Opinie o Bałkany są super!

5.4/6 (262 opinie)

5.4/6
262 opinie
Intensywność programu
5.0
Pilot
5.7
Program wycieczki
5.3
Transport
5.4
Wyżywienie
5.0
Zakwaterowanie
4.8
Opinie pochodzą od naszych Klientów, którzy odwiedzili dany hotel lub uczestniczyli w wycieczce objazdowej.

Osoba dodająca opinię musi podać dane osobowe, takie jak imię i nazwisko oraz dane dotyczące wyjazdu, czyli datę i kierunek wyjazdu lub numer rezerwacji. Dzięki tym informacjom sprawdzamy, czy autor opinii faktycznie podróżował z nami. Jeżeli dane się nie zgadzają, wówczas nie publikujemy opinii.
Sortuj: Najlepiej oceniane
Typ turysty: Wybierz
  • 6.0/6

    Bałkany są rzeczywiście super-polecam

    Program jak bardzo fajny.Niesamowite krajobrazy w każdym z tych krajów. Zauroczona jestem Macedonią, a szczególnie jeziorem Ochryd i miastem Ochryd. Zaskoczyła mnie ale bardzo pozytywnie Albania. Nie jest to aż tak zacofany kraj jak myślałam.Szczególnie Tirana- dużo nowoczesnych budynków.Jestem jak zwykle zadowolona z wyjazdu z tym biurem podróży.

    Poznań - 03.09.2015

    4/4 uznało opinię za pomocną

  • 6.0/6

    Bałkany są piękne.

    Zwiedziłem z Biurem Podróży Rainbow wiele krajów Europy, brakowało tylko zwiedzenia Macedonii i Albani. Pogoda była cudowna, słońce i temperatura powyżej 30 stopni. Przejazd przez Czechy, Słowację, Węgry i Serbię do Macedonii do Stolicy Skopje - piękne stare i nowe miasto. Następnie przejazd nad jezioro Ochrydzkie pochodzenia tektonicznego, którego głębokość wynosi ponad 280 m., rejs statkiem po jeziorze, zwiedzanie mmiasta Ochrydy, m.in. antycznego teatru, twierdzy cara Samuila, monastyr św. Nauma. Przejazd do Bitoli,dawnego greckiego miasta Heraclaea, gdzie znajdują się fragmenty świątyń i przepiękne mozaiki. Z kolei przeprawa promowa na wyspę Korfu i zwiedzanie rezydencji cesarzowej Sissi - Achilion, zwiedzanie stolicy- starówki ze Starym Fortem, rejs łódkami po zatoce. Przeprawa promowa do Igoumenicy i przejazd fdo Albaniita Gjirokaster wpisanego na listę UNESCO, zwiedzanie twierdzy, muzeum etnograficznego i przejazd do Tirany, stolicy Albanii - spacer od placu Skanderberga po uliczkach Tirany. Następnie przejazd nad jezioro Ochrydzkie do Macedonii na wieczór lokalnej kultury z tańcem i śpiewem. Przejazd do wioski Vevcani, gdzię są kaskady Vevkańskiego Potoku, zwiedzanie klasztoru św. Jovana Bigorskiego gdzie jest rzeźbiony ikonostas z drewna orzechowego. Przejazd do Serbii gdzie po drodze zwiedzamy Miasto Diabła gdzie są niesamowite piramidy skalne porównywane do tureckiej Kapadocji. Przejazd do Nowego Sadu, zwiedzanie twierdzy Pietrovaradin, spacer po starówce i wyjazd wieczorem w kirunku Polski.

    TADEUSZ, TORUŃ - 11.07.2019

    3/4 uznało opinię za pomocną

  • 6.0/6

    Bałkany, to jest to!

    Długo będziemy wspominać tę wycieczkę. Szczegóły poniżej.

    Katarzyna, Toruń - 14.08.2018

    35/37 uznało opinię za pomocną

  • 6.0/6

    Bałkańskie pocztówki

    Kto nie był na Bałkanach – ma sposobność ku temu, by poczuć namiastkę różnorodności, niesłychanego kontrastu i.. zapragnąć więcej Bałkanów. Kto widział już coś na Bałkanach – wyjazd to doskonałe dopełnienie wytworzonego już obrazu, jednocześnie utwierdza w przekonaniu, że Bałkanów nigdy dość.Tak się składa, że bardzo lubię Bałkany. To był już któryś tam mój raz. Chciałabym zniechęcić do tego wyjazdu, ale po krótkim namyśle jednoznacznie stwierdzam, że zwyczajnie NIE DA SIĘ. Trzy okoliczności: 1/ Rainbow Tours – z nimi można w ciemno,2/ piloci jak zwykle kompetentni, 3/ można liczyć na bezpieczną podróż, bo kierowcy i autokary zawsze są odpowiednie. Co do reszty: komfort podróży, wymagania estetyczne w odniesieniu absolutnie do wszystkiego (hotele, zabytki, atrakcje, widoki) i wymagania kubków smakowych – to wszystko w naszych rękach, a raczej osobistych upodobaniach. Wszystko zaczyna się powoli, nieśmiało. Bałkany dopadają nas tak naprawdę dopiero trzeciego dnia, pod koniec którego zmysły oszołomione. Człek zagubiony. Szczególnie w czasie (bo dzięki pilotowi niemożliwe zagubienie w przestrzeni). Zdaje mu się, że w podróży od tygodnia. Mnie osobiście, że od trzech. Ale po kolei..Pierwszy niekoniecznie fascynujący dzień, aczkolwiek emocje są. Wybiła bowiem godzina wyjazdu. Opuszczamy nasz cudny kraj. Chusteczki, szlochy, te sprawy (taki żart).Że przesiadki w Woszczycach, każdy kto był już gdzieś z Rainbow, wie. To, że jest tam czas na zjedzenie smacznego śniadania – jasna sprawa. Że trzeba po raz pierwszy odstać w kolejce do wc – ot, preludium przygody. Pada hasło i nagle wszyscy w autokarach. Podziwiam jak doskonale wypracowano cały ten proces przesiadek. No to jedziemy. Entuzjastyczne powitanie pilota (Panie Łukaszu, o Panu mowa!). Entuzjazm zdecydowanie udziela się. Prędko Czechy. Chwilę poźniej już Słowacja. Tak jak USA ma swoją Route 66, tak Słowacja na granicy z Węgrami posiada Route 77. Tyle, że nie jest to historyczna droga, a knajpa. Brzuch zadowolony i gotowy do dalszej drogi. Ta po prostu mija. Pustka w głowie. Z czasem jednak sopel na nosie i łokciu. Drugi łokieć owinięty w autobusową zasłonkę, więc sopla brak. Mój błąd! Kocyk w domu. Cieplejsze odzienie w dużej walizie. Tak więc po dotarciu do pierwszego hotelu (Vinski Dvor w Serbii) zamiast na ponoć sympatyczną degustację win, prosto pod gorący natrysk, który przywrócił krążenie w nosie i łokciu, a następnie pod kołdrę. Trzeba przyznać, wysublimowany charakter ma ten hotel. Widok spod kołdry nasuwa jedno: może historyk sztuki miałby tu nad czym rozprawiać.. Właściciele Vinskiego Dvoru zdecydowanie lubią obrazy, obrazki, wzorki, rzeźby, witraże. Poza tym, o ile ochoczo częstowali winem, tak.. Drugiego dnia okazuje się, że właściciele Vinskiego Dvoru nie przepadają jednak za tym, jak ktoś obcy je u nich śniadanie. Srogi wzrok ciskający gromy, błyskawice i inne podobne niebezpieczne zjawiska meteorologiczne, skutecznie blokował przed sięgnięciem po cokolwiek. Naprawdę jesteśmy w Serbii?? Przecież ona nie taka! A do tego, naiwna - ja. Posądzam margarynę, że ta zapewne serbskim palce lizać kajmakiem i wszystkim wokół każę brać na talerz ten "kajmak". O ile nie dopadło mnie złowrogie spojrzenie właścicieli Vinskiego Dvoru, tak wszyscy, którym poleciłam ów "kajmak" patrzyli na mnie z politowaniem. Smacznego. Żeby nie było.. poza margaryną coś tam jeszcze jest, nikt głodny nie wychodzi, ale ten klimat pierwszego śniadania dziwny jak cały wystrój hotelu. No ale w Vinskim Dvorze wodę w kranach ciepłą mają, pościel świeża jest, a kołderka potrafi rozgrzać. Poza tym wokół piękne połacie winorośli i rano jest gdzie pospacerować. Bo potem w zasadzie nudna trasa. Serbia widziana z okien autokaru mknącego po autostradzie za nic w świecie ciekawa nie jest. Pobudzenie gdy docieramy w końcu do Macedonii. Gdzieś przed Skopje postój. A tam kilka stoisk przydrożnych sprzedawców. Owoce, przetwory, te sprawy. Tu sytuacja niespotykana. Pani Macedonka o ciemnych włosach przeżywa największe oblężenie. Jakoś tak wszyscy do niej po owoce. Ktoś kupuje orzechy w miodzie. Jakiś czas później staje się nieszczęście. Słój wypada z plecaka i.. po słoju. Pani Macedonka wystraszona, zaaferowana jakby to była jej wina, dobiega do rozbitego słoja, sprząta miodowo-szklaną breję i uspokaja. „No problema, no problema”, po czym daje nowy słój miodu. Takie rzeczy tylko w Macedonii. Rozczuliła mnie! A jakie pyszne ma Pani Macedonka owoce!! Ok. godz. 17 docieramy do Skopje. To trzeba zobaczyć na własne oczy. Bo ja do tej pory nie wiem co o tym miejscu myśleć. Chwilami wydaje mi się, że właściciele Vinskiego Dvoru mieli wpływ na wygląd stolicy Macedonii. Bo tak jak skutecznie „zaobrazowali” swój hotel, tak Skopje równie skutecznie zapomnikowane. Zdecydowanie chce się tego miejsca więcej. By zrozumieć o co chodzi. I niekoniecznie w niedzielę, kiedy to stara część miasta praktycznie nie funkcjonuje. Bazarek turecki nieczynny, sklepiki pozamykane, trzeba wierzyć na słowo jak tu fajnie, orientalnie. Z niedosytem w kwestii Skopje, z pobudzoną wyobraźnią, że kolejką gondolową można wjechać na Vodno, a po fantastycznym Kanionie Matka popływać kajakami, kierunek Ochryd. Niewiele jednak oglądamy tego dnia Macedonii. Zwyczajnie i po prostu niemrawo zaczął przyświecać nam księżyc. Przemy do przodu, czujemy, że mnóstwo zakrętów. Z naprzeciwka chyba cała Macedonia wraca po weekendzie znad jeziora. Wiedząc, że to najpiękniejsze miejsce w kraju, apetyt tylko zaostrzony. W końcu jest! My jednak docieramy do miejscowości tuż obok. Godzina 22.00. Struga. Hotel Biser. W moim przypadku 7 piętro. Ponoć widok na jezioro. Rzucam walizy i wyskakuję na balkon. A tam.. ciemność. Gdzieś w oddali tylko kilka malutkich światełek. W hotelu na dole 2 wesela, muzyka, subtelne odgłosy zabawy. Trzeba wyostrzyć słuch, by usłyszeć również delikatny plusk wody. Ten nieśmiały chlupot jest najprzyjemniejszym i jakże wyczekiwanym odgłosem dnia! Byle jak najszybciej do rana. Zanim sen, serwowana kolacja, obserwacja weselników, rzut okiem na hotelowy pokój. Ten jakich wiele w hotelach na świecie. Nic szczególnego. Wszystko, co niezbędne do odświeżenia się i przenocowania, jest. Im wyżej tym wystrój rodem z PRL. Klimat jest. Klimatyzacja też.Człek zniecierpliwiony widoku jeziora, skoro świt zaczyna kolejny (trzeci) dzień. Zrywam się na równe nogi i potykając o walizę, wybiegam na balkon i… oto Ona! MACEDONIAAAAA, na którą czekałam! Przepraszam najmocniej, ale niecenzuralnie przeze mnie przywitana. Jak na tym obrazku: Anglik po zdobyciu górskiego szczytu krzyczy: wonderfull! Niemiec: wunderbar! Rusek: kak priekriasna! A Polak.. przyjmijmy jednak, że to było ŁAAAAAAŁ!!!! Później jeszcze ciekawiej. Najpierw pierwszy smaczek: cerkiewki tuż obok hotelu (poranna przebieżka po okolicy ze wszech miar, zawsze i wszędzie wskazana, można odkryć niezłe cuda). Drugi smaczek – śniadanie (szwedzki stół i nikt nie liczy łyków połkniętej herbaty ani nie ciska gromami). Pora na danie główne: Ochryd. W ciągu niemal 4 godzin snujemy się wąskimi uliczkami, podziwiamy charakterystyczną dla tego miejsca architekturę, próbujemy uchwycić jak najlepsze pozy żółwi, zaglądamy do kolejnych uroczych cerkiewek, wspinamy coraz wyżej, gdzieniegdzie zardzewiała betoniarka lub stosik skrupulatnie ułożonych klocków drewna, a to amfiteatr, a to mury twierdzy, kolejne widoki na okolicę, smakowanie macedońskiej kawki, krótki spacer przez iglasty las i.. kulminacja. Widok – pocztówka. Cerkiewka Św. Jovana Kaneo. Zjawiskowo położona. Tak naprawdę wizytówka Macedonii. W katalogach, prospektach, wszędzie tylko Kaneo! Dziwne uczucie, bo wyobrażałam sobie, że zobaczę tę cerkiewkę ostatniego dnia. Że to jest to najpiękniejsze miejsce. Tymczasem Kaneo to dopiero początek. Pierwsza z wielu cudnych pocztówek, które będzie nam dane podziwiać w trakcie najbliższych dni. Krótka przeprawa łódkami do centrum i całkiem sporo czasu wolnego. Teraz żałuję, że nie zdobyłam twierdzy, że nie wróciłam na turecki bazar i w wiele innych miejsc. Wygrał brzuch. Zafascynowały mnie te wszystkie burki i inne baklavy. Oraz kolor jeziora. Człek pojedzony, zatem o 13.00 godny polecenia czilałt. Fakultatywny rejs promem. Najpierw do działającej na wyobraźnię Zatoki Kości, później do Św. Nauma. Pocztówki! Masaż zmysłów w trakcie kolejnej atrakcji: wiosłowanie do źródeł rzeki Drim. Opcja "mute" dla współpasażerów wskazana. Błogie miejsce. A po tym wszystkim zacna degustacja z elementami handlu (miodek kasztanowy można jednak kupić dużo taniej w markecie już kolejnego dnia). Niektórzy na plażę i siup do wody. Ja polecam spacer po promenadzie. Przy zakupie drobnemu suweniru można dostać zaproszenie za ladę w celu skosztowania pędzonego przez sprzedawcę bimbru. Ku chwale naszego do Macedonii przybycia. Takie rzeczy tylko w Macedonii. Przesympatyczni ludzie. Czilałtowy rejs powrotny, znowu Ochryd, ten sam hotel. Niektórzy na fakultatywne potańcówki, ja wybieram nasłuchiwanie plusku wody w ciemności. Znakomity dzień. Doskonały wieczór. Ponoć ten macedoński też.Kolejny, czwarty dzień, to dla mnie przede wszystkim zakupy. Bo z tym najbardziej kojarzę Bitolę. To jedyne miejsce i czas w Macedonii, kiedy jesteśmy w dość dużym markecie, jest całkiem sporo czasu wolnego, można coś ciekawego zakupić, a przy tym nawet i pomyśleć. Mnogość macedońskich smaczków. Ajvary Mama’s must have. Są rewelacyjne. Sama Bitola nie powala. Ot, miasteczko, z Heracleą Lincaestis przyklejoną tuż obok. Odmóżdżony z powodu urlopu człek nie pamięta z jakich powodów powinien zapamiętać to miejsce. Skupia się na dźwiganiu siat i walczy ze spływającym po ciele potem. Ale jakże teraz przyjemnie sięgnąć po jakiś macedoński smaczek.. łyk czy kęs i od razu jestem w Bitoli.Przejazd do greckiej Igoumenicy mimo, że długi, to widokowo bardzo bardzo. Zdecydowanie nadrabia widokowe niedobory tego dnia. I w gruncie rzeczy człek nie chce, by skończyły się te widoki za oknem. 1,5-godzinny niesamowicie przyjemny rejs promem i dobijamy do Korfu. Pierwsze skojarzenie: Saint Tropez! Brakuje tylko jachtów wartych miliony. Starówka prezentuje się przecudownie z wody. Porządnie zaprezentował się również hotel, w którym przyszło nam spać 2 kolejne noce. Bintzan Inn. Basen, szwedzki stół wieczorem i rano. Są też komary. Zmutowane, by bolało i szczypało. Nieopodal jest też market, a w nim sporo kumkwatowych wyrobów (prawdę mówią ci, którzy twierdzą, że kumkwat bezwzględnie trzeba mieć). Kolejnego dnia również można zrobić tam zakupy. Z jednej strony szkoda, że hotel tak daleko od Kerkyry, a chodników przy wąskich drogach brak (zawsze jest taxi), jednak.. Piątego dnia dzięki tej lokalizacji jesteśmy pierwszą grupą w rezydencji Sisi. Pałac jest tylko nasz. A dzięki Panu Łukaszowi chyba każdy wyobraża sobie, że jest cesarzową, ma talię osy i włosy do kolan. A już na pewno każdy widzi jak Sisi przechadza się po swych włościach. Cykady grały tylko dla nas. Następnie niespieszny spacer groblą, na Kanoni, z widokami po lewej i prawej stronie, z których nie wiadomo który lepszy. Kolejne pocztówki: Mysia Wyspa i monastyr Vlacherna. Koty śpiące na grobie, nadlatujące i startujące samoloty, atrakcja za atrakcją. A przy tym ciut czasu wolnego, by pojeść, popić, podumać, popodziwiać i wyskoczyć z kasy. Tej na Korfu można naprawdę sporo wydać.Krótki przejazd i zwiedzanie starówki. Jest po prostu fantastyczna!!!! Tu zbędne jakiekolwiek opowieści. Kerkyra jest cudna i już. Plątanina przeuroczych uliczek. Na widok schnących prześcieradeł i gaci nigdy nie przestanę się wzruszać. W stolicy wyspy jesteśmy ok. 3h. Zdecydowanie najciekawsze jak dotąd miejsce. Orzeźwienie na łódkach pływających po błękitnych grotach zatoki Paleokastritsa to kolejna godna polecenia tego dnia atrakcja. Fakultatywna. Aczkolwiek spodziewałam się większych grot. Jednak bosko jest popływać po wodzie w takich kolorach jak w tej zatoce.. O ile później jest sporo czasu na plażowanie (bodajże ponad 2h), tak z całego serca polecam wspiąć się wyżej, ku monastyrowi. Tam o niebo lepsze widoki. Co więcej, chyba najlepsze jakie można oglądać na tym wyjeździe. By to zobaczyć, już u góry, na punkcie widokowym z armatą, warto rozejrzeć się za furtką i iść gdzie ścieżka prowadzi. Idąc dalej prosto wzdłuż stojącego tam ogrodzenia, po 1,5-minutowej wspinaczce docieramy na kolejny punkt widokowy, tym razem ogrodzony siatką. Stąd widzimy dwie zatoki. Szczena opada do kolan. Kolana padają na ziemię. Przecudne miejsce! Epicki skrawek ziemi. Mistyczne doznania. I nikogutko. Aż żal stamtąd wracać. Monastyr równie ujmujący. Darmowy wstęp. I tylko trzeba bezwzględnie przywdziać kiecę, którą wręcza pan z panią na wstępie. Dalej już tylko krużganki, urokliwe zakamarki, plątanina zieleni, soczyste bukiety bugenwilli, koty o niesamowitych oczach (niczym turecki Van), jakieś sklepiki i miejscowe smaczki, wreszcie dająca ukojenie w upalny dzień klima. W samej cerkwi. A od popa można dostać. Pałką po nogach. Zaczepniś. Biały Święty Mikołaj. Wracając można też podrażnić się z osłem i zakupić (po wcześniejszym posmakowaniu) owoce wygrzane na greckim słońcu. Obłęd. Fantastyczny dzień. Najlepszy.Szóstego dnia ponownie czilałt na promie. Przy promieniach wschodzącego słońca. Smutek, bo żegnamy się z Korfu. Znowu jednak widokowa trasa przejazdowa. Pocztówka za pocztówką i dreszczyk, że przed nami nowego rodzaju atrakcje. Docieramy do Albanii. Góry, wioski, osiołki, owce. Wreszcie Gjirokaster. Ciekawe, pięknie położone miasto. Ciut wspinaczki, ciut potu spływającego po plecach, ale ze wszech miar warto! Najpierw przegląd szydełkowych robótek (że też nie dałam zarobić jakiejś Pani Albance! Tak dobrze im z oczu patrzy!), potem coś dla facetów: jak nie armaty, to samoloty. Za to dla wszystkich niesamowite widoki. Z twierdzy. Na całe miasto. I na to, co poza nim. Góry w kolorze chałwy. Później w dole.. spacer kamiennymi uliczkami, wgląd na to, jak ongiś żyło się w Albanii, a potem już tylko rozpusta. Sporo sklepików. Wybór wielki i lepiej z tego korzystać. Koniaki, brandy, arbuzowe dżemy (nie upierajcie się, by był on czerwony, wcześniej prześledźcie jak robi się ów dżem w Albanii, będziecie zaskoczeni!). Są też wszelkiej maści suweniry. Jest w czym przebierać. Jest co potem dźwigać. A po powrocie, już w domu, mamy coś, co bankowo korzystnie wpłynie na nieuniknioną depresję pourlopową. Skoro o jedzeniu i popitku mowa, to albański obiadek smaczny bardzo! Jakże zazdroszczę im tego sera! "Kotleciki" z miętą koniecznie muszę jakimś cudem odtworzyć! Przez to nie pamiętam co było potem. Zdaje się, że nauka albańskiego. Łajza tkwi mi w głowie. Za to w hotelu w Tiranie każdy, kto napotka w swym pokoju jacuzzi, zapewne zapamięta Green Hotel na zawsze. Dużo śmiechu w związku z tym. Pachnący świeżością hotel, widoki od strony innej niż ulica, niezapomniane. Wprowadziłabym tu zakaz włączania tv i nakaz upajania się materacem. Mlaskanie ze smakiem na śniadaniu robi się samo. To nieuniknione.Wydawało mi się, że siódmy dzień będzie z deka nudny. Bo naście lat temu byłam już w Tiranie. Tymczasem oszołomienie, z którego wyjść nie mogę do tej pory! Ile zmian! Dzicz i folklor utracone bezpowrotnie. I już nie kurzy się za nami jak jedziemy do Tirany! Normalne, europejskie miasto. Tylko bunkry jakieś takie niebezpieczne. Wcześniej zupełnie niewyeksponowane, trzeba było wierzyć na słowo, że Albania bunkrem stoi. I nikt nie uwierzy jak powiem, że Albańczycy naprawdę nauczyli się już jeździć! Ciekawe jak Tirana będzie wyglądała za kolejne naście lat.. Mercedesy, kozy, krowy, bunkry i 2 jeziora, z których nie wiadomo które ładniejsze. Takie sielskie klimaty na punkcie widokowym tuż przy granicy z Macedonią. Gapa ten, kto nie podejdzie do rozsianych na łące „pieczarek”! Ciekawy dzień. Popołudnie równie przyjemne, bo znowu jesteśmy w Macedonii i jest czas na odpoczynek. W Pestani. Hotel Desaret. Pluskanie w basenie tudzież ciepłym Ochrydzkim Jeziorze. Zagubienie się w wijących ku wzgórzom uliczkach Pestani to najlepsze, co mogłam zrobić. Fajnie podpatrzeć jak mieszkają. Zdjęcia romantyczne oraz z uprawy kiwi, pomidorów i papryk. Będę nudna, bo ósmy dzień również interesujący! Pomijam doskonałe widoki za autokarowymi oknami. Te są z nami od rana do wieczora. Kto odrobi pracę domową i poczyta/poogląda trochę filmików z karnawału w Vevcani, ten nie powie, że tam tylko jakieś źródełka! Zatrważające miejsce przyprawiające o ciarki na plecach. A do tego doznania dla kubków smakowych: bardzo smaczna kawa i najlepsze na świecie melony (przywieziony do Polski po prostu rozwalił system). Gęsia skórka jest również w kompleksie klasztornym św. Jana Bigorskiego. Śliczne miejsce! Najładniejszy ikonostas. Przejazd Parkiem Narodowym Mavrovo i od razu załącza się tęsknota dlaczego znów mijamy Kanion Matki, a tuż za nim pozostawiamy w tyle Skopje.. Ku rozpaczy, zostawiamy też Macedonię!! Na otarcie łez, wieczorem jednak kolejne ciarska. Serbia. Hotel Bavka. 3 sale. 3 wesela, w tym dwa w odrębnym budynku. Gdy na jednym z nich w pewnym momencie na środek sali wychodzi ok. 10 Serbów i zaczynają dąć w trąby, trąbki, puzony i inne mechanizmy dęte.. gdy jeden z nich jak oszalały wystukuje rytm.. gdy w powietrzu zaczyna rozbrzmiewać jedyna i niepowtarzalna, bo ich, wersja Kalashnikov'a.. totalne szaleństwo. Każdy włos dęba. Ciężko odejść od okna. Dopełnia się coś, co w zeszłym roku przegapiłam w Serbii. Festiwal Trąbki i występy grajków na żywo. A oto teraz Guča dzieje się przede mną. Ciarska nie chcą zejść z pleców. Coś n i e s a m o w i t e g o.Dziewiątego dnia Hotel Bavka nadrabia również niedociągnięcia Vinskiego Dvoru w kwestii serbskiego śniadania. Mniam. Niektórzy w opiniach psioczą, że nie ma wind. To prawda, ale jest mnóstwo osób do pomocy. Trzeba przyznać, mają pare serbskie chłopy. Nie tylko, by dmuchać w trąby. Rach ciach i nie wiadomo kiedy waliza już w pokoju. Bardzo przyjemny hotel.Po smacznym śniadaniu, kolejny serbski smaczek. Diabelskie Djavolja Varos. Klimatyczne, widokowe, bardzo ciekawie usytuowane. Potwierdza tylko, że to, co fajnego w Serbii, ukryte jest z dala od autostrad. A potem już tylko weselej. Od ilości spróbowanych diabelskich ognistych wód. Warto mieć tu jeszcze kasę!A w Nowym Sadzie szeroko otwarte oczy, bo wieczory w Serbii.. To trzeba zobaczyć na własne oczy!Dzień dziesiąty.Woszczyce.Budzimy się.Przecieramy oczy..Czy to był sen?Ciężar walizy i jej zawartość zdradza jednak, że nie!Ten, kto dobrnął do tego miejsca, niech teraz wróci do dwóch pierwszych zdań napisanych na samym początku i przeczyta je jeszcze raz..Ktoś jeszcze zastanawia się nad tym wyjazdem? Proponuję natychmiast przewietrzyć walizę i w drogę!

    eSTe - 29.08.2018  | Termin pobytu: sierpień 2018

    33/33 uznało opinię za pomocną

telefon

Pobierz aplikację mobilną Rainbow

i ciesz się łatwym dostępem do ofert i rezerwacji wymarzonych wakacji!

pani-z-meteracem