5.4/6 (127 opinii)
6.0/6
Hotel położony idealnie. Plaza jest szeroka i przepiękna, można wybrać miejsce spokojne lub przy basenie. Domki urokliwe, gdy szczęście dopisze to można dostać domek w pierwszej lini przy plazy :) CUDOWNIE !!!! Posiłki urozmaicone i smaczne.Obsluga sympatyczna.
6.0/6
super polecam
6.0/6
Dotarliśmy wczoraj dopiero o 23 czasu lokalnego, czyli 21 naszego. Lot to jedno, nie było tragicznie ale potem przejazd przez Mombasę. No i to już były wrażenia. To, z czym się zetknęłam w Maroku w porównaniu z tym jak tu ludzie żyją. Bądź ci bądź w mieście. To była tylko przygrywka. Potem, jak się okazało czekała nas przeprawa promowa. No nie maja mostów ci ludzie. Trwała 4 minuty. A potem przejazd takim klepanym autobusikiem do hotelu. Bagaże jechały na dachu:) Hotel to już inna bajka. Bardzo ładnie. Plaża i ocean w zasięgu oka. Kenijski chillout Trochę obserwacji. Czas - pojęcie bardzo tutaj względne. To nie czas rządzi tutaj ludźmi, jak w naszej kulturze. To ludzie rządzą czasem. Żyją raczej rytmem natury. Na wszystko w zasadzie trzeba trochę poczekać. I dla Europejczyka przyzwyczajone go do tego, że wszystko musi mieć natychmiast to może być szok. To główny powód niezadowolenia niektórych przyjezdnych. Chillout. Spokój, wolny krok i powłóczyste spojrzenie. I to nie ma nic wspólnego z lenistwem. Chociaż można odnieść i takie wrażenie gdy widzi się kobiety dźwigające na głowie stos chrustu, podczas gdy faceci w tym samym czasie szwendają się po plaży... Poza tym są grzeczni i uczynni. Od razu chcą pomagać. Oczywiście ci na ulicy z reguły za pieniądze. To jest Afryka. Te hotelowe domki z zewnątrz to taka namiastka afrykańskiej wioski. Tyle że są bielone. Te w wioskach są niemalowane a ściany pokryte są takim glinianym tynkiem. Reszta, środek, wyposażenie, wnętrza restauracji, basen itd., jeśli chodzi o standard są na dość wysokim poziome. Wnętrza kolonialne. Charakterystyczne brązowe meble , kremowe ściany i kolorowe dodatki, metalowe lampiony i duże misy. Bardzo tu dbają o porządek. Ogród jest bardzo duży. Rosną ogromne baobaby. Nawadnianie trawnika non stop:-) To oczywiście dotyczy obszarów hotelowych bo miasteczka to jest specyficzną afrykańska gemela. Wczoraj wybraliśmy się do pobliskiej wioski Ukunda do sklepu. Sklep jak sklep zaopatrzony niczego sobie ale zostaliśmy dokładnie sprawdzeni na okoliczność posiadania broni:-) każdy jeden klient obowiązkowo. Kenijska kawa po wnikliwej konsultacji dotyczącej jakości została zakupiona:-) Do kolacji przygrywa pianista. Miło. Wieczorem ocean wyrzucał na brzeg dziesiątki krabów. Pierwszy raz widziałam coś takiego. Są szybkie. Jak już nie bardzo mają gdzie uciec zagrzebują się w piasku. Jumbo! (Znaczy cześć) Dziś po śniadaniu spacer plażą dostarczył nowych doświadczeń. Biały na plaży oznacza możliwość zrobienia interesu dlatego natychmiast nie wiadomo skąd masz wokół ciebie mnóstwo chętnych do rozmowy, ale przede wszystkim sprzedawania praktycznie wszystkiego tubylców. Koralików, wyplatanek, drewnianych arcydzieł, kolosów z mleczkiem i bez, zdjęć z wielbłądami, nurkowania, safari, masażu jedzenia i cholera wie czego jeszcze. Na hotelowej plaży jest oczywiście spokój bo strażnicy dbają żeby nikt nie narzucał się gościom. Z reszta ci tzw. beach boys nie są niebezpieczni, chcą zarobić ale odmowę przyjmują grzecznie z afrykańskim luzem. Można się przyzwyczaić. Na koniec jeszcze oczom naszym ukazała się grupka małp. Niestety nie zostały uwiecznione. Z wysokiego konia i z powrotem Dziś dzień pełen kontrastów. Wyrwani o poranku z sielskiego zakątka wyruszyliśmy maleńkim busem w kierunku wioski Shimoni. Po niespełna godzinnej jeździe ekstremalnej jeśli chodzi o stan drogi mijając niezliczone tuk-tuki ( kolorowe trójkołowce), mężczyzn idących lub jadących na byłe czym, chyba do pracy i kobiety - najbardziej kolorowe istoty w tym przedziwnym kraju, dotarliśmy do miejsca, które nagle odsłoniło przed nami prawdziwą Kenię. Wioska tętniąca życiem. Ludzie, sklepy, szkoła, port rybacki, targ, ruch i gwar. Wszyscy uśmiechnięci i życzliwi. Uliczni sprzedawcy wody, cukierków i zeszytów dla dzieci ( potem wyjaśnię po co te zeszyty), lokalny przewodnik Omar świetnie mówiący po polsku, kobiety i niezliczoną ilość dzieci. Wszyscy od rana do wieczora coś robią, przemierzają kilometry do najbliższego miasta na targ lub do szkoły, łowią ryby lub maja jakiś interes na miejscu. I to wszystko na tle czerwonej ziemi i czerwono brązowych domków-lepianek pokrytych trzciną, wszechobecnej gemeli i przeogromnej biedy. Po tym widoku i małym spacerze po wsi wsiedliśmy na drewniane łódki, których widok miał prawo budzić zwątpienie, jeśli chodzi o ich stan. Wypłynęliśmy na ocean w kierunku wysepki Wassini. Po drodze pełni skupienia wypatrywaliśmy delfinów ( z sukcesem!) i podziwialiśmy przepiękne widoki. Jeszcze nurkowanie na rafie i dobijamy do wyspy. Przeogromny turkus oceanu i biel idyllicznych plaż znowu przeniósł nas do raju. Około 13 miejscowa restauracyjka podjęła nas przepyszną zupką z mleka kokosowego, rybą i krabami, których pancerzyki tłuczone były drewniana pałką. Piwo Tusker, całkiem niezłe, jak twierdzi Michał i bardzo tutaj popularne, kawka, herbatka. Na koniec wizyta w kibelku, co też zostawia ślad na psychice Europejczyka. Ruszamy dalej do pobliskiej wioski, żeby odwiedzić szkołę. I tu pora na historię zeszytów, ołówków i cukierków. Za pierwszym białym domkiem grupka dzieci wyciąga rączki po słodycze. Wszystkie tak śliczne, z wielkimi czarnymi oczami. I tak samo brudne. Na bosaka. Wyjmujemy cukierki. Próbujemy iść dalej. Biegną następne. Więcej i więcej. Z nimi miejscowe kobiety, które mimo wszystko, przynajmniej w moich oczach, są piękne, kobiece i kolorowe niczym rajskie ptaki. Idziemy oblepieni dziećmi. I nagle widzimy tak niesamowicie trudną do opisania biedę. To już nie lepianki a szałasy, brak prądu, brak wody ( słodka jest tylko deszczowa) Wszędzie pył, kurz, kamienie, kilka kóz, osiołków, jakieś kury. Grupka kobiet, mnóstwo dzieci. Wchodzimy do szkoły, jak na te warunki zupełnie nieźle zorganizowanej. Są klasy, uczniowie, nauczyciele. Wszystko na miarę lokalnej społeczności. Uczniowie wybiegają z klas na wieść, że przyjechali biali i z pewnością maja cukierki:-) Oglądamy też coś na kształt szpitala. Jest punkt wydawania leków, pokój dla rodzących i wielka czarna tablica, na której zapisuje się wszystkie przypadki zachorowań. Trudno oderwać wzrok. Spędzamy tam około godziny. Dyrektorowi szkoły zostawiamy trochę pieniędzy na książki i zeszyty. I znów wracamy do naszej rzeczywistości. Na horyzoncie majaczy ocean. Pijemy kawę i zajadamy owocowa sałatkę. Przypływa po nas łódź i wracamy na wybrzeże. Jeszcze powrotna jazda zatłoczoną drogą. Po drodze miejscowy koloryt. Jesteśmy w hotelu, gdzie grzeczność obsługi momentami onieśmiela nielicznych gości. Nie pisałam o tym, ale jest nas tu może że 15 osób. Obsługi jest przynajmniej 2-3 razy tyle. I przez cały czas trzymają standard. Myślę, że gdyby gości było 2 byłoby tak samo. Kończymy dzień pyszną kolacją, pianista gra swinga. Myśl o przeżytych dzisiaj chwilach miesza radość że smutkiem. Ale taki jest świat. Taka jest Kenia. Jutro wyruszamy na 2 dniowe safari. Afryka dzika Nadszedł wreszcie wyczekiwany wyjazd na safari. Wczesnym rankiem z hotelu zabrał nas kenijski kierowca i wyruszyliśmy w kierunku Mombassy na spotkanie z drugą ekipą. Wszystko szło ok do momentu przeprawy promowej. Nagle wszystko tam stanęło. Sznur samochodów i morze ludzi próbowało dostać się na 2 z 4 zwykle działających promów. Wyglądało na to że postoimy tam najmniej 2 godziny. Przesuwaliśmy się w tempie żółwim, co dla mnie było okazją do poczynienia kolejnych obserwacji. Głównie specyficznie kenijsko-mieszczańskich obrazków. Mrowie ludzi. To właściwie najważniejsza z nich. To mrowie właśnie jak się okazało było powodem zatkania się portu. Musiała nawet za interweniować policja i rozgonić tłum strzelając w powietrze. Udało się przepłynąć. Zbiórka i ruszamy do Tsavo East. Jedziemy najgłówniejszą z głównych dróg- drogą transafrykańską. Kurz, tłok, żadnych pasów jezdni. Ruch jest lewostronny. Z nami głównie ciężarówki. Pobocza brak. Wzdłuż drogi dzieje się sporo. Bary, ktoś sprzedaje węgiel drzewny, ktoś naprawia opony. Trwają jakieś roboty drogowe. I nagle... drogi brak całkowicie. Okazuje się, że kładą nowy asfalt i kilkanaście kilometrów jedziemy po piachu i kamieniach, walcząc z wybojami. Pył przesłania dokładnie wszystko. Nasz kierowca jest niewzruszony. Dojeżdżamy do bramy Tsavo przecinając nową linię kolejową. Jeszcze siusiu, bo za chwilę zacznie nas obowiązywać zakaz wysiadania z auta i ruszamy. Pierwszy odcinek niby nic, lecz już po krótkiej chwili zaczyna się. Pierwsze wyłoniły się gazele, potem przeróżne gatunki antylop, zebry, guźce. Na horyzoncie stado słoni. W między czasie dziesiątki bocianów. Przypuszczalnie tych, które na zimę opuściły Polskę :-) Jedziemy z otwartym dachem samochodu. Panuje cisza. Rozglądamy się to na prawo to na lewo próbując złapać wszystko aparatem. Jedziemy dalej zagłębiając się w bezmiar sawanny. Pod kołami czerwona ziemia. Zwierzęta zaskakują nas raz po raz. Są oraz bliżej samochodu. Najczęściej stada dłoni za nimi rozmaite antylopy. Nagle zebry brykające wśród traw. Za zakrętem żyrafy podskubują liście drzew. Za wielką polaną z wodopojem grupka bawołów. I tak mija kilka godzin. Około 14 dojeżdżamy no naszego lokum. Lodga położona jest na zboczu góry. W dole 2 wodopoje i miejsce do obserwacji. Na wjeździe wita nas psotna grupa pawianów. Jemy obiad. Na dole wodę popija słoniowa rodzinka. Tsavo East otacza lekko górzysty już teren. Klimat jest tu inny niż na samym wybrzeżu. Jest trochę chłodniej, niebo przesłaniają chmurki. Zaliczamy nawet niemały deszcz. W krótkiej chwili na tej suchej jak pieprz ziemi pojawiają się ogromne kałuże, momentami uniemożliwiając przejazd. Ziemia jest jeszcze bardziej czerwona. Po deszczu suche trawy sawanny zdają się zielenić. Roztacza się orzeźwiający zapach. Podziwiany rozmaite gatunki ptaków. Nagle wprost na drogę wkracza dość niezgrabnie młody słonik. Za nim mama i reszta stada. Zajadają liście, ocierają się o pnie drzew, cały czas miarowo wachlując wielkimi uszami. Mają czerwoną pomarszczona skórę i maleńki ogonek. Białe kły błyszczą przy trąbach. Słonie są tutaj zdecydowanie numerem jeden. Jest ich mnóstwo. Są blisko. Nie zwracają na nas uwagi. Nasz kierowca jest bardzo cierpliwy. Wypatruje z nami zwierząt. Snuje ciekawe opowieści. W każdym aucie jest CB radio, dzięki czemu szybko rozchodzą się wieści gdzie warto pojechać. Wszyscy liczą na to że pokażą się lwy. Jednak nie tym razem. Po deszczu zwierzęta schodzą w głąb sawanny. Miejsca że sztucznymi wodopojami nie są już tak atrakcyjne. Zapada zmrok i zwracamy do lodgy. Wieczorem i nad ranem słychać ryki zwierząt. Z naszego okna roztacza się przepiękny widok. Okiem sięgamy kilkanaście kilometrów bezkresnej sawanny. Płaskie korony drzew zdają się podtrzymywać niebo. Następnego dnia zaczynamy kolejny objazd. Mamy szczęście do bliskiego spotkania z małym stadkiem żyraf i sporym dla odmiany pawianów. Samice czmychają z maleństwami przyczepionymi na brzuchu lub na grzbiecie. Tuż obok przechadzają się strusie. Odbierany obiecujące info o wylegującym się na drzewie leopardzie. Niestety opuścił wygodną miejscówkę gdy tylko podjechał pierwszy samochód. Godziny mijają, a my po woli kierujemy się do bramy. Następny punkt to wizyta u Masajów. To znane z waleczności plemię żyje do dziś zgodnie z dawnymi tradycjami. Odwiedzany jedną z wielu wiosek. Zasiedla ją 50 osób. Witają nas smukli kolorowo ubrani mężczyźni. Uśmiechają się, prowadzą do wioski. Za oplecioną z gałęzi bramą grupka dzieci. Za nimi następne i kilka kobiet. Dookoła lepianki. Maleńkie kózki i kury. Dzieci śmieją się. Są chętne do zabawy. Mężczyźni tańczą dla nas tradycyjny taniec, zapraszają do domów. Jest tam kompletnie ciemno. 2 pomieszczenia. Jedno to w całości łóżko dla dzieci, drugie to łóżko rodziców. Masaje mogą mieć nawet po 4 żony. W każdej rodzinie jest zwykle kilkanaścioro dzieci. Wszyscy wyglądają jak kolorowe ptaki. Kobiety i dzieci ujmują urodą. Zabawiamy u nich około godziny. Efektem wizyty jest zakup malajskich bransoletek. Podróż powrotna przedłuża się z powodu awarii jednego z samochodów. Nie jedziemy już drogą transafrykańską. Kierowca wybiera boczna drogę. Nie ma tu ciężarówek, ale już po chwili uświadamiamy sobie że nie ma też żadnej nawierzchni. Trzęsie nami niemiłosiernie, a widoki za oknem odsłaniają nam znowu prawdziwą Kenię. Mijamy osady i wioski. Wyglądają jak wyrosłe z piachu zjawy. Szkielety domostw oblepione ziemią i trzciną. Dachy są lub ich nie ma. Przy nich kolorowe kobiety. Po drodze mijamy miejscowych przemierzających kilometry. I całe mnóstwo dzieci. Gdy nas widza biegną za samochodem wołając o cukierki. Śmieją się. Jest bardzo, bardzo biednie. Obok sznureczek kobiet noszących na głowach baniaki z wodą. W większości nie ma prądu. Jest za to sporo szkół. Dzieci z nich wychodzące są ubrane w mundurki. Tak przejeżdżamy kilkadziesiąt kilometrów tym razem omijając przeprawę promową. Około 18 docieramy do hotelu. Strażnicy zamykają bramę. Za nią zostaje Kenia i jej mieszkańcy a nas witają rozbrykane małpki, mieszkanki naszego hotelu. Zmywamy z siebie kurz safari. Jutro odpoczynek. Pożegnanie z Afryką Dziś zażywany hotelowo-plażowych rozkoszy. Od oceanu przyjemnie powiewa. Tuż nad ziemią fruwają setki białych motyli. Leżymy pod palmami. Można się poczuć jak w tropikalnym raju. Dla mnie najbardziej wartościowe było tych kilka wcześniejszych dni ale cudownie jest poleniuchować tak jak dzisiaj:-) Odbyłam także krótką lekcję składania serwetek u naszego kelnera. Bardzo cierpliwie tłumaczył i cieszył się chyba bardziej niż ja. Kupione wczoraj masajskie bransoletki poddane zostały gruntownej dezynfekcji :-) ponieważ do wielu czynności używają oni krowich odchodów i tymi raczkami potem dziergają te ozdoby...Ten jedyny masajski atrybut bez zastanowienia przejmuję. Reszta jest dla nas absolutnie nie do zaakceptowania. Tym bardziej podziwiam szczególnie ich kobiety. Trzeba wiedzieć że takie życie wynika z ich świadomego wyboru, bo przecież doskonale wiedzą jak wygląda wszystko dookoła. Ich kolorowy wizerunek sprawia, że dla niedociekliwego turysty spotkanie z nimi jest doświadczeniem niemal teatralnym. Jednak gdy zagłębisz się w tradycję plemienia dowiesz się np, że nadal hołdują szamańskim obyczajom, a obrzezanie dziewczynek, choć już nie tak okrutne jak kiedyś nadal jest praktykowane. Nade mną odmówiono modlitwę w intencji macierzyństwa:-) A jeszcze by lekko utemperować nasze obawy, że panoszą się tu hordy czyhających insektów, robali i innych chorób. Jest to z lekka paranoidalne. Malaron zażywany jest przez nas jedynie pro forma. Absolutnie nie ma żadnego ryzyka by jeść owoce, które są przepyszne i byłoby głupotą nie próbować. Mycie zębów w kranówce również niczym nie grozi. Woda jest trochę niesmaczna bo odsalana i tyle. Komarów praktycznie nie ma o tej porze roku. A żeby się czymś skaleczyć lub zatruć trzeba się bardzo postarać:-) Całe szczęście nie poddałam się tej szczepiennej histerii. Jeśli się tu wybierzecie wysterylizowane sztućce może zostawić w domu. Polską wodę też. Hotel zapewnia gościom codziennie dostawę butelkowanej wody do pokoju, a obsługa wybitnie db o porządek i czystość.
6.0/6
Bardzo polecam hotel Jacaranda Indian Ocean. Hotel może nie jest najnowszy, ale ma swój klimat. Jest pięknie i czysto. Hotel jest stylizowany na ogród, co wygląda bardzo egzotycznie i aż przyjemnie jest przemieszczać się na terenie hotelu. Nad bezpieczeństwem czuwa ochrona. Obsługa hotelowa na najwyższym poziomie. Jedzenie smaczne, bardzo duży wybór zarówno na śniadanie jak i obiadokolację. Pokoje klimatyzowane. Zdecydowanie warto docenić również wysiłek animatorów, którzy każdego wieczoru starali się umilić czas gościom prezentując różnego rodzaju animacje (m.in. taniec, karaoke). Absolutnie nie ma się do czego przyczepić, zdecydowanie warto wybrać ten hotel na wypoczynek. Polecam również fakultatywną wycieczkę na safari do Tsavo East - przewodnik bardzo ciekawie opowiada, można się dużo dowiedzieć zarówno o zwierzętach w parku, jak i o samej Kenii i Afryce :)