5.5/6 (104 opinie)
5.0/6
Intensywny. Bez odpoczynku.
5.0/6
Impreza zorganizowana profesjonalnie oprócz narzuconej rezerwacji miejsc w samolotach
5.0/6
Wybierając na podróż kierunek Afryki Południowej oraz tę wycieczkę, należy jasno określić swoje oczekiwania oraz przeczytać program. Wycieczka nastawiona jest w 100% na poznawanie przyrody, fauny, flory oraz PRZEPIĘKNYCH krajobrazów. Jeżeli ktoś woli zwiedzanie miast i zabytków – to na pewno nie ten kierunek. Nasze oczekiwania zostały spełnione :) Warto zaznaczyć, że program jest ułożony w taki sposób, że można z bliska zobaczyć wiele gatunków zwierząt – nawet jeśli nie uda się wypatrzeć wszystkich w Parku Krugera, to Lion Park zapewnia kontakt z kotami, Park Hluhluwe słynie z nosorożców białych, Park Addo –ze stad słoni, w Parku Tsitsikamma na pewno spotkamy góralki przylądkowe, rejs po estuarium St Lucia daje gwarancje obserwacji hipopotamów w ich naturalnym środowisku, a podczas wyprawy na przylądek Dobrej Nadziei NA PEWNO spotkamy pingwiny i foki :) W ogromnej ilości :) No i jest oczywiście farma strusi, która daje możliwość nawet przejechania się na tych wielkich i pięknych ptakach :) Jadąc do Południowej Afryki należy być świadomym faktu, że jest to ogromny kraj, a wycieczka daje możliwość zobaczenia ogromnej jego części. Nie można więc dziwić się (znając program), że nieodzowne są przejazdy kilkuset kilometrowe i to nie jednego dnia. Nie mniej jednak, pomimo długich tras pokonywanych autokarem nie było ani jednego dnia „pustego”, stricte transferowego – program ułożony jest w taki sposób, że każdego dnia są jakieś atrakcje :) Nie należy zapomnieć również o wszelkiego rodzaju możliwościach kraju i jego ograniczeniach. RPA – jak każde inne państwo na świecie – ma swoje. Zasadą jest np. że nie podróżuje się po zmroku (część grupy była niezadowolona, że do hotelu przyjeżdżaliśmy za wcześnie, że dzień nie był wypełniony atrakcjami do godzin nocnych), nie powinno się również po zmroku urządzać pieszych wycieczek na własną rękę. Przed wycieczką do tak dalekiego kraju należy zapoznać się z panującymi zwyczajami (chociażby kwestia zwyczajowych napiwków), aby nie być później zaskoczonym lub nie doprowadzić do niezręcznej sytuacji. Dodatkowo warto zaznaczyć, ze odwiedzane parki podczas safari są tak naprawdę rezerwatami, zwierzęta żyją tam w naturalnym środowisku i nie ma gwarancji, że spotkamy je wszystkie. Poza tym, trzeba się niejednokrotnie dobrze namęczyć, żeby jakieś wypatrzeć, ale w sumie jest to częścią zabawy :) Jeżeli ktoś myśli, że podczas takich wyjazdów zwierzęta będą leżały przy drodze na każdym zakręcie – to niestety będzie rozczarowany. Plusem oraz jednocześnie minusem wycieczki jest jej uniwersalność – można ją polecić osobom w każdym wieku (co sprawia, że dla osób młodych jest mało wymagająca). Jest na szczęście kilka punktów, które można zrealizować samodzielnie dodatkowo – w końcu dla chcącego nie ma nic trudnego :) Jeżeli chodzi o przewodników, to mieliśmy jednocześnie dużo szczęścia i pecha. Nasza pilotka – Ela – okazała się wspaniałą kompanką podczas odkrywania czarnego lądu :) Dzięki temu, ze przez wiele lat mieszkała w RPA mogła nam opowiedzieć o tym kraju dużo ciekawych rzeczy, nawet z własnego doświadczenia. Zawsze chętna i pomocna, kompetentna i z poczuciem humoru :) Widać było u niej spore doświadczenie, jako przewodnika, miała ogromną wiedzę nie tylko o RPA, ale i o innych krajach na południe od równika. Niestety, sporym minusem wycieczki był nasz lokalny przewodnik Chris – był osoba bardzo arogancką, nie interesował się grupą, niejednokrotnie wprowadził grupę i pilotkę w błąd. Często znikał, zdarzało się, że grupa czekała tylko na niego, pilotka nie mogła się do niego dodzwonić. Zdarzyło się również, że kilka razy odmówił oprowadzenia grupy po zwiedzanych miejscach. W autokarze czytał gazety, opowiadał o kraju tylko na wyraźne prośby Pani Eli. Bardzo nieprzyjemnie mówił o polskich turystach, do grupy mówił nieodpowiednie rzeczy o naszej pilotce. Przewodnik odmawiał współpracy z pilotką, wprowadziło to pewien konflikt i doprowadziło do kilku nieprzyjemnych sytuacji. Niejednokrotnie podane nam były złe godziny śniadań – wszystkie informacje na szczęście były wyjaśniane i prostowane przez Panią Elę :) Ogromne podziękowania i pozdrowienia dla niej, za wszystko co dla nas zrobiła, ponieważ była ogromnym plusem tego wyjazdu :) Lecieliśmy liniami Air France, lot oczywiście nocny. Warto dowiedzieć się w biurze przed wylotem, czy po odprawie w Johannesburgu będzie czas na odświeżenie się, czy dopiero będzie taka możliwość wieczorem. My w planie mieliśmy od razu zwiedzanie, więc czas był tylko na szybkie umycie zębów na lotnisku i przebranie koszulki. Nie było to bardzo problematyczne, ale warto wiedzieć, aby być przygotowanym :) Johannesburg jest miastem bardzo niebezpiecznym. Wszelkiego rodzaju napaści, kradzieże są na porządku dziennym. Pilot informujący o zagrożeniach stara się zadbać o nasze bezpieczeństwo a nie „straszy” (jak niektórzy uważają) – jak wiadomo – przezorny zawsze ubezpieczony. Będąc w Johannesburgu nie wolno żadnych rzeczy zostawić na fotelach w autobusie, wszystko trzeba mieć przy sobie. Telefon i pieniądze najlepiej schować do kieszeni (na wypadek gdyby ktoś chciał nam ukraść plecak), aparat najlepiej na szyi, ale schowany pod sweterkiem czy koszulą. Należy tutaj unikać wypłat pieniędzy z bankomatu. Kradzieże kart są bardzo częste! Złodzieje są na tyle szybcy i sprawni, że nie ma szans nawet zorientować się, że ktoś wyjął kartę z bankomatu. Jeżeli już konieczne jest wypłacenie pieniędzy – najlepiej mieć przy sobie 2 osoby, które będą nas przy tym pilnować i nie dopuszczą, aby ktoś do nas podszedł. My na szczęście miasto zwiedziliśmy bezpiecznie, pilotka dbała o nas niesamowicie :) Johannesburg nie jest miastem typowo turystycznym, wyraźnie widać podziały społeczne (od miejsc okrutnie biednych po niesamowicie bogate), domy niejednokrotnie ogrodzone są drutami pod napięciem (aby zapewnić sobie bezpieczeństwo). Wszędzie widać wały kopalń złota. Nas Johannesburg na pewno nie zachwycił, ale warto tam być, znać, mieć własne zdanie na ten temat. W Lion Parku mieliśmy 45-minutowe safari – mieliśmy szanse zobaczyć rodziny lwów, w tym białe lwy. Naprawdę robią niesamowite wrażenie :) Oprócz kotów w parku można było zobaczyć zebry, żyrafę, antylopy, likaony i strusie. Po safari mieliśmy możliwość krótkiej zabawy z małymi lwiątkami (w tym jednym białym). Kociaki są przeurocze, należy jednak być ostrożnym, bo chętnie łapią ząbkami :) Karmienie żyrafy jest możliwe na własna rękę (po zakupieniu jedzenia). Kolejny dzień to 500 km do przejechania. Dla nas było to zaskakująco mało uciążliwe – pilotka świetnie rozłożyła przystanki, był czas żeby rozprostować nogi, napić się kawy, zrobić drobne zakupy czy nawet zjeść lunch. Tego dnia punktami w programie były przepiękne punkty widokowe – Trzy Chaty, Kanion rzeki Blyde, Okno Boga. Niestety mieliśmy sporego pecha i ogromna mgła nie pozwoliła nam ujrzeć Okna Boga. Pozostałe miejsca wywarły na nas jednak niesamowite wrażenie :) Takich krajobrazów w Europie nie ma :) Następny dzień to całodzienne safari w Parku Krugera otwartymi samochodami (każdy samochód mieścił 9 osób). Na safari należy się naprawdę ciepło ubrać! Dla nas pogoda znowu nie była łaskawa – co prawda nie padało (na szczęście :)), ale był niesamowicie mocny i porywisty wiatr, potęgowany jeszcze jazdą samochodem. Przydały się kurtki, długie spodnie, chustki pod szyje i czapki bądź kaptury. Jeżeli się było dostatecznie ciepło ubranym, to wrażenia z safari były niesamowite :) Niestety, ci co nie posłuchali pilotki (uprzedzała wieczór wcześniej, żeby dobrze się ubrać), mocno zmarzli. Udało nam się wypatrzyć wiele zwierząt, ale niestety do Wielkiej Piątki brakło lamparta. Niesamowite wrażenie na wszystkich zrobiła rodzina hien (karmiące matki z młodymi), które leżały przy samej drodze w ogóle nie bojąc się przejeżdżających samochodów. W międzyczasie safari była przerwa na śniadanie i na lunch. Kolejny dzień to znów dzień na przejazd około 500 km. Rano zwiedziliśmy Instytut Szympansów. Pięknie zagospodarowane miejsce, dowiedzieliśmy się sporo na temat tych niesamowitych zwierząt. Wszystkie mieszkające tam małpy są odratowane, niejednokrotnie po traumatycznych przeżyciach. Najbardziej znanym szympansem mieszkającym w tym Instytucie jest Kosi – trzeba być bardzo ostrożnym, ponieważ Kosi rzuca kamieniami (w taki sposób, że bez większego problemu przelatują przez siatkę i przy chwili nieuwagi można takim kamieniem dostać w głowę). Kolejnym punktem tego dnia miała być fabryka szkła w Suazi. Niestety, z powodu strajków przy granicy nie mogliśmy tego punktu zaliczyć. Wydłużyła się również nieznacznie nasza droga. Przez Suazi przejechaliśmy (na granicy trzeba przejść kontrolę paszportową), jednak nic w tym malutkim Państwie nie zwiedziliśmy. Na przerwę zatrzymaliśmy się w niesamowicie urokliwym miejscu (mieli własną zebrę w zagrodzie oraz masę królików :)). Następnego dnia rano pojechaliśmy na safari do Parku Hluhluwe, słynące z ochrony nosorożców. Dzień był gorący, wiec większość zwierząt pochowało się, jednak mieliśmy szanse zobaczyć z bliska nosorożce zażywające kąpieli błotnych :) taka jazda odkrytym samochodem to przyjemność sama w sobie :) Zgodnie z propozycją pilotki, tego dnia pojechaliśmy również na plażę w St Lucia, aby na następny dzień wyjechać z samego rana, wcześniej dojechać do Durbanu i mieć chwilę na zwiedzenie miasta na własną rękę. Pierwsza plaża, która została nam wskazana przez lokalnego przewodnika okazała się na tyle dziką plażą, że był zakaz kąpieli – dzięki szybkiej reakcji pilotki, zostaliśmy zawiezieni na plażę miejską, gdzie mogliśmy się bez przeszkód wykąpać :) Mieliśmy przyjemne 39 stopni i pełne Słońce ;) Ale w sumie po to się jedzie na plażę :) Ocean cieplutki, natomiast ogromne fale utrudniały pływanie – zabawa była przy próbie przeskakiwania ich (ciężko było z nimi wygrać :)) Wieczorem wypłynęliśmy na rejs po estuarium (w ramach wycieczki fakultatywnej). Wspaniałe przeżycie! Całe rodziny hipopotamów pływające po rzece, zaraz przy łodziach :) Załoga statku zna wszystkich rezydentów tego miejsca „na wylot”, dowiedzieliśmy się wielu ciekawych rzeczy na ich temat :) Kolejny dzień to podróż do Durbanu. Dzięki małej zmianie planu i zaliczeniu plaży dzień wcześniej, w Durbanie byliśmy o 14:00. Panoramiczne zwiedzanie miasta (jedynie z okien autobusu), daje mylne wrażenie, że jest to smutne miasto, pozbawione walorów turystycznych. A wcale nie jest to prawdą! Po szybkim zakwaterowaniu chętni pojechali najpierw do ogrodu botanicznego (znajdują się tam między innymi jedne z najstarszych roślin na świecie – paprocie w formie drzew – robią niesamowite wrażenie :)) a później odwiedziliśmy uShaka Marine World – jedno z największych akwariów na świecie :) Wrażenia nie do opisania, warto byłoby tam spędzić cały dzień (znajduje się tam również ogromny aquapark, ale na niego niestety nie mieliśmy czasu). Szkoda, że pogoda była pochmurna, ponieważ nasz hotel znajdował się nad samą plażą i przy odrobinie Słońca można byłoby jeszcze skorzystać z kąpieli :) Widok z okien w hotelu mieliśmy na wspaniały ocean :) Następnego dnia przelot wewnętrzny mieliśmy przed 7:00. Krótkie, panoramiczne zwiedzanie miasta Port Elizabeth, a następnie safari w Parku Addo – park słynący ze stad słoni :) Nam udało się trafić na grupę kilkudzięsieciu słoni przy wodopoju :) Przepiękny widok – od maleńkich kilkudniowych słoniątek, po najstarszego w stadzie wielkiego samca alfa :) Wrażenia niezapomniane :) Tym razem zakwaterowanie również mieliśmy nad oceanem (skaliste wybrzeże), co pozwoliło na późno popołudniowe spacery nad wodą :) Park Tsitsikamma to dla nas gwóźdź programu – mieliśmy przepiękną, słoneczną pogodę. Widoki zapierają dech w piersiach. Chętni mieli szansę po raz kolejny skorzystać z kąpieli w oceanie, my natomiast zdecydowaliśmy się na zdobycie punktu widokowego. Po około 45-minutowej przeprawie w górę mieliśmy szansę podziwiać przepiękną panoramę z kilkuset metrów wysokości :) Kolejnego dnia przed południem odwiedziliśmy muzeum Diasa. Przewodnik opowiedział nam o roślinności Południowej Afryki, zobaczyliśmy replikę karaweli . Po południu odwiedziny na farmie strusi – i tu niespodzianka – lunch, podczas którego każdy miał możliwość spróbowania steka ze strusia. Nie wszystkim podszedł ten smak, ale my byliśmy zachwyceni :) Niestety tego dnia też pogoda spłatała nam figla i z powodu opadów mogliśmy jedynie dosiąść strucia (tylko osoby do 70 kg), ale ze względu na to, że było ślisko, nie mogliśmy się na nim przejechać. Nie odbyły się również wyścigi. Ale każdy z nas mógł strusia nakarmić, stanąć na strusich jajach, czy wziąć je do ręki :) Następny dzień to kolejne 500 km do przejechania. Tego dnia naszym przystankiem była winiarnia (degustowaliśmy wina razem z serami, możliwy był zakup trunków – w bardzo przystępnych cenach) oraz gorące źródła. Kąpiel w basenie z wodą o temperaturze 42 stopnie, gdy na zewnątrz jest 35 jest mordęgą, ale był również basen z wodą około 27 stopni, w którym można się było przyjemnie schłodzić :) Ostatnie trzy dni spędziliśmy w Kapsztadzie. Pogoda znów nas nie rozpieszczała. Pomimo słońca i praktycznego braku chmur – trafiliśmy na bardzo silny wiatr i wjazd kolejką na Górę Stołową był niemożliwy. Zamiast tego punktu programu wjechaliśmy na Signal Hill (to wzgórze zdecydowanie nie robi takiego wrażenia). Po zwiedzaniu miasta mieliśmy kilka godzin czasu wolnego do rejsu katamaranem. Czas ten spędzaliśmy na Waterfront – nadmorskiej galerii. My ten czas wykorzystaliśmy na spacer na molo oraz odwiedzenie oceanarium Two Oceans. Wieczorem niestety znów okazało się, że z powodu silnego wiatru katamarany nie wypływają z portu i ten punkt programu również musimy przełożyć. Przedostatni dzień przeznaczony był na wycieczkę fakultatywną na Przylądek Dobrej Nadziei. Szkoda byłoby odwiedzić RPA i nie zaliczyć tak ważnego punktu jak ten Przylądek :) Frajdę sprawia nawet jazda autokarem przez Chapman’s Peak – przepiękną trasę krajobrazową. Podczas rejsu na wyspę fok warto mieć ze sobą kurtkę – woda w oceanie jest bardzo zimna, przez co uczucie chłodnego wiatru podczas płynięcia łódką bardzo się wzmaga. Będąc na Punkcie Przylądkowym warto też poświecić 45 minut i przejść się na najdalej wysunięty punkt, gdzie została postawiona nowa latarnia morska – widoki niezapomniane, a niewiele osób tam decyduje się dojść :) Plaża pingwinów piękna, ale przystosowana pod turystów (zrobione kładki i przejścia, nie ma możliwości podejścia do ptaków). Natomiast na pobliskiej plaży miejskiej pingwiny wygrzewają się na skałach razem w turystami! :) Warto tam podejść i zobaczyć te niesamowite ptaki naprawdę z bliska (uwaga, bo są bardzo ciekawskie i chętnie łapią dziobami za obiektywy aparatu :)) Po powrocie mieliśmy możliwość wjechania kolejką na Górę Stołową, ale okazało się, że czas oczekiwania na zjazd to ponad 2h, a na 19:00 mieliśmy zarezerwowany zaległy rejs katamaranem. Rejs bardzo przyjemny, pogoda była wspaniała (również polecam wziąć kurtkę lub polar – po zachodzie Słońca chłód jest bardzo odczuwalny). Warto wyjść na zewnątrz i położyć się na siatkach z przodu katamaranu :) podczas rejsu na siatce trochę chlapie, ale wrażenia niezapomniane :) Ostatni dzień przeznaczony był na dodatkowe wycieczki fakultatywne. Od nas z grupy NIKT z żadnej nie skorzystał. Mieliśmy więc czas wolny do wylotu (lot mieliśmy późno, po północy). Z hotelu wykwaterować trzeba się do godziny 11:00, my natomiast postanowiliśmy przedłużyć sobie dobę hotelową i mogliśmy korzystać z pokoju do 19:00. To było świetne rozwiązanie :) Dzień był pochmurny, rano mocno padało, większość grupy postanowiła spędzić ten dzień w galerii (kilka osób miało obiekcje, że biuro na ten dzień się nimi zaopiekowało, ale przecież w programie jest jasno napisane, że jest możliwość wzięcia udziału w wycieczkach fakultatywnych lub dzień wolny – nie rozumiem więc przyczyny pretensji). My natomiast, mając ogromny niedosyt z powodu "niezaliczenia" Góry Stołowej, pomimo „wiszącej” pogody postanowiliśmy ją zdobyć o własnych siłach :) I tak po niecałych 2 godzinach „wspinaczki” trasą Platteklip Gorge (kawałek za dolna stacją kolejki) wspięliśmy się na szczyt :) Warto zaznaczyć, że droga była naprawdę ciężka, kamienie bardzo śliskie i strome, w kilku miejscach trzeba było wspomóc się rękami, żeby pokonać stopień. Konieczne są dobre buty (najlepiej za kostkę – w sandałach lub balerinach lepiej nie próbować), spore ilości wody mineralnej, nakrycie głowy, kremy z filtrami i kurtka przeciwdeszczowa. Pogoda była pochmurna, ale to nawet lepiej – nie wyobrażamy sobie takiej wspinaczki w pełnym Słońcu. Byliśmy przemoczeni, ponieważ cały szczyt był w chmurach. Troszkę zawiedzeni, że przez gęste chmury nie możemy dostrzec panoramy, postanowiliśmy przejść się 15-minutową trasą w stronę górnej stacji kolejki. Po dotarciu na miejsce, stało się coś niesamowitego – niebo zaczęło się przejaśniać! Po około 5 minutach mieliśmy niesamowity widok na całą panoramę Kapsztadu! Cały wysiłek wspinaczki opłacił się – widoki były nie do opisania :) Na Górze Stołowej byliśmy jedyni z całej grupy :) Mogliśmy spokojnie wracać do Polski :) Podsumowując – wyjazd przepiękny i niesamowicie udany. Zdarzyli się niestety maruderzy, którym nic nie pasowało i narzekali nawet jeśli z autobusu trzeba było podejść gdzieś 5 minut (bo dlaczego autokar nie podwiózł nas pod samo wejście? Po prostu nie mógł ;)), lub było za mało wolnego czasu czy za dużo wolnego czasu :) Nie wszystkim da się dogodzić. Mimo trudnej grupy poznaliśmy kilka fantastycznych osób, które bardzo serdecznie pozdrawiamy :) Kasia i Błażej
5.0/6
Wycieczka dobrze zorganizowana, program ciekawy i w pełni zrealizowany. Jednak moim zdaniem jest kilka punktów do poprawy, Johannesburg i Durban z pewnym niedosytem, nie widzieliśmy prawie nic. Rejs po rzece z hipopotamami odradzam, wyrzucone 40dolarów, widać oczy i uszy, natomiast rejs katamaranem sama przyjemność. Nie rozumiem też narzuconych przerw na lunch, jeśli ktoś chce jeść ponad program, niech robi to w czasie wolnym, a nie zmusza się wszystkich do przerwy, połowa łasuchów je, a pozostali snują się bez celu. Całokształt jednak oceniam bardzo pozytywnie i cieszę się, że tam byłam.