5.5/6 (255 opinii)
5.0/6
Wycieczka do Stanów to takie marzenie z lat młodości, moje i mojego męża. Naczytał się człowiek książek Karola Maya; naoglądał seriali „Powrót do Edenu” lub „Dynastia” i marzył,by choć na chwilę stać się częścią tamtego świata. Kiedyś było to coś nierealnego jak lot na Księżyc...ale obecnie można wiele, a nawet jeszcze więcej oczywiście będąc w miarę oszczędnym. Trzymając się tej zasady wreszcie w tym roku po raz kolejny postanowiłam zaufać Rainbow i oddać realizację marzeń o Stanach w ich ręcę oraz sprawdzić, czy rzeczywiście Stany to takie bajkowe miejsce na mapie świata... I tak w czerwcowy poranek wylecieliśmy do kraju; gdzie podobno z pucybuta można łatwo stać się milionerem. Hmmm... Opiszę może w punktach czego doświadczyliśmy, zobaczyliśmy i czym się zachwyciliśmy...a czym niekoniecznie :) Punkt pierwszy – Los Angeles Po długim i troszkę męczącym przelocie lądujemy w Mieście Aniołów- czyli po prostu Los Angeles. Popołudnie jest przeznaczone na odpoczynek więc „obwąchujemy” teren blisko hotelu, spożywamy niewielki posiłek w pobliskiej knajpce i idziemy spać, aby nabrać sił ...i następnego dnia zaczyna się prawdziwa podróż. Po krótkim objeździe miasta, wizycie w Griffit Observatory i wielu sweet fociach na tle napisu „Hollywood” podążamy do Universal Studio. Jeśli ktoś pragnie powrócić do czasów dzieciństwa to koniecznie powinien tu zawitać. Bilet wstępu nie jest najtańszy – koszt około 400 zł od osoby za dzień szaleństwa. Jest tu tyle atrakcji, że trudno je ogarnąć jednego dnia więc wybieramy te najlepsze- Shrek w 4D; Terminator w 3D; spektakl „Water World” robiący niesmowite wrażenie, pełen kaskaderskich i pirotechnicznych efektów-nie siadajcie w pierwszych rzędach bo będziecie cali mokrzy :)Obowiązkowy Jurassic Park i przejazd specjalnymi wagonikami przez studia filmowe- dzięki czemu można było podejrzeć jak jesteśmy oszukiwani w różnych filmowych scenach. Mąż szalał na górskich kolejkach, a ja na koniec zostawiłam wizytę u Simpsonów – i niech Was nie zwiedzie, że to serial familijny; oj działo się działo ! Niestety to co dobre szybko się kończy i my żegnaliśmy się z parkiem rozrywki, aby powitać jeszcze większy-można powiedzieć MEGA PARK ROZRYWKI czyli... Punkt drugi - Las Vegas Nazywane „Miastem Grzechu” Las Vegas oszołomiło nas milionami neonów; głośną muzyką, olbrzymim tłumem ludzi. Las Vegas powstało w 1905 roku. Położone w połowie drogi między Salt Lake City a Los Angeles i zasobne w cenną dla podróżnych wodę pitną miasto szybko stało się najważniejszą osadą w Nevadzie. Las Vegas to światowa stolica hazardu. Miasto słynie wśród turystów z licznych kasyn, wspaniałych hoteli i szybkich ślubów. Co roku Las Vegas odwiedzają miliony turystów, wśród nich są nie tylko zwykli obywatele, ale również gwiazdy show biznesu i milionerzy szukający odskoczni od codzienności. Najciekawsze jest to, że powstało na środku pustyni. Najważniejszy tutaj jest Las Vegas Boulvard – tak zwany Strip wokół którego powstały hotele z kasynami. Nie zdziwcie się; jeśli w ciągu 2 godzin zaliczycie Wenecję, Egipt, Dubaj, Nowy Jork i Paryż- gdyż widoki z tych miejsc przesuwały się przed naszymi oczami. Warto przejść przed hotele „ Treasure Island” „Bellagio” lub „Stratosphere”. W tym ostatnim jest świetny taras widokowy z którego rozciąga się widok na miasto- niesamowite przeżycie zwłaszcza nocą. Mieści się też tutaj najwyżej położny park rozrywki. Wstęp na taras widokowy kosztuje 21 USD. Warto tu dotrzeć zwłaszcza jeśli hotel w którym nocujesz jest blisko; a tak było w naszym przypadku. Nocowaliśmy w hotelu Circus Circus-dosłownie rzut beretem od Stratosphere. Wieczorem zobaczyliśmy spektakl przed hotelem „Bellagio” czyli przepiękny pokaz fontann i spektakularny wybuch wulkanu przed hotelem „Treasure Island”. Kto jeszcze miał siły mógł spróbować szczęścia w licznych kasynach...my niestety niczego nie wygraliśmy, ale warto poświęcić kilka dolarów dla dawki adrenaliny :) Dodatkowo okazało się w trakcie pobytu tutaj, że Elvis...a nawet kilku Elvisów wciąż żyje :) Gdy już nacieszyliśmy nasze oczy ferią barw, a nawet mówiąc szczerze lekkiego kiczu opuściliśmy to miejsce, aby... Punkt trzeci – Tama Hoovera i Wielki Kanion Kolorado Po śniadaniu pojechaliśmy w stronę Tamy Hoovera i tego na co wszyscy czekali czyli Grand Canyonu rzeki Kolorado. Postój przy Tamie Hoovera był dość krótki, zbudowano ją na rzece Kolorado między stanami Arizona i Nevada. Gdy ją ukończono była największą elektrownią wodną na świecie. Budowa tamy zajęła prawie 5 lat, a pracowało ponad 5000 robotników. Budowla robi wrażenie, wydaje mi się, że zdjęcia nie oddają jej potęgi. Podobno woda wylewana nad tamą nie opada w dół tylko unosi się do góry- jednak nie sprawdziłam tego osobiście :) Nastawcie się, że latem jest tu bardzo gorąco- temperatura często przekracza 40 stopni Celsjusza-ufff! Jednak my nie zważając na „trudy” jak najszybciej chcemy dotrzeć do Kanionu. To co widzimy przerasta nasze wyobrażenia... Jest to jeden z naturalnych cudów świata. Wyrzeźbiony przez rzekę Kolorado znajduje się w stanie Arizona. Utworzono tu Park Narodowy w 1919r, jednak jeśli ktoś szuka ciszy musi przyjechać w to miejsce na wlasną rękę. Gra intensywnych kolorów i słońca w połączeniu z jego wielkością i płynącą w oddali rzeką Kolorado (to ona wydrążyła Kanion!) dosłownie przytłacza swoim pięknem. Mnie osobiście poraził ogrom tego miejsca i mimo lęku wysokości skusiłam się na wydanie 22 USD, aby pospacerować po tzw. „Sky Walk „ czyli szklanej platformie widokowej zawieszonej 1220 m ponad dnem Kanionu. Naprawdę czułam dreszcze spoglądając w dół. Niestety nie pozwalają tutaj samemu robić zdjęć; czego ogromnie żałuję. Można zamówić zrobienie zdjęcia na szklanej platformie za dodatkową w mojej opinii niemałą opłatą bo wynosi 16 USD za jedno zdjęcie. Jeśli ktoś jest pasjonatem robienia zdjęć to radzę najwięcej czasu spędzić przy ostatnim punkcie czyli Guano Point; widoki powalały na kolana. Co mnie zadziwiło to fakt, że jadąc widać z daleka ogromny płaski teren i nagle widzimy ogromne wgłębienie. Wszystko to najlepiej widać lecąc helikopterem, ale na to się już nie zdecydowałam- choć wiele osób skorzystało i byli bardzo zadowoleni. Ja niestety mam lęk wysokości... Podekscytowni wróciliśmy do Las Vegas; tym razem już tylko na nocleg. Punkt Czwarty – Dolina Śmierci Tak, tak – wszystko dobrze zapisałam. Dolina Śmierci- brzmi groźnie, na szczęście pod opiekuńczymi skrzydłami pilota Rainbow nic groźnego nas tu nie czekało oprócz bardzo wysokiej temperatury. Dolina Śmierci to jedno z najgorętszych i najbardziej suchych miejsc na świecie. Pot dosłownie lał się niektórym po plecach- było ponad 46 stopni ciepła.W zasadzie to tylko dzięki dobrej woli kierowcy Franka wjechaliśmy do tego miejsca, bo podobno gdy temperatura przekracza 45 stopni wjazd może nie dojść do skutku. Tak naprawdę można powiedzieć, że to wielki, wręcz gigantyczny piekarnik :) A skąd w ogóle wzięła się taka straszna nazwa dla tego miejsca? Zimą 1849 roku grupa pionierów udająca się na wybrzeże postanowiła sbie skrócić drogę i zamiast przez g ory przedostać się przez pustynię. Nie zabił ich upał, ale dziesiątkowały choroby. Gdy dotarli na skraj pustyni nazwali to miejsce Death Valley. Gdy wjechaliśmy na teren Death Valley przed nami ukazał się ogromny obszar (praktycznie ciągnący się po horyzont) pokryty rozgrzanym piachem na którego powierzchni gdzieniegdzie można było dostrzec pojedyncze skupiska pustynnej roślinności. Wystarczyło udać się około 100 m w głąb “pustyni” aby dookoła nas można było dostrzec tylko i wyłącznie piasek, bez żadnych oznak szlaków komunikacyjnych, drogowych czy grupek pojedynczych turystów. Ukształtowane przez wiatr wysokie na kilka metrów wydmy dodatkowo potęgowały wrażenie pobytu na Saharze… Ja na szczęście lubię ciepełko więc wyskakiwałam w kiku wyznaczonych punktach, aby zrobić ciekawe zdjęcia. Najciekawszy chyba był Zabriskie Point i Artist’s Pallete. Krajobraz jaki zobaczyłam kojarzył mi się z Księzycem, mimo upału podziwiałam zmieniające się kolory, na pozór nudne skały nagle przemianiły się w tęczowe cuda. Nasyciwszy oczy tymi cudami natury zaczęliśmy przemieszczać się do kolejnego punktu na naszej trasie czyli... Punkt piąty – Park Narodowy Yosemite To co dla mnie było ważne przy wybieraniu trasy objazdu po tej części Stanów to możliwość połączenia podziwiania cudów natury oraz wielkich aglomeracji. Ta wycieczka to umożliwia i tak oto kolejnego dnia wjechaliśmy do Parku Narodowego Yosemite. Yosemite to jeden z najpiękniejszych parków narodowych w USA. Znajduje się w Kalifornii, w sercu gór Sierra Nevada. Rocznie odwiedzany jest przez cztery miliony turystów – nie bez powodu. Yosemite wpisane jest na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Jest kilka wodospadów, przy których warto spędzić chwilę: Bridalveil Fall, a przede wszystkim Yosemite Fall. Przy Yosemite Fall nie zdziwcie się, że idziecie w masie ludzi – to największa atrakcja parku. Turystów przyciąga kaskadowy wodospad, największy w kontynentalnych Stanach (793 m). Dzień tutaj to dzień relaksu, podziwiania natury. Gdy wjeżdża się tutaj to jakby człowiek przeniósł się do innego świata. Wszystko tu jest ogromne; a ja wręcz czuję oddech natury na moich plecach. Strome, niemal pionowe granitowe skały, jedne z najwyższych wodospadów i ogromne sekwoje- przy których czułam sią jak krasnoludek. Magię tego miejsca podkreśla fakt, że przez dłuzszy czas ten zakątek Ameryki był niedostępny dla białego człowieka. Spotkaliśmy tu naprawdę mozaikę różnych krajobrazów, pośród których wyróżnia się El Capitan- formacja skalna o ponad kilometrowej wysokości; najwyższa na świecie skała granitowa czyli inaczej mówiąc monolit. To chyba właśnie to miejsce najbardziej mnie poruszyło i oczarowało; chyba nawet bardziej niż Grand Canion. Po dłuższym relaksie zaczynamy udawać się w stronę San Francisco- kolejnego punktu na naszej trasie. Punkt szósty czyli _ San Francisco _ miasto nad zatoką Słyszę San Francisco z ust przewodnika i od razu gdzieś z tyłu głowy odzywa się melodia i słowa piosenki Scotta MacKenzi „San Francisco” - pewnie niektórzy ją pamiętają „ If you're going to San FranciscoBe sure to wear some flowers in your hair ...” Nasza grupa nie ma kwiatów we włosach, ale mamy dobry humor i chęć zapoznania się z tym miastem. Największą zaletą San Francisco jest to, że miasto nie ma jednorodnego charakteru – definiują go bardzo różne dzielnice, które łączy jedno: mocny wpływ warunków naturalnych. Metropolia położona jest na ponad 40 wzgórzach, od zachodniej strony styka się z Oceanem Spokojnym, a od pozostałych stron oblewana jest przez wody zatok. Choć mocno zurbanizowane, miasto cechuje niezliczona liczba parków i skwerów. Jest ono pięknie położone nad zatoką; oczywiście oglądamy sławny most Golden Gate, a nawet mamy okazję przepłynąć pod nim. W czasie rejsu zauważamy coraz gęstszą mgłę unoszącą się nad miastem, dodatkowo wiał bardzo silny wiatr więc bez ciepłej kurtki lub bluzy raczej nie ma się co wybierać na ten rejs.W trakcie rejsu możemy wykonać dziesiątki zdjęć i obfotografować most z każdej strony. Z daleka widzimy chyba najsłynniejsze więzienie świata czyli Alcatraz. Na szczęście mimo tego, że miasto leży w pobliżu uskoków San Andreas i Hayward my mogliśmy zwiedzać je w spokoju. Atrakcję na pewno była przejażdżka sławną kolejką szynową „Cable Car” -koszt około 8 USD. Oczopląsu dostajemy na jednej z najbardziej zakręconych uliczek Lombard Street. Dodatkową „wisienką na torcie” był fakt, że właśnie w tym mieście kręcono sceny do jednego z naszych ulubionych seriali „Detektyw Monk”. Niestety w tym mieście „dzieci-kwiatów” obecnie raczej spotkamy częściej bezdomnych niż dawnych hipisów. Tutaj właśnie możemy się przekonać, że nie dla każdego w USA spełnił się sen „od pucybuta do milionera” i że Stany też borykają się z różnymi problemami. Mimo to miasto pozostawiło miłe wspomnienia dzięki ciekawej architekturze, kolorowym, niewielkim często domkom. Mieliśmy tu trochę czasu wolnego na zakupy- ja osobiście radzę zajrzeć do Dzielnicy Chińskiej – China Town bardzo ciekawej i oryginalnej. Noc spędziliśmy w hotelu blisko Union Square co dało okazję do nocnego wypadu po uliczkach San Francisco. Po krótkiej nocy czas na ... Punkt siódmy – Wybrzeże Californii Jadąc w stronę wybrzeża przejechaliśmy przez Dolinę Krzemową...co było takim małym marzeniem mojego męża. Dolina Krzemowa słynie przede wszystkim z przemysłu elektronicznego i mikroelektronicznego, lotniczego i kosmicznego na terenie Stanów Zjednoczonych.Jest tam najlepiej rozwinięta produkcja sprzętu komputerowego. Swoje siedziby mają tam np:Google, Mozilla, Microsoft, eBay, Facebook... i my właśnie mogliśmy przyjrzeć się siedzibie Google. Potem czekał nas długi przejazd wzdłuż pięknego, dzikiego wybrzeża. Zatrzymaliśmy się na dłuższą chwilę, aby poobserwować wylegujące się ogromne lwy morskie i pojechaliśmy do bardzo urokliwego miejsca- Pebble Beach; a że pogoda dopisywała- jak to w Kalifornii nie obyło się bez zdjęć na plaży. Następnie pojechaliśmy do Monterey- które od teraz kojarzyć mi się będzie z przepyszną zupą serową z kalmarami- kto lubi owoce morza musi tego skosztować ! Cena zupki nie jest niska-15 USD za sporą miseczkę, ale można się tym daniem naprawdę najeść, a smak jest wspaniały. Punkt ósmy – czyżbyśmy dojechali do Danii; nie to Solvang... Rano po śniadaniu wyruszyliśmy do malej osady wzorowanej na architekturze Danii. Małe, kolorowe domki, młyny, piekarnie i restauracje serwujące typowo duńskie potrawy. Jest tu nawet kopia słynnej kopenhaskiej Syrenki. Miasteczko jest na pewno urokliwe, jednak mówiąc szczerze nie po takie atrakcje tu przybyłam. Na szczęście po krótkim postoju wyruszamy „Autostradą Słońca” w stronę rancha byłego prezydenta R. Reagana, które położone jest w Simi Valey. Miejsce na pewno warte zobaczenia; wspaniały widok na okolicę, możliwość obejrzenia ważnych dokumentów mających znaczenie w historii Stanów Zjednoczonych. Fajną sprawą byłó również zrobienie sbie zdjęcia „na wzór” prezydenckiej pary – jednak cena tej przyjemności troszkę nas odstraszyła i tylko obserwowaliśmy innych stających na schodach Air Force One. Na koniec czekała nas frajda w postaci „ławeczki Foresta Gumpa”- któż z nas nie pamięta tego filmu? Pewnie większość go oglądała i stawiając swe kroki przy restauracji Bubba Gump Shrimp na Santa Monica Pier można sobie na niej usiąść i zrobić pamiątkowe zdjęcie. Punkt dziewiąty – czas się pożegnać- znów Los Angeles Ostatni dzień spędzamy znowu w Los Angeles. Najpierw oglądamy Union Station. Dworzec kolejowy Union Station - wybudowany pod koniec lat 30-tych XX wieku - to jedna z ikon Los Angeles. Uroczyste otwarcie dworca odbyło się w maju 1939 roku. Następnie zatrzymaliśmy się przy hali Walta Disneya, aby udać się w kierunku Rodeo Drive. Rozglądaliśmy się wokół w poszukiwaniu jakiejś gwiazdy filmowej, ale mieliśmy pecha. Tak naprawdę jest to miejsce dla bogaczy; ceny w okolicznych sklepach przyprawiają o ból głowy i mocniejsze bicie serca. Nie nastawiajcie się więc tutaj na zakupy...ale na ciekawe zdjęcia jak najbardziej. Jadąc wzdłuż ulic na chwilę zatrzymaliśmy się obok domu w którym mieszkała Marylin Monroe- udało się je uwiecznić na zdjęciu :) Zwiedzanie zakończyliśmy przy słynnej Alei Gwiazd – Walk Fame, przy której mogłam porównać swoją dłoń z odciskami dłoni wielkich gwiazd filmowych. Wielu artystów ma tutaj swoją „gwiazdę” z imieniem i nazwiskiem. Oprócz Stevena Spielberga, Grety Garbo i wielu innych aktorskich znakomitości zobaczymy też gwiazdę Myszki Miki albo Królika Bugsa :) Spacerując Aleją Gwiazd możemy napotkać i zrobić sobie zdjęcie z sobowtorem Marylin Monroe albo Myszki Miki. Niestety tu nastąpił koniec naszego wyjazdu.Podsumowanie Wycieczka jest świetnie skonstruowana pod względem programu. Z jednej strony oszałamiające i głośne Las Vegas; pełne kontrastów Los Angeles, a z drugiej strony piękno przyrody. Można zachwycać się przyrodą, niesamowitymi krajobrazami, przestrzeniami, ale również zobaczyć jak żyje się w wielkich, amerykańskich miastach. W ciągu zaledwie 9 dni oczywiście nie zobaczymy całego USA,ale takie „must see” zachodniego wybrzeża. Osobiście zamiast wioski duńskiej-która była miłym, jednak zupełnie nie amerykańskim przerywnikiem- wybrałabym jeden dzień w Antylope Canion, który był dość blisko naszego planu zwiedzania. Wyjazd pozwala choć z grubsza poznać ten „inny świat”; zobaczyć zarówno jego zalety jak i wady. Jednak, żeby samemu móc ocenić trzeba po prostu tu przyjechać...oczywiście z Rainbow Tours !
5.0/6
Doskonale zorganizowana, z profesjonalnym przewodnikiem, Rewelacja polecam serdecznie. Bogaty program zwiedzania.
5.0/6
PLUSY - przede wszystkim nasza Przewodniczka Pani Katarzyna - olbrzymia wiedza własna o Stanach , uzupełniana o podcasty na ważne tematy społeczne , podkłady muzyczne w miejscach do których dojeżdżaliśmy - super !. Sam program dobrze ułożony poza jednym dniem ( a nie było ich za dużo ) - dzień w którym objeżdża się Sierra Nevada i zwiedza się tylko małe centrum Sacramento . O 16.00 byliśmy już w hotelu, tylko po co , zwłaszcza ,że w Sacramento obok siebie są dwa ciekawe muzea o historii Kalifornii i Kolei Transkontynentalnej z oryginalnymi lokomotywami z czasu jej powstania . Poranne posiłki w hotelach to koszmar , teoretycznie o tym biuro pisze i ostrzega ale warto o to powalczyć ( zażądać jakiegoś półmiska serów , wędlin , chociaż ogórka , pomidora ) , . Należy wykorzystywać okazje i wieczorem po przyjeździe kupować coś zdrowego i sensownego na śniadanie . Hotele ok . duże łóżka jak i pokoje , łazienki bez zastrzeżeń . Dobry autokar i kierowczyni , która na szczęście woziła ze sobą wodę do kupienia za grosze. Sukcesem każdej wycieczki jest profesjonalny przewodnik i dość zgrana , niekłótliwa grupa , dobra pogoda - mieliśmy szczęście .
5.0/6
bardzo ciekawy wyjazd, dający szansę poznania kilku miejsc w Stanach, które stanowią największe atrakcje turystyczne Zachodniego Wybrzeża