Opinie klientów o Wiedeń i dolina Wachau - potęga cesarstwa Habsburgów i naddunajskie pejzaże - dla wygodnych

5.2 /6
110 
opinii
Intensywność programu
4.7
Pilot
5.1
Program wycieczki
5.3
Transport
5.1
Wyżywienie
4.5
Zakwaterowanie
4.6
Opinie pochodzą od naszych Klientów, którzy odwiedzili dany hotel lub uczestniczyli w wycieczce objazdowej.

Osoba dodająca opinię musi podać dane osobowe, takie jak imię i nazwisko oraz dane dotyczące wyjazdu, czyli datę i kierunek wyjazdu lub numer rezerwacji. Dzięki tym informacjom sprawdzamy, czy autor opinii faktycznie podróżował z nami. Jeżeli dane się nie zgadzają, wówczas nie publikujemy opinii.
Najlepiej oceniane
Wybierz

6.0/6

Grzegorz Ruda Śląska 30.03.2014

Dotyczy wycieczki Wiedeń i Dolina Wachau dla wygodnych.

Krótko mówiąc jestem bardzo zadowolony z wycieczki i z dużym prawdopodobieństwem jeszcze raz wezmę udział w tej samej wycieczce.

6.0/6

Beata 16.06.2017
Termin pobytu: czerwiec 2017

Miasto otulone winnicami

Wycieczka która przeszła moje oczekiwania. Jest to jedno z piękniejszych miast, program wycieczki jest odpowiedni, tempo zwiedzania też. To tylko 3 dni, a można zwiedzić rezydencję Habsburgów, być na koncercie, z Parku Rozrywki lub ze wzgórza Kahlenberg podziwiać panoramę Wiednia. Przepieknym miejscem jest letnia rezydencja Schoenbrunn (moim zdaniem dużo piękniejsza od Wersalu we Francji), bardzo malownicza jest też dolina Wachau. Wiedeń jest jedyną metropolią na świecie, które w granicah miasta posiada 700 hektarów winorośli. Wiedeńskie Heurigen - winiarnie na skraju miasta, oferują młode wino z własnej uprawy.

6.0/6

STANISLAWA, ŚWIDNICA 24.09.2018
Termin pobytu: wrzesień 2018

Wiedeń i okolice.

Wycieczka bardzo dobrze zorganizowana. Hotel spełniał podstawowe wymogi, czysto, wygodnie, śniadanie urozmaicone.

6.0/6

Mieszko, Bełchatów 25.07.2022

W krainie Straussa i Mozarta, muzycznych rozkoszy walca, malowniczych krajobrazów, przemożnego stylu, winnych znakomitości, wykwintnych moreli i dostojności wszelakiej, czyli pod wiedeńskim i naddunajskim firmamentem – pełen zachwytu!

(…) W drogę! Żegnajcie, chłopcy! W drogę! Już na mnie czas! Słońce dla wszystkich wschodzi W drogę! (…) /Czerwone Gitary/ Głowa pełna pomysłów, ciekawość świata, brak lęku przed nieprzewidzianym, wiatr we włosach, Reise Fieber, pęd ku przygodzie i owa siła sprawcza, która popycha mnie wciąż ku nowym wyzwaniom…Oto kwintesencja ciągłej potrzeby podróżowania. Ot taka immanentna przypadłość… Wiedeń w drugiej, w egzystencji mej omal półwiekowej, ale w jakże wspaniałej, pełnej kolorytu i wielostronnej, odsłonie…Tak określiłbym moje spotkanie z Wiedniem i austriackością wszelaką po ponad 30 latach. Pierwsza odsłona miała miejsce bagatela w III klasie liceum, gdy byłem jeszcze nieopierzonym młokosem, poznającym i wkraczającym w życie. Przez austriacką stolicę przejeżdżałem w późniejszym okresie wielokrotnie (w drodze do Włoch, na Bałkany czy do Francji), ale jakoś nie było okazji na głębszą penetrację, czy indywidualny mariaż…Czas zatem na sentymentalny powrót do pięknej, austriackiej „Hauptstadt Vien”, naddunajskich osobliwości (sehenswürdigkeiten) i nie tylko. Taki już ze mnie „wszędobylski” globtroter a niekiedy też ciekawska i niepokorna dusza, że gdy ma tylko chwilkę i pojawia się sposobność – od razu myśli o tym, gdzież by tutaj wyruszyć, cóż by tu zeksplorować, na czym zawiesić swoje niebieskie oczęta. Nie było niestety urlopowych możliwości dokonania tego w weekend majowy 2022. Jednak sposobność pojawiła się niczym poranna zorza już w czerwcu. Jeden dzionek urlopu i 4 dni – od 16 do 19.06.2022 stoją otworem. A 20.06 (w poniedziałek) bladym świtem, wczesnym rankiem z powrotem w krainie Piastów…szybki prysznic i zmagania zawodowe…Hmm…cóż, jakoś sobie poradzę. Póki żywota mego, trzeba działać! Taki przynajmniej jest ambitny plan. W niedzielę wczesnym rankiem – 15.05 rankiem szybki rekonesans strony Rainbow, po południu drugi, po czym spośród trzech uroczych „kandydatek”: 1) „Budapeszt i Tokaj - w krainie wina, czardasza i gorących źródeł – dla wygodnych”, 2) „Czeskie Impresje czyli magiczna Praga i Karlove Vary – dla wygodnych”, wybór padł ostatecznie na 5-dniówkę „Wiedeń i dolina Wachau potęga cesarstwa Habsburgów i naddunajskie pejzaże – dla wygodnych”. Ale zaiste, nad pozostałymi dwiema i tak w przyszłości jeszcze się pochylę i staną się przedmiotem moich rozlicznych, turystycznych fascynacji. Tymczasem po lekturze programu – szybka decyzja, konsultacja ze znajomym i szast prast – rezerwujemy. Kilkanaście kliknięć myszką później, po wędrówce bitów informacji przez łącza Internetowe na serwer r.pl, stałem się szczęśliwym posiadaczem umowy opatrzonej 7-cyfrowym kryptonimem. I o to chodzi: konkretnie, rzeczowo, jednoznacznie, tanio, bezpiecznie, skutecznie, estetycznie i higienicznie. Jak mawiają Austriacy: „Kto dokładnie wie, czego chce, powinien być na tyle mądry, by zadowolić się połową”. I to prawda. A słynny Arni Schwarzenegger dodaje: „Siła nie bierze się z wygrywania. Zmagania rozwijają twoje mocne strony. Kiedy przechodzisz przez trudy i decydujesz się nie poddawać, wtedy buduje się siła”. Prawda i to…Dorzućmy jeszcze trzy szczypty innego znamienitego Austriaka Siegmunda Freuda: „Bycie całkowicie szczerym wobec siebie to dobre ćwiczenie”. A zatem wyćwiczony i szczerze chcący udać się z wizytą do Jego stolicy – jadę! Niechaj owa podróż, jej całokształt będzie jak piękny i urealniony sen, bo jak mawia Freud „Sny to królewska droga do nieświadomości”. Pozwólmy też wybrzmieć melodii Czerwonych gitar, których lider – Seweryn Krajewski, w germańskim narzeczu, śpiewał tak: „Wenn der Wind auf dem Meer schlafen geht Und ein Traum wie von fern zu uns weht Steigt aus dunkler Flut weiß ein Segelboot Dieses Boot war mein Traum lange her…” /Kiedy wiatr zasypia na morzu I sen wieje do nas jak z daleka Biała żaglówka wynurza się z ciemnej fali Ta łódź była moim marzeniem już dawno temu…/ Czerwone Gitary Łódź, żaglówka moich pragnień, celów i globtroterskich pożądliwości. Podążam zatem za kilwaterem myśli i już cieszę się na myśl o austriackiej wyprawie. Jeszcze tylko około miesiąca oczekiwań zwieńczone ostatnimi 1-2 dniami przygotowań i nadszedł czas wyjazdu. Ostatnie zakupy poczynione, bambetle spakowane, urlop przez szefostwo przyznany, można jechać… DZIEŃ I. Z Bełchatowa przez Piotrków Tryb., Częstochowę, Katowice, dalej Republikę Czeską aż do Wiednia, na jego „turystyczny podbój”; arteriami szos, w miłym towarzystwie, urodziwą, landrynkową Setrą (z niem. SElbstTRAgend – samonośny)… 15 czerwca a.d. 2022 bladym świtem, romantycznym i rzewnym miauczeniem obudził mnie mój kociak – Jurek. Spojrzałem na zegarek – 3:30. Oj, to dużo za wcześnie…Pogładziłem mruczka po puszystym futerku, po czym oddałem się jeszcze drzemce, na wpół czuwając. Kilka mgnień lata, garść obrazów sunących pod powiekami i oto przyszła godzina 4:30. Wystarczy snu…! Teraz poranny, ożywczy prysznic, „oporządzenie” kociaka, podlanie kwiatów, mała wczesno-śniadaniowa przekąska, dopakowanie bagaży i ok. 5:30 pełna gotowość do wyjazdu. Około godz. 6:13 przyjechał niezawodny i jak zawsze punktualny kolega – Grzegorz, który swoją metaliczną Hondą FR-V powiózł mnie do punktu zbiorczego w Piotrkowie Tryb. na terenie stacji Avia. Gdy dojechaliśmy ok. 6:40 – wypalił szybkiego papieroska, ucięliśmy sobie pogawędkę. Następnie wypakowałem bagaże, uścisk dłoni i dołączyłem do grupy oczekujących na autokar dowozowy (jak się okazało jechali do Pragi). Wpierw podjechał autokar zabierający turystów na wycieczkę do Trójmiasta. Kilkanaście minut później podjechał nasz holenderski VDL. Pilot antenkowy (a jak się później miało okazać – Nasz austriacki prowodyr) przywitał wszystkich w imieniu biura Rainbow, po czym odhaczył energicznie każdego na liście. Włożyliśmy bagaże do luków, usadowiliśmy się wygodnie na siedzeniach i ok. 7:15, planowo ruszyliśmy w kierunku Woszczyc-Orzesza. Przy temp. 12C i prędkości ok. 80km/h minęliśmy Górę Kamieńsk, Radomsko, by ok. godz. 8:15 stanąć na częstochowskim parkingu, obok Zajazdu Jurajskiego. Tutaj dosiedli się kolejni turyści a i czasu na wytchnienie i posiłek było nieco. Ok. 8:47 kierowca odpalił maszynerię i pomknęliśmy dalej. Przez Chorzów, Będzin, by ok. 9:57 dojechać do dworca katowickiego. Tutaj ostatnie osoby dołączyły do autokaru. Po kilku minutach popędziliśmy dalej. Żory, Orzesze, wreszcie o 10:30 dotarliśmy do Woszczyc. Nasz pilot Tomasz ogłosił. Iż przesiąki rozpoczną się ok. 11:00, max. o 11:15 a do tego czasu autokary pozostaną zamknięte dla bezpieczeństwa bagażu. W tym czasie można skorzystać z centrum gastronomicznego. Wysiadłem na parkingu w Woszczycach i załatwiwszy kwestie ogólno-toaletowe odszukałem czekającego już pod parasolem kolegę. Uścisnęliśmy prawice, ucięliśmy sobie miłą pogawędkę. Czas szybko pomykał i o 11:00 w pełnym słońcu i godziwych 26C przenosiliśmy bambetle do autokarów docelowych, odhaczając się na liście u pilota. Tak znalazłem się na pokładzie landrynkowej Setry. Po 16 minutach, gdy byliśmy już w pełnym składzie – p. Tomasz (do tej pory pilot antenkowy a jak się miało okazać – Nasz) dał kierowcy sygnał do odjazdu. Już na wstępie przedstawiając siebie, kierowcę oraz witając w imieniu biura podróży oraz własnym określił wartość użyteczną toalety autokarowej konkludując, iż „(…) jest ona raczej na sikundę, nie zaś na kupę czasu (…)”. Zacna i jakże sugestywna w swej treści to metafora. P. Tomasz streścił program, w kilku zdaniach opowiedział o drodze, która przed Nami oraz planowanych parkingach. Informacje to jedno a dodatkowo podejmowaliśmy kolegą masę tematów, które umilały podróż, jak chociażby: o markach win, o tzw. „trupim synodzie”, tych tyczących wspomnień z poprzednich podróży, itp. W takiej sympatycznej atmosferze połykaliśmy kolejne kilometry szos. Minęliśmy Żory i Zbytków, Skoczów (za którym zatrzymaliśmy się na 5 min. na stacji) by ok. 12:17 zaistnieć w czeskiej czasoprzestrzeni. Teraz obraliśmy kurs na Brno i Frýdek-Místek w kraju morawsko-śląskim. Do Brna pozostało ok. 102km, jednak ów kilometraż topniał niczym weselny tort na stole biesiadników. Pan Tomasz okazał się wytrawnym znawcą czeskich osobliwości. Opowiadał nam o Morawach (przez które jechaliśmy), które są słodką krainą mnóstwa małych lotnisk i niewielkich samolotów. Często zdarza się tak, że lądują one gdzieś na autostradzie, piloci składają uskrzydlenie na chwil kilka, by zajechać na stację benzynową, zatankować i odlecieć niczym sokół wędrowny. Wspominał też, że w Czechach są też bardzo dobre wina pochodzące z przedniej jakości i bardzo znanych w świecie winnic oraz szczepów. Nadmienił, iż z Księstwa Wielkomorawskiego wyruszyli Cyryl i Metody, by zaszczepiać chrześcijaństwo na inne tereny. Dokładnie 100 lat po tym fakcie religia ta staje się przewodnią także w Polsce. Snuł też opowieści na wiele innych tematów, przytaczał ciekawostki, np.: • Czechy to też kraj z „kulturą picia piwa”. Prawo pozwala na spożywanie tego szlachetnego trunku już młodzież od lat 16. Mawia się często „…jedno piwo to za mało a dwa to za dużo”… I tak sączy ów bursztynowy nektar, • w XIX wieku Czesi wymyślili też kostki cukru. Jego wynalazcą był Jakub Krystof Rad. O samym wynalazku zadecydował przypadek. Otóż ukochana Jakuba – Juliana zraniła swoją rękę krusząc cukier, co Jakubowi dało wiele do myślenia. A ponieważ był człowiekiem ogromnie namiętnym i kochliwym, przeprosił żonę ok. 3 miesięcy później pełniutkim kubełkiem kostek cukru, • soczewki kontaktowe to również po części czeskie dzieło. Oto dwaj naukowcy Otto Wichterle i Drahoslav Lim, w 1963 roku, w Pradze opatentowali metodę produkcji soczewek, których bazą był żel o nazwie HEMA, • Czesi także wynaleźli materiał wybuchowy o nazwie Semtex. Odkrycia dokonali w 1950 roku dwaj chemicy Stanislav Brebera i Radim Fukátko. Był używany do celów militarnych a przez lat wiele stanowił duży problem w materii jego wykrycia, • inny czeski naukowiec Vincent Priessnitz zamieszkujący na północ od Ołomuńca wynalazł (od nazwiska) prysznic. • znany literat czeski – Karel Čapek napisał książkę, w której po raz pierwszy użył terminu „robot”. I tak zrobotyzował swoje i późniejsze czasy. Pan Tomasz wspomniał też o trudnych i burzliwych chwilami stosunkach polsko – czeskich, w tym o kwestii Zaolzia, która po dzień dzisiejszy budzi ogromne emocje. Cóż…Taki to już nasz sąsiedzki, Pawlako-Kargulowy problem. Wskazówki na zegarze niestrudzenie i jednostajnie zataczały kolejne kręgi i już ok. 15:00 znaleźliśmy się opodal Sławkowa, a ściślej miejscowości Slavkov u Brna, z niem. Austerlitz. Miejscowość skądinąd słynna z tzw. „bitwy trzech cesarzy”, stoczonej 2 grudnia 1805 roku, w której tryumfował imć Napoleon Bonaparte – „Cesarz Francuzów”. Kilkanaście minut później przejeżdżaliśmy już obok Brna. Teraz obraliśmy kierunek na Wiedeń, do którego pozostało nam niespełna 144km, czyli obiegowo można by rzecz: „rzut beretem”. Ponieważ nasze mięśnie i więzadła domagały się delikatnego rozprostowania a i czas pracy kierowcy przed planową przerwą był na ukończeniu, pilot zaordynował parking na Rohlence, opodal Brna tak ok. 45 min. Były to chwile iście toaletowe a i na zakup „winnej czeskiej jakości” do późniejszej wewnątrz-autokarowej degustacyji, po części przeznaczone. Na horyzoncie pojawiły się ciemne, mięsiste, burzowe cumulonimbusy. Tu i ówdzie też błyskawica przecinała poszycie nieboskłonu. Zrobiło się groźnie i tajemniczo… Ok. 16:00 ruszaliśmy w dalszą drogę. Do Wiednia pozostały ok. 2h jazdy. Pilot przekazał nam informacje na temat organizacji dnia kolejnego, aby w kwestii tej jakości była pełna jasność. Na wszelki wypadek podał nam także swój numer telefonu (jak się miało później okazać – bardzo przydatny). Kontynuował też narrację odnośnie słynnych czeskich wynalazków, wynalazców i osobliwości. I tak podkreślił wkład Tomáša Baťy, twórcy słynnych butów z tkaniny na skórzanej podeszwie, z 1905 roku oraz jego słynne i często po 1905 używane motto „Klient nasz Pan”. Wreszcie napomknął też o czeskich wodach mineralnych. Nasz wehikuł toczył się dalej pomrukując silnikiem. Ok. 16:49 jechaliśmy już (trasą 461) między dwoma jeziorkami parku narodowego Věstonická, na południe od Moraw w kierunku Mikulov-a, przez regiony palawskie słynące z najlepszych win. Jadąc dalej, po lewej zobaczyliśmy na wzgórzu okazały mikulowski pałac. O godz. 17:09 minęliśmy granicę czesko – austriacką i kierowaliśmy się na Poysdorf. Pan Tomasz tym razem podzielił się z Nami swoimi informacjami odnośnie Austrii. Jest ona krajem o liczebności 8.5 mln. mieszkańców, z czego w samym Wiedniu mieszka 2 mln. Istotną rolę w historii, ale i teraźniejszości odegrał ród Habsburgów, którzy tak pieczołowicie dbali o koronę i władzę, że ukuło się powiedzenie: „Niechaj inni toczą wojny a Ty Austrio zaślubiaj”. Jednak owo zaślubianie rozumieli troszkę opacznie. Bojąc się o utratę wpływów i zaszczytów wstępowali często w związki kazirodcze, co skutkowało różnego typu zaburzeniami chorobami genetycznymi, w tym trwale wysuniętą dolną żuchwą, czy innymi deformacjami. Austria od zawsze (z wyjątkiem epizodu z Arcyksięciem Ferdynandem, kiedy to wciągnięto ją w I wojnę światową) była krajem neutralnym i ową neutralność zachowała po dziś dzień. Pan Tomasz kontynuował…Tymczasem autokar połykał kolejne dziesiątki kilometrów i do Wiednia pozostało już tylko 55km. Około 17:25 minęliśmy południową część Poysdorfu, zaś 26 minut później, na wzgórzu restaurację Rosenberger (znamienną z poprzednich podróży na Bałkany czy do Woch). Po 18:00 minęliśmy linię Dunaju i znamienny Hotel Doppio – z masztem. Niebo znacząco pociemniało. Wkrótce rozpadało się (chwilami intensywnie) i zaburzyło, lecz tylko na chwilę. Rychło, gdy tylko wjechaliśmy do Wiednia, zaczęło się przejaśniać. Wciąż niestrudzenie mknęliśmy z szumem opon. Nic dziwnego, że już o 18:23 zameldowaliśmy się przed hotelem. Teraz chwilka na kwaterunek i wniesienie bagaży do pokoju. Szybka toaleta (tzw. z grubsza omycie), oręż fotograficzna w dłoń i ruszamy z kolegą do miasta. Pokluczyliśmy nieco po uliczkach, obfotografowaliśmy Kościółki, reprezentatywne budynki i okoliczną roślinność. Idąc Oswaldgasse a później Hetzendorfer Straße i wzdłuż Altmannsdorfer Straße dotarliśmy do ogrodów Schönbrunn, w których odbywał się wieczorny koncert Filharmoników Wiedeńskich. Podeszliśmy pod Glorietę, przemaszerowaliśmy przez park pałacowy i z wolna ruszyliśmy ku wyjściu. Później jeszcze popląsaliśmy po ulicach Wiednia, by ok. 21:30 wrócić do hotelu. Teraz już tylko toaleta wieczorna, chwila rozmowy z kolegą i zamknąwszy powieki pogrążyliśmy się w marzeniach sennych. Zaiste – zacny to dzionek i należycie zorganizowany. Ze spokojem przyznaję zatem 5 na 6 możliwych punktów. Jest OK! DZIEŃ II. Pobudka w hotello, śniadaniowe smaczki; z wizytą w Musikverein (Towarzystwo Przyjaciół Muzyki); autokarowo bulwarem „Wiener Ring”: Muzeum Historii Sztuki, Muzeum Sztuki Naturalnej, Parlament, Ratusz, Teatr Dworski i Kościół Wotywny oraz Opera Wiedeńska; wątpliwa moralność prostej, czyli Hundertwasserowskie podejście do rzeczy, spacerowo ulicami Wiednia: ulica Kohlmarkt i Graben, Kolumna Morowa oraz Hofburg do Katedry św. Szczepana; Praterowy zawrót głowy oraz czas wolny na samodzielną eksplorację, w tym Wiedeń nocą. Zapowiadał się dość długi i wyczerpujący dzień (i rzeczywiście był takowy), ale jakże piękny w swej formie i treści. Po wczorajszych, późno-popołudniowych opadach pogoda coraz bardziej się klarowała a pojedyncze obłoczki na nieboskłonie dodawały pikanterii i bajkowości odwiedzanych osobliwości Wiednia. Po wczesnej pobudce (jakoś z wrażenia niepodobna było dłużej pogrążać się w objęciach Morfeusza) w naszym zacisznym hotelu i rozmowie z kolegą, porannych działaniach natury ogólno-toaletowej, jak również przepysznym, różnorodnym śniadanku od godz. 7:00, byliśmy gotowi na eksplorację wiedeńskich pieleszy. Dlatego już o 8:10 z ważnymi minami zajmowaliśmy miejsca w autokarze, by po chwili odjeżdżać ku przygodzie. Niecałe 5 minutek od startu nasz pilot – p. Tomasz rozdał TGS-y, czyli popularne odbiorniki zapewniające „łączność z bazą”, jak również odsłuch i rejestrację mnóstwa informacji podczas wędrówek po osobliwościach Wiednia. Trasa niezbyt odległa, zatem wystarczyło około 25 minut i wysiadaliśmy przed okazałym gmachem Wiedeńskiego Stowarzyszenia Muzyków, zwanym szumnie Wiener Musikverein. Budowla monumentalna, robiąca niesamowite wrażenie. Ale to, co najwspanialsze skrywała w swoich wnętrzach. Przed budynkiem przywitała Nas przesympatyczna i niesamowicie przygotowana do swej profesji p. Elwira – miejscowy przewodnik. Jeszcze tylko chwila i druga na foto-sesję i…w drzwiach budynku pojawiła się urocza Kathrin dając sygnał, iż rekonesans czas rozpocząć. Powitała wszystkich w imieniu stowarzyszenia oraz własnym, przedstawiła krótką historię, najwybitniejszych twórców, ludzi związanych z Musikverein, po czym zaprosiła do „złotej Sali” skądinąd znanej z Koncertów Noworocznych. Karhrin oraz p. Elwira opowiedziały nam o dziejach, kwestiach technicznych oraz stylu wnętrza. Byłem oczarowany greckim stylem, kolumnadą, bogactwem, ornamentyką, przepychem, rozmachem, „pływającym dachem” jak również niesamowitą akustyką. Przeżycie jedyne w swoim rodzaju! Naprawdę warto tutaj przybyć. Tutaj prawdziwie czuje się sztukę! Oczywiście sesja fotograficzna – rzecz oczywista. W swoich eksploracjach poszliśmy jednak dalej odwiedzając mniejszą z sal – bardziej kameralną, zwaną „salą Brahmsa”, w której odbywają się koncerty w zdecydowanie węższym gronie. Balkon ponad sceną to rezerwuar dla prawdziwych, najbardziej szanowanych koneserów muzyki, którzy nie muszą patrzeć na muzyków, lecz wystarczy im wyłącznie świat dźwięków. W tym pomieszczeniu odbywają się także koncerty dla najmłodszych milusińskich w ramach muzykoterapii oraz wdrażania w muzyczne pejzaże. Po wysłuchaniu informacji oraz rozkoszowaniu się przyjemnym wnętrzem, ruszyliśmy dalej. Teraz dla odmiany do „katakumb” – miejsca położonego poniżej poziomu gruntu, pod placem przed budynkiem Musikverein, jednak nie mniej szacowne w swym kształcie i formie. Wpierw sala szklana – przestronna, rewelacyjnie wyciszona (nawet przejeżdżające metro nie daje żadnych oznak). Przeszklone balustrady balkonów widowni zostały na poły pokryte białymi wzorami, by muzycy zasiadający niżej na scenie mogli skupić się wyłącznie na instrumentowej wirtuozerii, nie zaś na „pod-sukienkowej fantasmagorii” (tak nawiasem mówiąc). Co więcej, szklane płyty na ścienne mają możliwość takiego „powyginania”, aby akustyka sali była jak najlepsza. To niebywałe! Kolejna sala – sala metalowa, której ściany zbudowane są z setek podziurkowanych płyt z określonych stopów. Im niżej tym otworki mniejsze, gdyż audytorium świetnie wycisza pomieszczenie. Im wyżej, ty otwory większe, by proces „tłumienia” zachodził bardziej intensywnie i skutecznie. W ten sposób w każdym z punktów sali otrzymujemy idealne warunki. W tym pomieszczeniu także najczęściej odbywają się koncerty dla dzieci, jak również noworoczne i karnawałowe „dyskoteki”. Oczywiście w żaden sposób nie wpływa to na realizowanie koncertów filharmoników w sali szklanej, położonej naprzeciwko. To swoisty fenomen i arcydzieło akustyczne. Następnie przeszedłszy arterie korytarzy i kolejne stopnie schodów, wynurzyliśmy się na powierzchnię, tj. doszliśmy do poziomu gruntu, kończąc zwiedzanie. Nasza dzielna Kathrin, czyli określona przez wszystkich jako Kate, czy Kasia (co spodobało się jej), pożegnała wszystkich przed wyjściem. Gdy została nagrodzona gromkimi oklaskami, na jej delikatnych policzkach rozkwitły subtelne, aksamitne rumieńce, wspaniale podkreślające filigranowość sylwetki, jak również urok osobisty. „…Zataczałeś krąg Gdzieś daleko stąd Między szklanki brzegiem A dnem…” /B. Kozidrak/ Podążając za Naszym przewodniczym mentorem – p. Elwirą – doszliśmy do autokaru. Ok. 10:00 wyruszyliśmy by, jako uwerturę, podziwiać Wiedeń z okien autokaru, przemierzając Wiedeński Ring. P. Elwira zasypywała Nas mnóstwem informacji oraz ciekawostek odnośnie tego co mamy sposobność widzieć a to po prawej, a to znów po lewej stronie rzeczywistości zaokiennej. Muzeum Historii Sztuki, Muzeum Sztuki Naturalnej, Parlament, Ratusz, Teatr Dworski i Kościół Wotywny, Opera Wiedeńska, bulwar wiedeński, park Josefa Ludwiga Ressela (wynalazcy drewnianej śruby okrętowej, zastosowanej na statku własnej konstrukcji o nazwie Civetta), Akademia Sztuk Pięknych, ambasady, Uniwersytet. Oczywiście nie mogła nie wspomnieć też o cesarzu – Franciszku Józefie, którego postać przewijała się odtąd tu i ówdzie w narracji niczym promyk słońca odbity of fasady Schönbrunn. Jadąc podziwialiśmy także naddunajskie nabrzeże, skąd w sposób niezwykle prosty i skuteczny oraz jakże przyjemny można udać się w rejs do oddalonej o ok. 75 min. Bratysławy. Opodal przebiegał kiedyś także trakt i system murów miejskich chroniących Wiedeń przed niespodziewaną „wizytą” zamieszkujących opodal ludów. Jeszcze tylko 10-15 min., po upływie których wysiadaliśmy na umówionym wcześniej przystanku, opodal domu niedocenianego ongiś artysty wiedeńskiego – Friedensreicha Hundertwassera. To ten specjalista od prostej, która okazała się być dla niego wątpliwa moralnie. Jego artystyczne nowatorstwo nie zostało dostrzeżone w Akademii Sztuk Pięknych, zatem porzucił uczelnię po trzech miesiącach i wykreował własny styl. Cechuje go unikanie regularności, symetrii i prostych linii oraz kątów. Okna mają różne rozmieszczenie, takież kształty i rozmiary. Dołącza też motywy przyrodnicze, bogactwo materiałów, kolorów i kształtów. Całość fasady można podziwiać, ku średniemu jednakowoż zadowoleniu mieszkańców. Z kolei, aby przekonać się jak wygląda wnętrze zaprojektowane w jego stylu, wystarczy pogrążyć się w budynku naprzeciwko. Obejrzawszy i skwapliwie obfotografowawszy całość, zakupiwszy emblematyczne i praktyczne pamiątki, ruszyliśmy na powrót ku przystankowi. Tutaj punktualnie ok. 10:55 podjechał nasz, landrynkowo-czerwony w odcieniu, wehikuł czasu. W drodze p. Elwira opowiadała nam o: - św. Leopoldzie – patronie Wiednia, - Małgorzacie Teresie Habsburżance, która z racji kazirodczych koneksji urodziła 7-mioro dzieci niepełnosprawnych, po czym zmarła w połogu, w wieku młodym, - kanale na Dunaju, - marszu marszałka Radeckiego, - obserwatorium astronomicznym (w Urania Sternwarte), - Franzu Schubercie i jego weselnych przyśpiewkach tworzonych na konkretnym rauszu, - o Karlu Philippie Schwarzenbergu – bohaterze spod Lipska, - hotelu Imperial, darzonym szczególną sympatią przez Adolfa H. oraz schronie pod nim. - oraz wielu, wielu innych, ciekawostkach. Ani się obejrzeliśmy, gdy przybyliśmy do miejsca, w którym inicjowaliśmy spacer po stolicy Austrii. Wysiedliśmy obok budynku opery i kroczyliśmy podziwiając stylowe kamieniczki, budowle, okazały i monumentalny Hofburg, dalej ulicami: Kohlmarkt oraz Graben i Kolumny Morowej aż przed budynek Katedry. Pani Elwira w sposób niezwykle przystępny, przyjemny, przekazywała nam słuszną dozę wiedzy, jak również ciekawostek. Tak wyekwipowani zasłużyliśmy na chwil kilka czasu wolnego, który rozpoczął się od ok. 12:30. Pokluczyliśmy z kolegą po uliczkach, obfotografowaliśmy katedrę i nie tylko. Oczywiście zakupiłem gro pamiątek, w tym wiedeńską kawę typu Arabica oraz doń filiżanki firmy Meinl, jak również płytę CD z koncertem noworocznym 2021; o magnesikach na lodówkę już nie wspominając. Dla orzeźwienia wysączyliśmy małego krafcika i hejże na miejsce zbiórki. Czasu było zdecydowanie wystarczająco na wszystko. Ok. 13:30 odjeżdżaliśmy do kolejnego punktu dzisiejszego dnia o kryptonimie „Wiener Prater” (łac. pratum, czyli łąki). To okazały park miejski, ośrodek wypoczynkowo – sportowy położony między Dunajem a Kanałem Dunajskim, miejsce rekreacji, zabaw i uciech wszelakich a niegdyś także dynastyczne tereny łowieckie Habsburgów. Znajduje się tutaj również wspaniały lunapark. Oj czego tutaj nie ma: karuzele, diabelskie młyny, kolejki górskie, wyrzutnie, wieże, łódki, pontony i wiele, wiele innych. Lokalne bary i knajpki kuszą swym aromatem i kolorytem, dodając pikanterii. Oddawaliśmy się tymże uciechom do woli. Na uwagę zasługuje także Riesenrad tj. najsłynniejszy diabelski młyn w Europie zbudowany jeszcze w XIX. Obiekt został otwarty w 1897 i służy po dzień dzisiejszy ciesząc korzystających w każdym wieku. Przy wejściu do tegoż – pomieszczenie o charakterze muzealnym odnośnie historii oraz budowy karuzeli. Czas pędził nieubłaganie a ja wciąż syciłem się widokami Prateru. Była już godz. 15:10, gdy postanowiłem uzupełnić zapasy płynów wszelakich w plecaku. Rozejrzałem się tu i ówdzie, po czym zlokalizowałem – znany już z otoczenia hotelowego – Penny Market. Pośród półkowych różności wyłowiłem smakową wodę mineralną oraz znakomitości winnego krzewu zamknięte w szklanych czaszach. Zakupiłem w ilości sztuk dwóch i był to naprawdę dobry pomysł i jeszcze lepszy wybór, a na pewno ciekawy w walorach smakowych. Tak zaopatrzony ruszyłem w kierunku zbiórki. Pobratymcy z wycieczki przychylnym wzrokiem patrzyli na moje sprawunki. Ok. godz. 15:25 odjeżdżaliśmy ku kolejnym punktom programu. Jako że wraz z kolegą nie korzystaliśmy z dwu fakultetów: z uroków koncertu oraz tego dnia z wytwornej kolacji, mieliśmy multum czasu na samodzielną penetrację Wiednia. Po kolejnych 15 min. wysiadłszy z autokaru i poinformowawszy pilota, poszliśmy wpierw wzdłuż kanałów, mijając po drodze budynek Uranii (instytut edukacyjny i obserwatorium astronomiczne), stateczki – restauracje z kortami i basenami, kamieniczki, mnóstwo wiedeńczyków odpoczywających nad Dunajem. Wreszcie weszliśmy na powrót, na Ring i to, co wcześniej objechaliśmy autokarem, teraz zwiedziliśmy punkt po punkcie, także: fontannę Hochstrahlbrunnen (Fontanna o wysokim strumieniu) i Pomnik Bohaterów Armii Czerwonej (oraz niesamowity wokół niej klimacik), pomnik Johanna Straussa (niem. Johann-Strauß-Denkmal) oraz neobarokowy pomnik Mozarta w ogrodzie zamkowym Burggarten. Im bardziej słońce chyliło się ku zachodowi, tym Wiedeń wydawał się bardziej złoty. Po zachodzie rozbłyskiwał tęczą barw. Załapaliśmy się też na „koncert dla Ukrainy” przy miejscowym ratuszu, pyszne jedzonko oraz majestatyczne winka (uprzednio przy Praterze zakupione). Migawki aparatów po prostu nie miały chwili wytchnienia. Ani się obejrzeliśmy a wybiła godzina 22:30…czyli umówiony czas powrotu do autokaru. Chcąc jednak przedłużyć nieco ów klimat – postanowiliśmy wrócić metrem. Dla zainteresowanych – by dojechać – wybieramy linię nr 6. No chyba że spod Katedry błogie 8km z buta. Jednym słowem był przezacnie! Ok. 23:15 wsiedliśmy do metra i przejechawszy 4-5 przystanków wysiedliśmy w XII dzielnicy. Stąd mieliśmy ok. 400m od hotelu. Była już prawie 24:00, gdy przestąpiliśmy próg pieleszy naszego pokoju. Teraz jeszcze chwila opowieści, prysznicowe co nie co, po czym ok. 00:30 błogi, beztroski sen, by nabrać sił na kolejny dzionek. Za organizację tego dnia, wspaniałą pracę p. Przewodnik, multum przekazanej przez nią wiedzy, sympatyczną atmosferę – zdecydowanie 6 pkt. na 6 możliwych. DZIEŃ III. Majestatyczny Belvedere Księcia Eugeniusza Sabaudzkiego; barokowy i pełen przepychu Schönbrunn wraz z fontanną Neptuna i Gloriettą; Naschmarkt, czyli w krainie „jarmarcznych” różnorodności; Kahlenberg – polski akcent w historii Austrii, kędy Jan III Sobieski tureckiej nawale się oparł; coś dla ciała, czyli klimatyczna kolacja z lampką przedniego białego winka w gospodzie Heuriger w dawnej wsi Neustift – Grinzing Była godzina 5:20 i poranne, czerwcowe słońce jaśniało już nad linią horyzontu. Jego złociste promienie wpadały do pokoju szerokim wachlarzem przez szczelinę między zasłoną a framugą okna. To był właśnie ten czas, by otworzywszy oczęta zacząć uświadamiać sobie, co czeka nas w tym kolejnym dniu wiedeńskiej eskapady. Około godziny później, oczywiście sympatyczna rozmowa z rana z kolegą oraz sztampowo poranna toaleta. Chociaż śniadanie standardowo można było zjeść od godz. 700, pojawialiśmy się z kolegą już 10 min. wcześniej. Oczywiście wszystko czekało starannie przygotowane, świeżutkie, pachnące i chrupiące. Zatem z nieukrywaną radością oddaliśmy się błogiej konsumpcji wiktuałów. Finalizacją całości była przepyszna kawa cappuccino z croissantem oraz mrożony jogurcik z sosem truskawkowym. Ot tak, by organelle zaczęły wznosić się na wyżyny swej funkcjonalności. Ponieważ czasu było nadto (godzinka ok. 8:00) a miejscowy Penny Market otwierał swe podwoje już ok. 7:40, postanowiliśmy skorzystać z jego dobrodziejstwa. Rzecz jasna woda na dzionek cały, który upalnym coraz bardziej jął się mienić i cosik jeszcze aromatycznego i zacnego w smaku, co jest kwintesencją pochodnej soku winogronowego nieco przeobrażonego w procesach chemiczno – organicznych (mowa oczywiście o przemożnym winku w ilości butelczyn dwu). Tak zaopatrzeni wchodziliśmy do pokoju, by zabrać rzeczy niezbędne podczas całodziennego zwiedzania. W kilka chwil później siedzieliśmy już w zaparkowanym przed hotelem autokarze – naszej landrynkowej Setrze. Ok. 8:53 kierowca uruchomił silnik i rącze rumaki z wolna inicjowały swą pracę. Po drodze dosiadła się do Nas p. Przewodnik – Elwira i rozpoczęła wspaniałe, wiedeńskie opowieści. Około godziny 9:09 byliśmy już przed pierwszym z punktów zwiedzania, którym był okazały i pełen majestatu Belvedere (wł. belvedere od bello – piękny, vedere – widzieć, czyli pięknie wyglądający lub piękno widzący) imć Księcia Eugeniusza Sabaudzkiego. Tutaj udaliśmy się na około 40 min. spacer rozkoszując się bogactwem ogrodów (wielością kwiatów, drzew i ozdobnych krzewów), przepiękną, monumentalną i bogato zdobioną fasadą budynku, niesamowitą fontanną o układzie tarasowo – schodkowym, panoramą pałacu dolnego oraz słuchając opowieści i informacji p. Elwiry nt. tego jakże niesamowitego miejsca. Łyk historii, obyczajowości, zawiłych konotacji rodu Habsburgów w liniach: głównej i pobocznych, losach wojennych i powojennych oraz wielu, wielu innych. Rzecz jasna mój NIKON pochłaniał i rejestrował obrazy z prędkością światła, a migawka pomrukiwała ochoczo. Nawet kolega skwitował to – „O znajomy świst migawki!”. W tak przepięknej scenerii czas upływał bardzo szybko. Nie minęła 10:00 a już na powrót siedzieliśmy w autokarze i zmierzaliśmy w kierunku letniej rezydencji cesarskiej Schönbrunn – tj. pałac wraz z parkiem znajdujący się w 13. dzielnicy Wiednia, tzw. Hietzingu. Przejazd zajął nam ok. 15 min. po upływie których wysiadaliśmy w pełnym słońcu i temp. 33C. Oj prażyło tego dnia! Za to skąpane w letnim słoneczku, cudnej maści krajobrazy, rekompensowały wszystko. Przeszliśmy przez parking i wstąpiliśmy na rozległy plac pałacowych włości. Wokół niskie, parterowe zabudowania oraz kolumnady a na wprost sam pałac, przed którego głównym wejściem (jak na owe okoliczności przystało) karoce oczekujące na zdrożonych gości, turystów – arystokratów. Podeszliśmy do bocznego wejścia po lewo. Tutaj musieliśmy dokonać pewnej roszady. Chcąc wizytować komnaty pałacowe, zgodnie z literą prawa austriackiego (oraz by sprostać etykiecie dworskiej Franciszka Józefa), musieliśmy dokonać jako grupa zwiedzających podziału na dwie części, co wypadło po autokarowej linii siedzeń nr 7/8. I tak – gdy pierwsza grupa zwiedzała pałąc, druga miała ok. 1h czasu wolnego. Wraz z kolegą zaistnieliśmy w grupie nr 2. Zatem poszliśmy do ogrodów pałacowych. Spacer po anturażu zewnątrz-pałacowym, w labiryntach żywopłotów, w objęciach słońca, traktem oczek wodnych, wzdłuż kobierców kwiatowych i majestatycznie ukształtowanych rabat. Dalej wprost przed fontannę Neptuna. Została ona wzniesiona przez Marię Teresę Habsburg w 1780 roku. Wykonana z piaskowca z figurami z białego, włoskiego marmuru. Zwieńcza ona główny ogród pałacowy, zaś figury akcentują przejście na wzgórze tuż za fontanną. Byłem wprost oczarowany pięknem, monumentalnością oraz rozmachem. Po dłuższej sesji fotograficznej podeszliśmy z kolegą dalej – do barokowej Glorietty ukończonej w 1775 roku oraz usytuowanego przed nią oczka wodnego. Tutaj zatrzymaliśmy się na dłuższą chwilę, gdyż widok zapierał dech. Oczywiście foto sesja ponownie stała się faktem. Uważam, że warto w tym momencie wejść na samą Gloriettę, skąd roztacza się przepiękny widok na całe pałacowe włościa oraz sąsiadujące z nim ogrody. Można także ustrzelić niejedną widokóweczkę, albowiem landszaft jest naprawdę iście malowniczy. Z Glorietty powróciliśmy traktem obok fontanny i przez pałacowe ogrody do samego Schönbrunn, gdzie czekało na nas duo: Pan Tomasz z Panią Elwirą. Gdy biliśmy już w komplecie, tj. po okazałych kilkunastu minutach – przez bramki weszliśmy do wnętrz pałacowych. Wpierw po bitej palami podłodze przedsionków, która istotnie pochłaniała stukot końskich kopyt, następnie klatką schodową, którą ongiś kroczyli goście a i sam Franciszek Józef i Maria Teresa tudzież księżniczka Sissi (czyli Elżbieta Amalia Eugenia von Wittelsbach), że o jego wysokości Stefanie Sabaudzkim nie wspomnę. Dalej przedsionek służby Franciszka Józefa, następnie biuro Franciszka, sypialnia, pokój dzienny, jadalnia oraz inne komnaty. Dostojny F. Józef o sumiastych wąsach i bokobrodach był osobą bardzo aktywną, szanowaną a przy tym skromną i konkretną. Z pieczołowitością przyjmował na audiencjach każdego ze swych poddanych bez względu na stan. Z 8.5 mln. podczas swego żywota przyjął i w majestacie swym wysłuchał aż 0.5 mln. Poczciwina… Następnie przemierzaliśmy kolejne bogate, pełne zasobności komnaty, wsłuchując się w bardzo intersujące i poruszające informacje naszej pani przewodnik – Elwiry. A to o obyczajach i etykiecie dworskiej, to znów o zagmatwanych losach i interesach dynastycznych Habsburgów (niekiedy bardzo enigmatycznych i dramatycznych), to znów o Marii Teresie i jej latoroślach, wreszcie o wystawnych balach i edukacji książąt a całość na tle ogólnej historii ówczesnej Europy. Muszę przygnać, że kunszt Pani Elwiry był ogromny. Odbyliśmy z nią długą podróż w przeszłość, w czasie, by po uroczych kilkudziesięciu minutach powrócić do teraźniejszości. Byłem urzeczony i pod ogromnym wrażeniem. Cały spacer trwał ok. 40-60 minut i był naprawdę przewspaniałym, niesamowitym, bogatym w treść i koloryt wnętrz pałacowych, punktem wycieczki. Po jego zakończeniu mieliśmy jeszcze nieco czasu by odetchnąć w pałacowych ogrodach, tudzież na czynności ogólno-toaletowe. Ok. godz. 13:10 maszerowaliśmy wespół w kierunku autokaru, zaś p. Tomasz – pilot Nasz nieustraszony opowiadał jeszcze o samym pałacu oraz Kongresie Wiedeńskim (podczas któregoż przecież stanęła sprawa polska – Księstwo Warszawskie – jak wiemy). Raczeni opowieściami w krótkim czasie dotarliśmy na parking i zajęliśmy miejsca w przestrzeniach autokarowych. Teraz około 21 minut przejazdu ulicami stolicy Austrii, w kierunku Naschmarkt, czyli pokaźnego i o bogatych tradycjach targu, usytuowany między ulicami Linke Wienzeile i Rechte Wienzeile, w szóstej dzielnicy, zwanej Mariahilf. Tutaj wysiedliśmy na jednym z przystanków. Autokar odjechał a my mogliśmy rozkoszować się bogactwem straganów. Czegóż tutaj nie było: i słodycze (miejscowe wafelki Manner w sklepiku firmowym), i warzywa oraz owoce i przemożna kuchnia z różnych stron świata, i odzienia, i wyroby miejscowego browaru, i mnogość gatunków świeżych ryb, można by tak wymieniać w nieskończoność. Idąc przez targ warto też rozglądać się wokół. Bo oto kroczyć będziemy w towarzystwie kamienic, a wśród nich najbardziej znamiennej – majolikowej Otto Wagnera w stylu secesji wiedeńskiej. Warto też skorzystać ze znajdującego się opodal targu – marketu Billa. Czas płynął lotem strzały. Ani się obejrzeliśmy a trzeba było pomykać na miejsce zbiórki. A było ono znamienne. Stanowił go bardzo popularny budynek – Pawilon Secesji, nazywany przez miejscowych „kapustą” (ze względu na złocony kulisty element na szczycie budynku, wykonany z ok. 3000 złotych listków). Pomysł na Pawilon powstał w głowach wiedeńskich artystów, m.in. Gustava Klimta. Obok znajduje się okazały pomnik o inskrypcji: „Mark Anton Group by Arthur Strasser”, obiekt wielu foto sesji. Stanęliśmy w cieniu Pawilonu Secesji, albowiem słońce podgrzało już znacząco i tak już gorące afrykańskie powietrze do poziomu 34C. Stróżki potu ciekły po plecach. Wraz z kolegą ugasiliśmy pragnienie chłodniutkim wyrobem z pszenicy wzbogaconym aromatem szyszek chmielowych. Mmm…Od razu lepiej! Po kilku minutach pojawił się Nasz pilot i zaordynował, iż osoby idące do krypt oraz muzeum zaprasza ze sobą, zaś pozostałe mają już czas wolny. Punktem zbornym stał się plac przy Katedrze św. Szczepana. Rzecz jasna wybraliśmy z kolegą opcję nr 2 rezygnując z wejść. Ruszyliśmy nie tracąc czasu, fotografując po drodze to i owo. Aby nabrać sił na dalsze penetracje wstąpiliśmy do pobliskiej restauracji o nazwie „Viet Thao Restaurant”, przy Fridrichsraße 2 i zaordynowaliśmy sobie pizzę w dwu smakach. Ciasto pizzy cieniutkie, całość pyszniutka a i wzbogacona smaczkiem lokalnego piwka kraftowego. Zdecydowanie godne polecenia. Podczas konsumpcji obserwowaliśmy „przemarsz równości rasowej” postulujący braterstwo między „białą i czarną rasą”. Tak posileni ruszyliśmy jeszcze na penetrację wiedeńskich osobliwości, pokontemplować, pooddychać wiedeńską atmosferą. Kluczyliśmy uliczkami w kierunku wspomnianej wcześniej i penetrowanej uprzednio katedry. Gdy doszliśmy, postanowiłem zakupić opodal praktyczną pamiątkę w postaci płyty z koncertu noworocznego. Teraz kolejne pokrzepienie zimniutkim piwkiem, popląsanie jeszcze tu i ówdzie, rozmowy z uczestnikami wycieczki i na miejsce zbiórki. Pozostały nam jeszcze dwa, ale jakie osobliwe i znamienne punkty wycieczki: wzgórze Kahlenberg oraz obiadokolacja w stylu austriackim, poniekąd tyrolskim. Około 17:30 wsiadaliśmy do autokaru i ruszyliśmy w kierunku wzgórza Kahlenberg. Nasz niezawodna Pani przewodnik Elwira i tym razem stawała na wysokości zadania opowiadając nam o rzeczywistości zaokiennej, streszczając burzliwą historię najazdów osmańskich oraz podkreślając polskie akcenty w tym względzie. A że była osobą o radosnym, pogodnym usposobieniu pozwalała sobie na żarciki, chwilami metaforyczne, typu: „musieli to wnieść na Wzgórze Kahlenberg na własnych plecach przy pomocy koni…” (o Polakach wnoszących oręż wszelaką przed Bitwą pod Wiedniem), czy też „na to wzgórze, na które teraz wjeżdżamy po serpentynach – po krzaczorach wdrapywała się polska armia…” (obrazowo o zamierzchłych czasach, gdy dróg asfaltowych nie znano). "(...) Wstęgą szos, miedzą pól złoconych, krętą ścieżką poprzez las (...) W tak miłej, chwilami rubasznej atmosferze, ok. 18:00 dotarliśmy na wzgórze Kahlenberg. Teraz szast-prast wysiadamy z autokaru i do Kościółka, na którego ruinach ongiś, 12 września 1683 roku modlił się Jan III Sobieski, przed wielką bitwą z hordą / nawałą osmańską. We wnętrzu czekała już Nas miejscowa przewodniczka, która niezwykle barwnie i z niebywałą dokładnością, emocjonalnie opisała wydarzenia tamtych dni oraz historię powstania Kościółka. Chwilami czułem, jak gdybym był uczestnikiem tych wydarzeń. Na zakończenie zaprosiła do zakupu dewocjonaliów. Chwila skupienia, modlitwy i jeszcze na kilkanaście minut na punkt widokowy, z którego nie tylko Wiedeń i Dunaj pokazywały swe uroki ale też pasma górskie tonące w blasku nisko usytuowanego już słońca. Dla chętnych – spontaniczna degustacja Schnapsa na tle panoramy wiedeńskiej. Zaiste – zacna to materia! Teraz pełni wrażeń, zachwyceni szliśmy już do autokaru. Ok. 18:52 odjazd w kierunku gospody Heuriger i Naszej wieczerzy połączonej z degustacją lokalnego winka oraz akcentami muzycznymi. Nazwa wywodzi się od wyrazu "heurig" co oznacza "tegoroczny", "z tego roku" i nawiązuje do wina wyprodukowanego w danym roku. Gospodarze serwują tutaj lokalne wino, najczęściej własnej produkcji oraz dania wykonane z lokalnych produktów. Wejście do lokalu stanowi duża brama. Oznaką, że jest on otwarty dla gości są gałązki modrzewia, jodły lub inne. I takową gałązkę zobaczyliśmy przy wejściu. Zatem droga wolna – rozkoszy zataczaj kręgi! Przeto już o 19:05 dotarliśmy na miejsce. Przez stylową bramę weszliśmy do knajpki i zajęliśmy miejsce przy stolikach. Uroczy kapelmajster cały czas umilał Nam konsumpcję grając na akordeonie to polskie to znów tyrolskie kawałki zachęcając do zaśpiewów. A w temacie jadła…Wpierw przystaweczka w postaci bukietu austriackich wędlin oraz chlebowych smarowideł”. Następnie półmisek mięsiwa, sałat oraz ziemniaczków i frytek. Trzecie danie – jeśli rzec tak można – stanowiły kolejne mięsiwa, wędliny na ciepło oraz ulubiona przeze mnie goloneczka. Gdy całość raz po raz omaszczona była przezacnym austriackim, lokalnym winkiem – pełnia formy stawała się rzeczywistością a kubeczki smakowe nie nadążały z wielorakością doznań. Prima sort! Wreszcie na zakończenie przepyszna szarlotka oraz serniczek. Ponieważ winko było po prostu jedyne w swoim rodzaju, po kolacji zaopatrzyliśmy się w butelczyny tego szlachetnego trunku. Już bowiem starożytni wiedzieli, że przemożny całościowo skutek na całokształt żywota ludzkiego ono wywiera… Biesiada z konsumpcją i zaśpiewem trwała dobre 90 min. Oczywiście nie zakończyła się li tylko w restauracji. Znajome melodie i rodzime teksty popłynęły z naszych ust także opodal, w oczekiwaniu na autokar. Wśród szlagierów wymienić należy: „W piwnicznej izbie”, „Głęboka studzienka”, „Zielony mosteczek”, itp. Około 21:29 siedzieliśmy już w naszym landrynkowym, „samonośnym” wehikule czasu marki Setra (SElbstTRAgend tj. „samonośny”) i odjeżdżaliśmy w kierunku hotelu. Jako że atrakcji tego dnia było mnóstwo a i temperatura zaczęła przekraczać stopni 33 w skali pana Celsjusza, sił na wieczorny spacer już nie postało. Dlatego po powrocie ok. 22:00 w zaciszu hotelowego pokoju – miła rozmowa, butelczyna winka, czynności ogólno-toaletowe i jakby rzekł S. Freud – „wir sind ins Traumland abgedriftet” (dryfowaliśmy w krainie snów). Powiem krótko – zdecydowane 6 pkt. na 6 gwiazdek możliwych do zaświecenia. DZIEŃ IV. Dzielnica XII i budynki ONZ – tylko w państwach neutralnych; Wachau, jej winnice, szafran, sady morelowe oraz średniowieczne miasteczka; z wizytą w opactwie Benedyktynów w Melku; podróż statkiem do Dürnstein (tudzież ruiny zameczku, przetwory, Schnapsy, naleweczki); spokojne i senne Krems – czyli miejsce, w którym czas zatrzymał się w miejscu; wolnocłowy zawrót głowy i szus w kierunku „kraju Piastów” To już czwarty a zarazem ostatni przed wyjazdem dzień naszych austriackich peregrynacji. Dlatego dzisiaj po wielokroć przysłowiowe „carpe diem”! Wyciskamy wszystko co się tylko uda, chwytamy każdą chwilkę i wykorzystujemy ją po stokroć, upajamy się Wiedniem i doliną Wachau! „Aaaalpy – tu się oddycha!…” – rzekł bankier Gustav Kramer w filmie „Vabank”. W istocie rzeczy…Tak właśnie! Ów cytat przyszedł mi na myśl tego dnia, ok. 6:00, gdy wypoczęty otwierałem oczy. Mała prasówka w telefonie z rana, chwilka rozmowy z kolegą, czynności ogólno-toaletowe i…gotów na nowe wyzwania. Jako że czasu do śniadanko pozostało jeszcze nieco, postanowiliśmy udać się do znanego już Penny Market-u na małe sprawunki. Rychło jednak przekonaliśmy się, stanąwszy przed drzwiami supersamu, że dziś niedziela i nie będzie on stał przed nami otworem. Cóż, trzeba będzie zakupowe ambicje zrealizować podczas penetracji Wachau. Tymczasem trzeba udać się do pokoju po bagaże, zdzierżyć je na dół, po czym skierować swe kroki na obfite w swym i kształcie, i formie, śniadanko. A niechaj cielesna natura ma od rana coś ku pokrzepieniu, by i estetyczno – duchowa mogła funkcjonować należycie. Po zaspokojeniu potrzeb podstawowych, wraz z bambetlami udaliśmy się do autokaru, by złożyć je w obszernych parcelach bagażników. Sami zaś zajęliśmy miejsce na pokładzie. Ok. 8:42 ruszaliśmy w podróż – ku dzisiejszym miejscom turystycznej penetracji. Wpierw p. Tomasz przedstawił nam zarys całego dnia. Dalej przemknęliśmy obok znanego już, reprezentatywnego dla Wiednia Hotelu Doppio, z charakterystycznym masztem, zlokalizowanego nad Dunajem. Około godziny 9:10 pląsaliśmy już w okolicach siedziby ONZ, tj. okazałych budynków (zlokalizowanych w XII dzielnicy, w Międzynarodowym Centrum tzw. Vienna International Centre – VIC). Tutaj dosiadła się do nas niezastąpiona p. Elwira. Przywitała wszystkich promiennym uśmiechem i z zaangażowaniem zaczęła opowiadać o budowie centrum, o planach zagospodarowania XII dzielnicy, jak również o historii i podbojach tych terenów. Odnośnie siedzimy ONZ – takowa może znajdować się tylko w krajach neutralnych. Podatkowa taksa roczna za cały ogromny kompleks wynosi zaledwie 0,01 Euro Centa rocznie. Lecz całą infrastruktura hotelowo – handlowo – gastronomiczna w pełni ją rekompensuje. Tymczasem mknęliśmy dalej…około 9:35 mieliśmy do miasteczka Krems już tylko 44km. Dosłownie rzut beretem. Mijaliśmy tarasowe winnice, sady morelowe, uprawy szafranu, błękitno – białą wieżę barokową w Dürstein, widoczne tu i ówdzie kawalkady ścieżek rowerowych, Dunkelsteinerwald (Las Ciemnych Kamieni). O wszystkich spośród nich usłyszeliśmy od pani Elwiry bardzo ciekawe opowieści, łącznie z tym co warto przywieźć jako praktyczną „pamiątkę” i gdzie najlepiej się w nią wyekwipować. Do takowych zaliczyć należy: przetwory i nalewki z moreli, miody, musztardę kremską, olej z pestek moreli, tzw. „pijaną morelę” – moczoną w alkoholu, która w takiej postaci przyjemne rozpływa się w ustach spływając do żołądka, ale efekt tej konsumpcji może być z opóźnionym zapłonem. Opowiedziała nam również mnóstwo o lokalnych zwyczajach, religii, kulturze i szeroko pojętej etnografii. Wreszcie o winach, z których 90% pozostaje w Austrii, 6% jest odkładanych do piwniczek, zaś tylko 4% jest eksportowanych. Nic więc dziwnego iż dla koneserów szlachetnego trunku, ich zakup np. w Polsce to nie lada gratka a i cena zapewne jest przezacna. Ogółem Dolina Wachau ma aż 35km długości. Rozpoczyna się w okolicach miasteczka Melk a kończy w Krems an der Donau. Obejmuje przełomowy odcinek Dunaju. Ponieważ panują tutaj bardzo łagodne warunki klimatyczne a i gleby są dość urodzajne, rozwinęło się winogrodnictwo i sadownictwo. Lokalni producenci win, zrzeszeni w „Vinea Wachau” produkują trzy rodzaje tego szlachetnego trunku: 1) „Steinfeder” – wina lekkie o zawartości alkoholu 11.5%, 2) „Federspiel” – wina o zawartości alkoholu pomiędzy 11.5 a 12.5% oraz 3) „Smaragd” – wina mocniejsze pow. 12.5%. Są to wina wytrawne. I tutaj mała dygresja. To, co w Polsce nazywamy winem słodkim, deserowym – dla Austriaka jest poza skalą, to po prostu lukier. To, co nazywamy winem półsłodkim – dla nich jest mega słodkie. Nasze półwytrawne – to dla nich słodkie, nasze wytrawne – to dla nich półsłodkie, nasze mega wytrawne – to dla nich wytrawne. Ich wina wytrawne są poza naszą skalą (mega kwaśno-gorzkie). Należy o tym pamiętać – dokonując wyboru. Pani Elwira opowiadała dalej o formach spędzania wolnego czasu w Dolinie Wachau: plażowaniu, rejsach statkami, trasach rowerowych Pasawa – Bratysława wijących się tu i ówdzie malowniczo wśród winnic, o gospodarstwach agroturystycznych, w których zawsze można liczyć na wyszynk i kwaterę do snu. Wreszcie o Wenus z Willendorfu z okresu neolitu oraz Wenus z Galgenbergu najstarszym przykładzie sztuki figuralnej w Europie. W tak przemiłej atmosferze upływały nam kolejne kilometry trasy. Wreszcie kwadrans przed godz. 11:00 dotarliśmy do punktu przeznaczenia, tj. do miejscowości Melk. Wysiedliśmy na rozległym, malowniczo usytuowanym parkingu. Następnie pospacerowaliśmy w kierunku zabudowań opactwa mijając po drodze ciekawe od strony architektonicznej schody, park, z którego rozciąga się panorama spokojnego i nieco leniwego miasteczka Melk. Wreszcie stanęliśmy przed bramą pierwotnie średniowiecznych a w XVIII wieku (z inicjatywy opata Bertholda Dietmayra) przebudowanych na barokowe zabudowań Opactwa Benedyktynów. Postawiwszy kolejnych kilka kroków znaleźliśmy się na rozległym dziedzińcu jeszcze przed-klasztornym. Idąc dalej i oczywiście utrwalając obrazy na karcie foto przeszliśmy przez kolejną bramę i znaleźliśmy się na dziedzińcu wewnętrznym. Już na początku naszą uwagę przykuła ciekawa kolorystyka (morelowa) oraz bogata ornamentyka. Z każdym krokiem Nasza niestrudzona p. Elwira wprowadzała w historię i specyfikę tego miejsca. Spacerując weszliśmy do wnętrz opactwa. Przemierzając kolejne sale (jak gdyby odbywając swoistą podróż w czasie) poznawaliśmy historię zakonu, ich genezę na ziemiach Doliny Wachau, drogę do uznania i prestiżu, moralnych zawirowań i powrotu na „dobrą drogę”. Wchodząc do pierwszej z sal w głośnikach zamontowanymi w futrynach drzwi usłyszeliśmy szum (czyli cały bezład i chaos tkwiący w głowie młodego adepta pragnącego wstąpić do zakonu) a następnie w Sali błogą ciszę (symbol uporządkowania i zastosowania w życiu reguł św. Benedykta; oddanie się wyłącznie służbie Bogu). Podziwialiśmy także zbiory muzealne przedmiotów sakralnych, obrazów słynnych rodów, także związanych z codziennością – od ascezy i opaciu na doktrynie św. Benedykta, poprzez przepych – po ponowne zubożenie i reformy. Mała ciekawostka…Napotkamy tutaj także „trumnę wielokrotnego użytku”, bo przecież drewno też bywa kosztowne a nieboszczykowi vel umrzykowi przed wejściem do zaświatów i tak raczej jest wszystko jedno. Zaiste, protestował nie będzie. Całość opatrzona została bogatym w treść i formę komentarzem p. Elwiry. Wstąpiliśmy do monumentalnej marmurowej, przeszklonej sali, bogato dekorowanej malowidłami. Ale, ale…Czy rzeczywiście to ów surowiec zdobi pomieszczenie? Niestety nie do końca. Zdecydowana większość – to stiuk, konglomerat, zdecydowanie tańszy a z powodzeniem improwizujący o wiele bardziej kosztowny marmur. Tak czy owak – robi wrażenie. Kolejny etap wędrówki – to zewnętrzne balkony z urokliwym i malowniczym widokiem na Dunaj, miasteczko Melk oraz niesamowity w swej istocie Kościół św. Piotra i Pawła. Oj rozgrzewała się migaweczka w aparacie, bo i obiekt był godzien tej rozgrzewki. Wsłuchani w opowieści p. Przewodnik – podeszliśmy do drzwi biblioteki. Teraz chwilka oczekiwania, by poprzedzająca Nas grupa mogła nasycić się klimatem i widokiem. Po kilku minutach ruszamy dalej. Teraz pomieszczenia biblioteczne. Byłem pod ogromnym wrażeniem. Tutaj po prostu czuje się wiedzę nagromadzoną przez wieki. Zapach starych ksiąg, mebli, atmosfera powagi, tajemniczości…i coś takiego, co sprawia, że jest tutaj niezwykle przytulnie. To zupełnie inny, imponujący, bibliofilski świat. Przepiękne, stylowe meble i tysiące wielowiekowych pozycji księgozbioru (woluminów i starych rękopisów). Jak przystało na obiekt tego typu – stylowe, ruchome drabinki, by dostać się na kolejne piętra. Dodatkowo pomieszczenia zostały udekorowane freskami autorstwa Paula Trogera. Ciekawostką jest, że biblioteka funkcjonuje po dziś dzień. Na określonych zasadach można skorzystać z księgozbioru. Wtedy dopiero jest prawdziwa frajda. W swych globtroterskich dociekaniach idziemy dalej. Wędrując schodkami w dół a następnie krużgankami wchodzimy do samego Kościoła. Monumentalny, przepiękny, bogato zdobiony freskami zbudowany na fundamentach średniowiecznego przez Jakoba Prandtauera. W kryptach świątyni znajdują się groby członków austriackiej dynastii Babenbergów. Ciekawostką jest też, że ów obiekt stanowił inspirację dla Umberto Eco, znanego skądinąd z „Imienia róży”. Stąd też pochodził główny bohater i narrator powieści Adso. Katedra stanowiła ostatni punkt wspólnej wędrówki po osobliwościach opactwa w Melku. Teraz 1.5h czasu wolnego. Wykorzystaliśmy go wraz z kolegą na eksplorację malowniczych ogrodów, a ponieważ temperatura w cieniu znacząco przekraczała już 30C, łyczek zimnego piwka stał się po prostu potrzebą i obowiązkiem. Arterią krętych schodów zeszliśmy do sennego miasteczka. Wybrukowaną, średniowieczną uliczką szliśmy przyciągając tu i ówdzie wzrok i wzbudzając zainteresowanie siedzących w kafejkach mieszkańców. Tutaj zapach pizzy, tam mięsiwa a w innym miejscu przed piwniczką okazała beczułka a na niej sama słodycz świata tego – winka, naleweczki morelowe (i nie tylko), sznapsy…aż żal nie degustować. Toteż pobieżyliśmy tam z kolegą i obok foteczek pozwoliliśmy kubkom smakowym cieszyć się aromatem morelowych przetworów vel wiktuałów. Ale nie bylibyśmy oczywiście sobą, gdybyśmy nie spróbowali lokalnego kraftowego piwka, które choć w cenie 4.5 Eur za kufelek, to jednak niczym ambrozja gasiło pragnienie w upalny dzionek. Ponieważ czas nie chciał być rozciągliwym a przed nami dalsze atrakcje, udaliśmy się na miejsce zbiórki. Ok. 13:13 ruszyliśmy autokarem ku przystani statków rejsowych, gdzie czekała nas sama radość – rejs po Dunaju, którego wody przybierały o tej porze roku ciekawy berylowo – turkusowo – szmaragdowy odcień. No Panie Strauss – jakże to tak: „An der schönen BLAUEN Donau”, nad pięknym, MODRYM? Zaraz, zaraz…już wiem! Że też wcześniej na to nie wpadłem…Komponował o innej porze roku…I Wszystko jasne! Ok. 13:23 wysiadaliśmy na parkingu przy przystani, gdzie niezwykle komfortowym (rzekłbym rarytasem) było miejsce zacienione. Bo choć temperatura w nim osiągała już zacne 36C, to i tak lepsze niż przebywanie w pełnym słońcu. Ale nic to…zew przygody oraz perspektywa rejsu rekompensowały wszystko. P. Elwira zakupiła bilety i po ok. 5 minutach była już z naszym wesołym teamem. Rozdała passe-partout, i po kilku chwilach wkroczywszy na pokład stateczku zajęliśmy zarezerwowane uprzednio stoliki. Rozległa się syrena rzecznego Nautilusa, silniki burtowe odseparowały nas od brzegu, cała naprzód i śruby okrętowe poszły w ruch. Ach cóż to był za rejs! Znakomite, kraftowe piwko, wyborne, emblematyczne dla tych terenów jadło a nade wszystko naddunajskie pejzaże skwapliwie komentowane przez kapitana z wykorzystanie pokładowego multipleksu. Tu przepiękne winnice sięgające aż po horyzont, postrzępione grzbiety skał, tu znów zamki i warownie, tu malownicze wille i urocze Kościółki. A w oddali smugi aksamitnych, jak tiul cirrusów na nieboskłonie, dodających pikanterii całości landszaftu. I jeszcze cosik…Wraz z kolegą – tak dla hecy toczyliśmy dysputę w kwestiach ogólno – teologicznych, dobierając barwne porównania, wyszukane przenośnie…Ot tak, dla zabawy, z przekąsem. To były zaiste niezapomniane, pełne radości chwile! Ciekawym tylko co pomyśleli po-pokładowi przygodni przechodnie słysząc nasze wywody…?! Minęło ok. 1h, no może z subtelnym okładem i dopływaliśmy do „portu docelowego”, mianowicie urokliwego, średniowiecznego miasteczka Dürnstein w kraju związkowym Dolna Austria, w powiecie Krem-land. Symbol rozpoznawczy – biało – niebieska barokowa wieża kompleksu klasztornego a zarazem znakomity punkt orientacyjny. Wysiedliśmy na przystani, przy klasztorze i owej wieży. Następnie deptakiem, wzdłuż Dunaju, a w zgodnie z jego nurtem ruszyliśmy na spacer ubogacany informacjami ze strony p. Elwiry. Wędrując przy średniowiecznych murach miejskich przemierzyliśmy ok. 500m, po czym skręt w lewo w ul. Dürnstein Anzuggase. Około 200m pod górkę, co w 38C upale było konkretnym wyzwaniem i doszliśmy do bramy miejskiej, weszliśmy do miasteczka średniowiecznego. Idąc brukowymi uliczkami podziwialiśmy średniowieczną zabudowę, urokliwe kamieniczki, mnogości sklepików i kramów z lokalnymi produktami, także z „pijanymi morelami”. Wysłuchaliśmy opowieści o sposobie zawierania małżeństw przez okoliczną ludność oraz organizacji przyjęć weselnych. Było to znakomite dopełnienie. Po około 40-minutowym spacerku zeszliśmy lekko w dół do jednej z lokalnych restauracji. Tutaj spożyliśmy naprawdę wykwintny posiłek (mięsiwa wszelakie, sałaty, dodatki a także deser) wspierany lampkami aromatycznego, endemicznego, emblematycznego, lokalnego, dobrze schłodzonego winka. Mmm…Ambrozja! W czasie wolnym postanowiliśmy z kolegą zdobyć Burgruine Dürnstein, czyli Ruiny zamku w Dürnstein. Ogółem trasa bardzo dobrze oznakowana (szlak zielony), wśród zieleni roślinności, po kamieniach, progach skalnych i korzeniach, ale niezwykle malownicza, pejzażowo wybitna, raj dla wielbicieli pięknych widoków i fotografii. Samo podejście mimo, iż chwilami strome, nie było zbytnio wymagające…no może ostatni fragment w samym zamku, gdzie warto mieć buty z dobrą podeszwą, gdyż chwilami stąpa się po niewielkich fragmentach i odłamkach skalnych. Ale jak wspomniałem – widoki rekompensują wszelki trud. Tutaj czuje się historię i oddycha nią. Można przenieść się w odległe czasy a wyobraźnia działa niesamowicie. Osobiście wszedłem tutaj w sandałach. Lecz rozwaga przy stąpaniu wówczas jest wskazana. Samo zejście – to już spokojny spacerek. Warto od czasu do czasu zatrzymać się w cieniu skałki na kilka głębszych oddechów i oczywiście by chłonąć widoczki. Gdy zszedłem – zrazu wstąpiłem do dwu spośród mnogości okolicznych sklepików z produktami i wpierw ugasiłem ogromne pragnienie. Gdy już zyskałem stan homeostazy, zakupiłem 3 rodzaje naleweczek, dwa winka oraz podegustowałem sznapsy, Zacne były w swej materii a jeszcze zacniejsze w działaniu…Delikatnie objuczony ruszyłem w kierunku autokaru. Tuż przed, w cieniu, nad Dunajem, czekali już członkowie wycieczki. Gdy zebraliśmy się już wszyscy. wsiedliśmy do naszej Setry i ok. 17:31 ruszyliśmy w kierunku miasteczka Krems an der Donau. Nie byłą to zbyt wygórowana odległość dlatego już po 12 min. osiągnęliśmy cel. Wysiedliśmy na parkingu w centrum i poszliśmy na spacer. Wpierw Landstraße, przez główną bramę miejską. Dalej nieustannie tąż ulicą. Po drodze p. Elwira zwróciła Nasza uwagę na wypukłe półokrągłe okna, z którymi wiąże się historia związana z inwigilacją i wzajemną denuncjacją sąsiedzką do XVIII-wiecznych władz austriackich. Mroczny był to czas…oj mroczny. Idąc dalej i odbijając w lewo, dochodzimy do Placu i Kościoła Dominikańskiego oraz przed nim symbolicznego pomnika aktualnie trwającej wojny rosyjsko-ukraińskiej. Następnie powędrowaliśmy do kościoła św. Wita, gdzie aktualnie jest tylko jeden ksiądz i to ponad 90-letni. Ale nie przejmuje się, że nie ma póki co następcy. Dalej powróciliśmy do Obere Landstraße i powędrowaliśmy nią dalej wysłuchując opowieści p. Elwiry o austriackich Żydach o ich skomplikowanych losach. Wreszcie doszliśmy do małego placu z pomnikiem, koło Mohren-Apotheke. Znajduje się tutaj ciekawy pomnik kobiety oraz klęczącego przed nią na jednym kolanie mężczyzny. Legenda głosi, że niegdyś rodzime panie były tak zaborcze, że „krótko trzymały” swoich mężów. Biedacy musieli każdorazowo prosić o możliwość wyjścia gdzieś z kamratami do szynku lub na spytki. A jeśli chcieli nieco uraczyć się trunkiem – mogli skorzystać tylko z lokalnego święta i pod jego płaszczykiem wymóc to i owo. Lecz gdyby przez przypadek wrócili z imprezki za późno, ponad wyznaczony czas, klękali na miejskim placu i przepraszali wybranki serca. Oj, ciekawe a zarazem dziwne były to czasy…Dziś na pewno nie do przyjęcia… Czas umykał nieubłaganie i z wolna musieliśmy wracać do Naszego autokaru. Ok. godz. 18:25 pożegnaliśmy p. przewodnik gromkimi oklaskami. To niesamowita osoba o rozległej wiedzy, przemiłym usposobieniu, genialnym podejściu do turystów oraz ogromnych zdolnościach organizacyjnych. Cieszę się, że była okazja ją spotkać! Teraz, pod wodzą pilota – Tomasza maszerowaliśmy już wprost do autokaru. Dziesięć minut później mknęliśmy autostradą w kierunku Wiednia a później ku granicy austriacko – czeskiej. W drodze zbierane były TGS-y, czyli radyjka zapewniające „łączność z bazą”. Przed Wiedniem skręciliśmy w lewo, w kierunku Kleinhaugsdorf. O 19:45 osiągnęliśmy już granicę. Trzy minuty później zatrzymaliśmy się na parkingu przy niegdysiejszej Freihandelszone (strefie wolnocłowej). Oj czegóż tutaj nie było…To po prostu rezerwuar dobrodziejstwa wszelakiego. Ponieważ wycieczka dobiegała końca, postanowiliśmy z kolegą zaopatrzyć się w różnego rodzaju przenośne i przewoźne „czaso-umilacze” w postaci czeskich i austriackich napojów z przyprawą chmielową jak również klarownego w swej materii przetworzonego soku z owoców winnego krzewu. Cosik na ząb dla dopełnienia całokształtu konsumpcji. Jeszcze chwil kilka przed sklepem z pobratymcami wycieczki i ok. 20:20 odjazd w kierunku kraju Piastów. W autokarze zrobiło się biesiadnie, winnie i delikatnie browarnie. Jak mawiał imć Zagłoba – „…oleum jako lżejsze istotę trunków do głowy poniosło i wielce od tego dowcip wzrósł…”. W tak doborowym towarzystwie i konstruktywnej atmosferze połykaliśmy kolejne kilometry. Około 21:44 stanęliśmy na 15 min., na parkingu, na znanej nam już Rohlence. Dwie minuty po 22:00 ruszyliśmy dalej. Minęliśmy Austerlitz (Sławków) i Ostrawę. Przemiła rozmowa sprawiła, iż straciliśmy zupełnie poczucie czasu. Pędziliśmy tak tnąc powietrze niczym strzała wypuszczona z łuku. Austriackie krajobrazy przemykały niezmiennie przed oczyma. Urzeczony całokształtem dzionek – przydzielam 6 pkt. na 6 możliwych. DZIEŃ V. Epilog. Czasu powrotu, konkluzji, czas refleksji i uśmiechu do własnych myśli oraz chwil minionych. Ani się obejrzeliśmy gdy osiągnęliśmy granicę Polski. Było około 35 minut po północy. Pogrążeni w pół-śnie jechaliśmy w kierunku Woszczyc-Orzesza i punktu przesiadek. Na miejsce dotarliśmy ok. 1:19. Teraz chwil kilka na rozprostowanie kości, wytaszczenie bambetli i przeniesienie ich do autokarów dowozowych. Następnie moment pożegnania z kolegą (oraz z innymi uczestnikami wycieczki), uściśnięcie prawicy, po czym pogrążyliśmy się w autokarowych wnętrzach. I znów na powrót Nasz poczciwy VDL, który inicjował austriacką przygodę 5 dzionków temu. Rozsiadłem się wygodnie a kierowca odpalił silnik. Rącze kucyki zarżały i w drogę. Troszkę obawiałem się, czy zdążymy dojechać do Piotrkowa Tryb. około godz. 4:00. Tak sobie bowiem wszystko logistycznie rozplanowałem, że przy odrobinie szczęścia uda się dotrzeć do zakładu pracy zlokalizowanego 36.5km od rodzinnego Bełchatowa. Jak się miało okazać – cel ze spokojem serca został osiągnięty. Lecz zanim osiągnięcie celu… mijaliśmy kolejne miejscowości: 01:48 – Bełk, 02:30 – Katowice, 03:11 – Częstochowa, by już o 04:05 być na parkingu Avia w Piotrkowie Tryb. Pięć minutek później podjechał kol. Grzegorz i mając na liczniku (chwilami) godziwe 120km/h szus do Bełchatowa. O 04:32 zachrzęścił klucz w zamku i w drzwiach mieszkania ukazał się mój kociak, który przywitał mnie kojącym miauczeniem. Teraz kilka szybkich akcji: wypakunek, kocia kuwetka, jedzonko dla milusińskiego, szybki prysznic i na przystanek PKS. Autobus zjawił się punktualnie o 05:27. Jechałem a głowa raz po raz opadała pogrążając się w pół-śnie. Nawet współpasażer spoglądał z lekka zdziwiony. Półtorej godzinki później celebrowałem już zawodowe „qui pro quo” na stanowisku pracy. Ale w sercu, pamięci i przed oczyma wciąż niesamowite austriackie obrazy. To była wyborna i jedyna w swoim rodzaju przygoda, którą z serca każdemu polecam. Wiedeńska 5-dniówka to – uważam – wspaniały pomysł na dłuższy weekendzik. Relaks połączony z odskocznią i przepięknymi widoczkami. Po prostu „warte grzechu”! Chciałbym nadmienić jeszcze kilka słówek o kimś, dzięki komu ta wycieczka miała jak gdyby dodatkowy, trzeci, transcendentny wymiar, kto wpisał się w codzienność autokarową…trzeba przyznać, że nie tylko moją. Oto przez uroczych 5 dni niezmiennie towarzyszyła mi muzyka szlagierowa (z niem. schlager musik) w wykonaniu jednego z czołowych przedstawicieli gatunku – Wolfganga Petry z Kolonii. To specyficzny i przyjemny dla ucha gatunek muzyczny a właściwie zlepek gatunków. Wywodzi się z muzyki i motywów ludowych. W rytmach wiele czerpie z pop-u, rocka, muzyki elektronicznej oraz elementów jazzowych. Zawiera bardzo chwytliwe, przyjemne dla ucha, harmoniczne rytmy oraz teksty z natury swej sentymentalne związane stricte z życiem (skoncentrowane na miłości, związkach i uczuciach). Pierwszą wzmiankę odnośnie słowa „Schlager” odnotowano w gazecie pt. Wiener Fremdblatt z dnia 17 lutego 1867 roku, gdzie w relacji z prawykonania walca pt. Nad pięknym modrym Dunajem: „Die Eröffnungsnummer der zweiten Abteilung war ein entschiedener Schlager.” (pol. „Decydującym hitem był numer otwierający drugą sekcję.“ /za Wikipedią/. A zatem konotacje austriackie są jak najbardziej oczywiste. A skoro o konotacji i proweniencji mowa…Austria i Niemcy są uznawane za ojczyznę muzyki szlagierowej. Początki tejże sięgają lat 20. i 30., a za jednych z jej prekursorów uważa się zespół Comedian Harmonists oraz Rudiego Schuricke. Wolfgang P. vel „Wolle” to już kolejne pokolenie reprezentantów schlager-u. Współcześnie to 71 – letni, acz jeszcze pełen werwy dżentelmen, który swoje muzyczne apogeum przeżywał w latach 70. I 80. Na tyle jednak zakorzenił się na scenie i w sercach słuchaczy, iż fanów na całym świecie ma po dziś dzień. Do historii muzyki tego gatunku przejdzie, zdecydowanie, zorganizowanym z ogromnym rozmachem ostatnim koncertem w Essen (w kraju związkowym Nadrenia Północna-Westfalia) pod szumnym tytułem: Das letzte Konzert – Einfach geil! Zgromadził wówczas ponad 60 tys. słuchaczy. Szczęściarze! Moja styczność z muzyką i przebojami Wolfiego miała miejsce dopiero w roku 2020 (czyli stosunkowo późno). Od razu jednak zdobyła moje serce. Pierwszy utwór – to: „Weiß der Geier” (wie o tym sęp). Kolejne dwa utwory – to: „Wieso und weshalb” oraz liryczna I chwytająca za serce „Verlieben verloren vergessen verzeihn” (zakochać się, zatracić, zapomnieć, przebaczyć). Stopniowo dołączały kolejne, jak: rockowy „Schwarz oder Weiß”, rubaszny „Weiber”, liryczny „Sommer in der Stadt” (lato w mieście), życiowy i weekendowy „Einfach geil…endlich frei” (cudownie…nareszcie wolny), szybki rock & rollowy kawałek „Ich geh mit dir”, pogodny „Geil, geil, geil”, ballada country „Mein Zuhaus”, czy rockowy „Ich will noch mehr” (chcę więcej). Wkrótce zakup kolejnych płyt (w tym DVD z ostatniego koncertu) stawał się faktem. Nic zatem dziwnego, iż w tak osobliwe miejsce, jak Wiedeń, zabrałem też ulubionego wykonawcę i co więcej „zaraziłem” tym gatunkiem muzycznym innych turystów. I dobrze! Niechaj pogodny i czasami na koncertach figlarny Wolfi pozostanie w swym gatunku nieśmiertelnym. A moim ogromnym marzeniem jest cały czas być na jego koncercie. Cóż, może kiedyś się uda… (…) Meine Hände heiln die Wunden Tief in deiner Seele drin Wenn du einmal willst Dass ich immer bei dir bin Wenn du einmal willst Dass ich immer bei dir bin (…) /Moje ręce leczą rany Głęboko w twojej duszy Kiedy chcesz mnie Dla mnie, abym zawsze był z tobą Jeśli kiedykolwiek będziesz chciała Zawsze będę z tobą./ – W. Petry Za całokształt organizacyjny oraz niebywałe umiejętności naszych kierowców – zdecydowane i jednogłośne 5+ na 6 pkt. możliwych do przydzielenia.
110111228
telefon

Pobierz aplikację mobilną Rainbow

i ciesz się łatwym dostępem do ofert i rezerwacji wymarzonych wakacji!

pani-z-meteracem