicznym można było prawdziwie poczuć przeszłość i dramatyzm tego miejsca. Poszczególne artefakty jakże oddziaływały na wyobraźnię, przywoływały lekcje historii, ale też mitologię. Przyjemnie było spacerować po miejscach i szlakami, które kiedyś przemierzali starożytni…Tutaj spełniło się kolejne z moich marzeń. Po około 1h, odjechaliśmy do kolejnego z naszych hoteli w Canakkale. Droga zajęła ok. 45 minut a wzbogacona opowieściami Pani Małgosi o kuchni tureckiej zdawała się być jeszcze krótsza. Nic więc dziwnego, iż ok. godz. 19:00 staliśmy już pod hotelem. Posiliwszy się i dopełniwszy toalety wieczornej udaliśmy się na spacer po miasteczku. W blasku zachodzącego słońca a później też iluminacji świateł portowych latarni wydawało się być szczególnie urokliwe. Nic więc dziwnego, iż nie mogliśmy nie wstąpić do jednej z miejscowych kafejek na zimniutkie piwko, czy lamkę winka. Pite w zacnym towarzyskie, podczas biesiady i milutkich rozmów – było czymś jedynym w swoim rodzaju. To był cudnie spędzony czas. Ten ostatni jednak biegł nieubłaganie. Dlatego po 23:00 leżałem już pokoju, oddając się odpoczynkowi. Jutro kolejny dzionek, pełen wyzwań… Ten dzionek oceniam jednoznacznie i bezapelacyjnie na 6! DZIEŃ VI. Starożytny Pergamon, domek Matki Bożej na wzgórzu oraz spacer po uliczkach starożytnego Efezu…Słowem fantasmagoria! Wybudzeni szumem wiatru i cichym pluskiem zatokowych fal…No tak, w taki sposób to ja mogę codziennie! Tak to można świat doganiać! O brzasku dnia, ok. 4:30 budzik w telefonie przerwał sen. Oto kolejny nastał dzień i kolejne wyzwania. Po śniadanku celebrowanym ok. 5:00, wyruszyliśmy naszą czterokołową Temsą z klimatów Morza Marmara i Istambulskich osobliwości, w klimat Morza Egejskiego, kontemplując skaliste klify, połyskujące w porannym słońcu gaje oliwne oraz winnice, skaliste wybrzeże wyspy Lesbos, masyw góry Ida, na której wg mitologii wychował się sam Parys, a także rubinową toń wody. Podążamy do Pergamonu, tj. miasta w starożytnej Myzji, w Azji Mniejszej (opodal współczesnego miasta Bergama), by po raz kolejny podziwiać pozostałości cywilizacyjne oraz dziedzictwo Starożytnych. O wspomnianym Aleksandrze – Parysie w sposób bardzo ciekawy i kompleksowy opowiedziała nam nasza pilot – p. Małgosia; jak zwykle niezastąpiona i zawsze zaangażowana. Krótki postój na „kwestie toaletowe” wykorzystaliśmy z kolegą na spacer wybrzeżem Morza Egejskiego, gdzie znalazłem przepięknej maści muszelkę. Jako wysublimowaną pamiątkę przydzierżyłem ją ze sobą do autokaru i przywiozłem do Polski. Odjechaliśmy w dalszą podróż, by już ok. 10:00 stanąć u stóp wzgórza „pergamońskiego”. Stąd na szczyt dostaliśmy się 8-osobowymi wagonikami kolejki linowej. Pokaźne w swej sile podmuchy morskiej bryzy delikatnie kołysały naszą „kapsułą czasu” przydając nieco pozytywnej adrenalinki. Po kilku minutach staliśmy już na szczycie wzgórza, skąd rozpościera się wspaniała panorama na okolice. Wraz z naszą p. Pilot ruszyliśmy na zwiedzanie stanowiska archeologicznego. Tutaj prawdziwie czuje się historię! Obejrzeliśmy ostańce świątyni Dionizosa, świetnie zachowany teatr, dziedziniec z propylejami, gimnazjon i wiele innych. Była to także jedyna w swoim rodzaju powtórka z lekcji historii w terenie. Ech, gdyby tak można było edukować przyszłe pokolenia…Na koniec, przy górnej stacji kolejki jeszcze tylko łyczek świeżutkiego soku z pomarańczy z kostkami zamrożonego granatu…Bardzo miły akcent! Po eksploracji „pergamońskich smaczków historii” zjechaliśmy wagonikami w dół, po wtóre kołysani powiewami zefirku Posejdona. U podnóża czekał wciąż niestrudzony Serkan z czterokołowym wehikułem czasu. Tak, był to już czas, by wyruszyć na „podbój starożytnego Efezu”, a zarazem kolejny punkt programu naszej tureckiej eskapady. Wcześniej jednak Dom Najświętszej Marii Panny ulokowany powyżej efeskiego stanowiska archeo. Po drodze p. Małgosia opowiadała o soborze halcedońskim i efeskim, monofizytach oraz nadprzyrodzonych wizjach bł. Anny Katarzyny Emmerich, na podstawie których powstała „Pasja” Mela Gibsona. Zatrzymaliśmy się na 45-minutowy lunch, jak zwykle smaczny i pokaźny w swej treści i formie. A niechaj nasze organelle tez mają coś wykwintnego, niechaj tez mają „igrzyska”. Do Domu Maryi dotarliśmy krótko przed godz. 16:00. Wpierw serpentynami i wąskimi, asfaltowymi uliczkami pomknęliśmy naszym autokarem, by wysiąść na szczycie, na parkingu. Dalej to już spacer w osłoniętym przez roślinność terenie oraz pośród gawiedzi turystów i pielgrzymów. To niezwykle urokliwe i uduchowione miejsce. Dla chrześcijan również ważne z punktu widzenia kultu Maryi. Mały, skromny, kamienny domek, z ołtarzykiem i palącymi się świecami, w otoczeniu zieleni, jak gdyby wyłaniający się z jej objęć. Przepięknie! Chwila na osobiste zwiedzanie a później dróżką na parking do autokaru. Dalej zjazd kaskadą serpentyn do stanowiska archeo w starożytnym Efezie. To zaiste wspaniale zachowany obiekt – tak dla koneserów, jak również amatorów! Spacer traktem starożytnych, świątynie, fontanny, Odeon, latryny, świątynia Hadriana, ostańce domów mieszkalnych, łaźnie a nade wszystko najlepiej zachowana, okazała i monumentalna Biblioteka Celsusa oraz teatr – wprawiały w zachwyt a chwilami też osłupienie. Migawka aparatu raz po raz rozgrzewała się osiągając temperaturowe apogeum…Coś niezwykłego. Do tego bogaty w treść i formę „wykład” naszej pani pilot – Małgosi o każdym z odwiedzanych miejsc, przydawał pełni formy. Byłem naprawdę urzeczony i szczęśliwy. Ucieleśniło się moje kolejne wielkie marzenie! Teraz pozostała nam już tylko droga do hotelu w miasteczku Aydin. Jak się miało okazać hotel położony był na przedmieściach i okazał się być niebywale komfortowym. Obok miłej obsługi i wspaniałego jedzonka, wyposażony był w wewnętrzny basen, łaźnię turecką, saunę oraz możliwość wykonania masaży. Po prostu pełen komfort, który po dniu pełnym wrażeń był ambrozją i pięknym dopełnieniem całości. Oczywiście korzystaliśmy z tychże hotelowych wykwintności z pietyzmem. A po tak ekskluzywnych chwilach sen przychodził łacno i w lekkim powiewie. Jednoznaczne 6 za ten dzień dla organizatora! DZIEŃ VII. Nieogarnione w bogactwie swych kształtów i kolorycie Pamukale – ogrody wykute w skale i…powrót do Antalyi. Tak oto…„zataczałeś krąg, gdzieś daleko stąd, między szklanki brzegiem, a dnem…” Krótki, ale zdrowy i intensywny sen / wypoczynek, okazał się być wystarczającym. Rankiem, ok. 7:00, pełni werwy, skoncentrowani już na „rarytasach” kolejnego dnia, schodziliśmy na pyszne i wonią swą drażniące zmysł powonienia, śniadanie. To już ostatni dzień naszych eksploracji i doznań estetycznych po Turcji. Cóż…czas biegnie bardzo szybko… Dalej – to już pewnego rodzaju rytuał, automatyzm – znoszenie walizek, pakowanie ich do luków bagażowych i w drogę. Dzisiejszym celem podróży było miasteczko Pamukkale, a w zasadzie pozostałe po czasach starożytnych pamukkalskie trawertyny, czyli przepiękne kaskadowo ułożone osady wapienne, zbudowane z węglanu wapnia wytrącanego z wody ze źródeł geotermalnych. W drodze, od Pani Małgosi, wysłuchaliśmy wpierw informacji odnośnie ukształtowania terenu, upraw, historii, a także jego specyficznej geologii i aktywności sejsmicznej. Był to wspaniały zaczyn do spaceru po przedziwnych i w majestacie swym niezrównanych tworach natury. Około godz. 10:00 wysiadaliśmy już i udawaliśmy się na zwiedzanie. Wpierw wspólny spacer i jeszcze informacje od Naszej Pani Pilot. Później już samodzielna eksploracja. Nie mogłem oderwać wzroku od trawertynów. To niebywałe, że takie piękno potrafi tworzyć matka natura. Bielutkie lub delikatnie kremowe, wypełnioną błękitną wodą, a to przypominające sople, a to rozległe misy z falbanami o niepowtarzanych wzorach, poziome, to znów stromo opadające w postaci rozet, stalaktytów, stalagnatów i wielu innych form. Stąd moje określenie „Pamukkale – ogrody przez naturę wyrzeźbione w skale”. Po raz kolejny nie dawałem spokoju migawce aparatu. Każda fotka to jakby nowy rozdział, nowa perspektywa. Nie mogłem się opanować, ani odmówić sobie kolejnych ujęć. Piękno w pełni formy i krasy! Postanowiłem wykorzystać cały wolny czas na obejrzenie wszystkiego w tym miejscu. Po dłuższej chwili eksploracji trawertynów udałem się do basenów Kleopatry, które zachęcały do kąpieli i chwili spoczynku. Dalej pięknie położony amfiteatr a nieco wyżej ruiny zameczku. Polecam gorąco! Podczas zejścia obserwowałem tez jaszczurki oraz malutkie skorpiony przemykające gdzieś po skałkach, a nie czyniące nikomu krzywdy. Po zejściu na parking – łyczek świeżutko wyciśniętego soczku z pomarańczy, z dodatkiem kostek lodu – ożywił i zaspokoił pragnienie. Około godziny 13:00 ruszyliśmy na powrót w kierunku Antalyi, zataczając krąg i domykając koło naszych globtroterskich eksploracji. Znów przejazd przez góry Taurus, do wysokości ok. 1550 m n.p.m., opowieści naszej przemiłej Pani pilot – Małgosi o mijanych po drodze obiektach, miastach i miasteczkach, symbolach, smaczkach kulinarnych. Gdy wjechaliśmy w góry przez kilka chwil padał deszcz. Pomyślałem…No proszę, nawet pogoda płacze, że musimy już wracać…Z głośników popłynęły informacje organizacyjne odnośnie jutrzejszych wylotów, względnie transferów do hoteli, jeśli ktoś zostaje jeszcze na wypoczynek. Około 17:00, gdy dojeżdżaliśmy do Antalyi pożegnał się z nami nasz dzielny, turecki pilot Hirmi a także p. Małgosia, których praca i zaangażowanie zostały nagrodzony gromkimi oklaskami. Oj, będzie nam brakowało tych pięknych chwil spędzonych w Turcji! Ale to przecież jeszcze nie koniec! Trzeba wykorzystać każdą chwilę czasu, który pozostał. Zatem po obfitej i smacznej kolacji, ok. 20:00 wyruszyliśmy samodzielnie, w 4 osoby na stare miasto, by podziwiać bramę Hadriana (łuk triumfalny), kręte wąskie uliczki, bazarki z przepysznymi herbatkami, malownicze klify i przepiękny zachód słońca. W dalszej części odwiedziliśmy jeszcze przytulną, położoną w zaciszu kafejkę, w której mieliśmy okazję rozkoszować się smakiem lokalnego piwka Efes, winka oraz drineczków, przy akompaniamencie tureckiego duetu – gitara klasyczna + śpiew. Niesamowity klimat tego miejsca sprawiał, że rozmowom i radości nie było końca. Trwaliśmy w tym szampańskim nastroju i rewelacyjnym miejscu. Nadszedł jednak czas, by udać się na spoczynek. Do hotelu dotarliśmy ok. 23:00. Teraz tylko chwilka na dopakowanie i toaletę oraz złapanie kilku godzinek snu przed jutrzejszym wylotem. Za dzionek pełen wrażeń i cudnych chwil oczywiście 6! DZIEŃ VIII. Odlot bladym świtem, wczesnym rankiem z nostalgią w sercu i łezką szczęścia w oku…Do zobaczenia Turcjo! Nadszedł niestety dzień odlotu i w związku z nim pożegnania ze wspaniałymi uczestnikami wycieczki oraz cudnymi tureckimi krajobrazami, jak również smaczkami… Bladym świtem, ok. 4:00 staliśmy już przed hotelem i pakowaliśmy walizki do busa, który zawiózł nas na lotnisko na przedmieściach Antalyi. Po ok. 45 minutach jazdy staliśmy już przed terminalem. Dalej odprawy, kontrole, przekazywanie i oznakowywanie bagaży, wreszcie sklepik bezcłowy i sala odlotów. Tutaj jeszcze milutka rozmowa, by na ok. 30 min. przed udać się do „rękawa”, który poprowadził nas bezpośrednio do wnętrza samolotu linii Enter Air. Powitani przez personel pokładowy zajmowaliśmy miejsca. Moje znów przypadło bezpośrednio na wysokości lewego skrzydła. A i zadowolony byłem z tej decyzji. Wpierw nasz Boeing 737 serii 800 odholowany został przez sprytny pojazd z dala od terminala. Gdy odjechał zahuczały silniki odrzutowe. Dalej z gracją sunęliśmy przez szlaki lotniskowe, by zająć miejsce na początku pasa startowego. Byliśmy drudzy w kolejce. Po około 2-3 min. poczuliśmy moc skrzydlatego rumaka. Mój lęk wysokości niestety znów dawał znać o sobie i przyćmiewał całokształt oraz szybko zmniejszającą się rzeczywistość za oknem. Po kolejnych 20 minutach uzyskaliśmy prędkość i wysokość przelotową – odpowiednio: 857km/h i 13.5km, przy temperaturze jedynie -45 stopni Celsjusza. No, no…Dzieje się w „państwie duńskim”. O dziwo…! Sam lot był jednak bardzo przyjemny, turbulencje prawie nie wyczuwalne, obsługa pokładowa miła i pomocna, towarzystwo obok (młode małżeństwo polsko-tureckie) przyjazne, stąd ani się obejrzałem a po 2h i 30 min. byliśmy już nad Pyrzowicami (ok. 8:00). Doświadczeni piloci posadzili maszynę na pasie w sposób nieodczuwalny, jak mawia mój kolega kapitan jachtowy – „na jajeczko”. Wysiadając podziękowałem za pełen profesjonalizm. Brawo!!! Teraz pozostała już tylko droga autobusem do Katowic na dworzec PKP, stąd pociągiem do Piotrkowa Tryb. z przesiadką w Częstochowie. Z Piotrkowa Tryb. odebrał mnie kolega. I tak krótko po godz. 15:00 byłem już w zaciszu mojego domostwa tuląc w ramionach stęsknionego czworonoga – niespełna 4-letniego kocurka. Byłem pełen wrażeń, ale i z delikatną nostalgią w sercu tyczącą tego wszystkiego, co stało się udziałem nas wszystkich w ciągu ostatniego tygodnia. Wspomnienia, znajomości i przeżycia – pozostaną w serduchu na zawsze! Organizacja bez zarzutu a zatem 5+ do 6! Na koniec słów jeszcze kilka ogólnej refleksji…Zawsze gdy wracam do domu z kolejnej wycieczki, z jakiegokolwiek wyjazdu, mam w głowie jedną myśl: „…Podróżowanie – to nie tylko relaks, sposób na czas wolny w urlopie. Podróże to nade wszystko ludzie i ich codzienność, styl bycia, życia i działania; krajobrazy, ale i ich historiozofia; kulinaria, ale też ich proweniencje; historia i dziedzictwo kulturowe, ale też ich tło ogólnoludzkie; to wszystko, co ubogaca nas, rozwija duchowo, percepcyjnie”. Każda podróż pozwala zawierać nowe znajomości, poznawać ciekawych ludzi i ich losy, penetrować piękno świata przyrody oraz walory antropogeniczne. „Kto uczy się – przyswaja wiedzę, kto podróżuje – doświadcza, przeżywa i uczy się życia” – tak głosi jedno z przysłów, z którym zgadzam się bez reszty. Wreszcie podróżowanie i to, co w jego kontekście zaobserwujemy, poznamy, zdobędziemy, pozostaje w nas na zawsze (nikt nigdy nam tego nie odbierze) i kształtuje później naszą codzienność, nasze jestestwo będąc dlań motywacją. Będąc w jakiejkolwiek rzeczywistości zawsze dajmy sobie ten komfort i oddajmy się jej bez reszty, oddajmy się chwili, posmakujmy życia, kultury, obyczajowości, kulinariów i innych tych miejsc, w których dane jest nam przebywać. Odnajdziemy wówczas całokształt danej czaso – przestrzeni. A to niesamowite doznanie! Dziękuję wspaniałym uczestnikom wycieczki, kompetentnej pani pilot, kierowcom i wszystkim, którzy w ten czy inny sposób przyczynili się do tak wspaniałej imprezy. Jest ona w istocie godna polecenia! Do zobaczenia i rychłego spotkania na turystycznych szlakach!

    Mieszko, Bełchatów - 24.08.2021

    23/24 uznało opinię za pomocną

telefon

Pobierz aplikację mobilną Rainbow

i ciesz się łatwym dostępem do ofert i rezerwacji wymarzonych wakacji!

pani-z-meteracem