5.1/6 (86 opinii)
5.5/6
I zieleń kraju długiej białej chmury, chciałoby się dopowiedzieć. Jednak odpowiedniejsze jest - Australia nie chce wypuścić z rąk, a Nowa Zelandia, choć nie mniej piękna, dopomina się o swoje miejsce, ale jak wiadomo pierwszy afekt jest silniejszy niż drugi:). Czemu akurat tak daleka wyprawa i właśnie tutaj? Czy to dawna lektura książki Szklarskiego, czy zwykły podręcznik z geografii z wypłowiałymi zdjęciami australijskich pustkowi, a jak sugestywnymi… Od myśli do czynów i już się tam jest, a ścisłej w fantastycznym Sydney - pięknej metropolii, pełnej ciekawych zabytków, ładnych parków i zachwycających, nowoczesnych budowli, a także dającej frajdę leniuchowania na ładnych plażach i degustowania specjałów miejscowej kuchni w najróżniejszych restauracjach. Najbardziej z tego wszystkiego urzekł mnie wieczorny rejs po zatoce Port Jackson, podczas którego można cieszyć się widokiem bardzo ładnie oświetlonych, ikonicznych Harbour Bridge i Opery w Sydney, jak i spacer alejkami ogrodu botanicznego, wśród bambusowych zagajników, sukulentów i tropikalnych drzew. W ogrodzie znaleźliśmy uroczą kawiarenkę serwującą dobrą kawę flat white, a zafundowaną tu przez bardzo miłą i jak się później okazało również bardzo kompetentną naszą przewodniczkę Barbarę. Wyjazd poza miasto zawiódł nas m.in. do Gór Błękitnych, gdzie urzeczeni obserwowaliśmy roztaczającą się przed nami zieloną dolinę Jamison, nad którą unosiła się niebieska eukaliptusowa mgiełka i pobliskie zaklęte w kamieniu trzy siostry, według aborygeńskiej legendy czekające na odnalezienie klucza i ich odczarowanie. Inną atrakcją, poza widokami, był zjazd kolejką, prawie pionowo dół, przy muzyce z filmów o Indianie Jonesie. Dzień zakończyliśmy w Manly, gdzie była okazja poplażować i popływać, a także zjeść w „Manly Grill” bardzo smaczną rybę Barramundi. Mieliśmy w tej restauracji też pierwszą sposobność zobaczenia jak Aussies świętują w weekend, w który, co tu dużo mówić, …nie wylewają za kołnierz. Rano: pobudka, śniadanko i lot do Cairns - tropikalnej wilgotnej północy Queenslandu. Nasz tutejszy kierowca po powitaniu stwierdził, że przyjechaliśmy właśnie z Meksyku, no bo cóż Nowa Południowa Walia jest po prostu… na południu. Gwoli ścisłości „Meksykanie” odgryzają się mieszkańcom Queenslandu nazywając ich… „banana benders”. Tutejszy hotel przypominał mi trochę sceny z filmu „Rok niebezpiecznego życia”, w których główny bohater (Mel Gibson) leżąc na łóżku patrzył na wirujący u sufitu, nieprzynoszący mu ulgi wentylator. Na szczęście, inaczej w filmie, klimatyzacja zaczęła działać:). Rano: pobudka, śniadanko (o rany, znowu jajka i bekon) i krótka lekcja… australijskiego angielskiego, udzielona nam przez naszego kierowcę - tubylca . How ya goin’ zamiast how are you, see ya mate na pożegnanie, choć na pożegnanie, przed rejsem na rafę zapytał nas czy nie zapomnieliśmy o thongs (klapkach) i cozzie (stroju kąpielowym)… No worries… A jak sama rafa? Pogoda niestety nie dopisała i podczas pochmurnej aury i jeszcze lekkiego deszczu tutejszy podwodny świat nie był niestety tak kolorowy jak można to sobie było wyobrazić, ale i tak warto było tu przypłynąć. Po zakończeniu rejsu wybraliśmy się do „Dundee's Restaurant on the Waterfront”, jak się później przekonaliśmy, najlepszej restauracji na całej trasie wycieczki. Największą jej zaletą, oprócz bardzo dobrej lokalizacji i wzorowej obsługi, były doskonale przyrządzone i odpowiednio podane potrawy, których smak wspominaliśmy jeszcze długo po kolacji. A jedliśmy tam: ostrygi, steki z kangura, a także Australian Sampler Plate, na który składały się najróżniejsze gatunki mięsa i ryb oraz owoce morza. Następny dzień to fakultatywny, pełen atrakcji wyjazd do leśnego rezerwatu Formartine w okolicach Kurandy. Czego tu nie było: najpierw jazda kolejką nad bujnym i zielonym lasem deszczowym, spacer po nim samym, poźniej rzucanie bumerangiem i dzidami oraz poznawanie aborygeńskiego folkloru (dla chętnych okazja do krótkiego wspólnego występu i gry na didgeridoo), a także możliwość zrobienia sobie zdjęcia z koalą na swoich rękach, by na koniec przejechać się wzdłuż rzeki Barron zabytkowymi wagonami dawnej kolei górniczej. Super! Z Brisbane najbardziej utkwiła mi w pamięci bardzo ładna wieczorna panorama miasta z góry Coot-Tha oraz świetny widok na Story Bridge z okien autokaru i później z nabrzeża przy terminalu promowym w pobliżu Eagle Street. Przy tej ulicy znajduje się wiele dobrych restauracji, z czego (i po doświadczeniach z Sydney) można by sądzić, iż Australijczycy uwielbiają jeść mając przed oczami perspektywę jakiegoś mostu:). A tak na poważnie to nie ma przeszkód, by zarekomendować to miejsce na kolację. Polecam tu (np. w „Madame Wu”) spróbować lucjana i charakterystycznego dla miejscowej kuchni chowdera z owocami morza. Nasyceni wrażeniami z wybrzeży lądujemy w samym środku kontynentu, czerwonym centrum Australii, określanym tu jako Red Centre. Czerwone jest tutaj wszystko – każda droga, pobocze, kamień i głaz. Nawet niebo o poranku i zachodzie mieni się we wszystkich odcieniach purpury, różu i czerwieni. Red Centre to przede wszystkim ścieżki trekkingowe i trasy widokowe wśród urzekających formacji skalnych, z czego największymi atrakcjami są: uroczy wąwóz Walpa, Dolina Wiatrów (fantastyczna!) i oczywiście niesamowite Uluru, które najpierw ogląda się z oddali, a później, podczas spaceru dookoła skały, ma się je na wyciągnięcie ręki. Uluru można też podziwiać podczas wschodu słońca i w trakcie zmierzchu. Czy warto wstać rano, by ujrzeć świt w Outbacku? Oczywiście, bo choć trudno sprawiać sobie tak wczesną pobudkę, dla takiej przyjemności można się przemóc, bo wschód słońca nad Uluru to rzecz, którą zapamiętamy na długo. Czy zachód słońca urzeknie nas bardziej? Czy może być coś piękniejszego od skał Uluru błyskającej różnymi barwami: od pomarańczy, przez czerwienie po bordo? A jednak tak - nad naszymi głowami kobaltowe niebo z milionami gwiazd, które tutaj mamy tylko dla siebie… Fascynująca i niezapomniana Australia za nami, a Nowa Zelandia zaczęła odkrywać swe uroki: nie za duże, deszczowe, stołeczne Wellington z ciekawymi budynkami rządowymi i niezłym widokiem z Góry Wiktorii, piękne jezioro Taupo, Rotorua z piekielnymi gejzerami, wielobarwnymi jeziorami i bujną roślinnością oraz egzotyczną kulturą Maorysów, frapujący Hobbiton, cudowne jaskinie Waitomo i nowoczesne Auckland otoczone wulkanami o zielonych zboczach, pełne marin i ładnych plaż. Co najbardziej z tego zapamiętałem? Na pewno Wai-O-Tapu, gdzie miał miejsce fantastyczny spacer pośród wspaniałych widoków jeziorek mieniących najróżniejszymi kolorami: bordowym, szmaragdowym, żółtym i pistacjowym oraz czeluści, w których ciagle coś się gotowało, syczało i buchało parą. Druga atrakcja, która utkwiła mi w pamięci to Hobbiton - cudowne miejsce, którym nie sposób było się nacieszyć podczas nie za długiego zwiedzania. A było co podziwiać: urocze domki hobbitów ukryte pośród zielonych wzgórz filmowego Shire, malowniczy staw z młynem, kuźnia i oberża „Green Dragon”, do której gospodarze zapraszali, by wziąć kufel z cydrem i kontemplować nad brzegiem jeziora fantastyczne widoki. Nie można oczywiście pominąć jaskini Waitomo-nadzwyczajnej, przepięknej, powalającej, zachwycającej i tak można by mnożyć bez końca epitety, ale po co, będąc tu po prostu wsiądźmy do łodzi i płyńmy w magiczny rejs pod sklepieniem, które błyszczy niczym nieboskłon usiany gwiazdami…
5.5/6
Jak było, co się działo i czy warto można ocenić tutaj https://empok-podroze.blogspot.com/2018/11/podroz-warszawadubai-dzien-pierwszy-12.html Nie jest to blog komercyjny tylko zapis dla naszych znajomych i rodziny. Na nasze wspaniałe wrażenia z tej wycieczki z całą pewnością wpłynął profesjonalizm i umiejętności zawodowe oraz oczywiście wiedza, pasja oraz humor i uśmiech i urok osobisty naszego Przewodnika, Opiekuna, p. Piotra - polecamy każdemu. Byliśmy w listopadzie 2018 roku. Reszta informacji w linku i kolejnych kilkunastu stronach bloga.
5.5/6
Marzenia się spełniają, trzeba w to wierzyć! Tak daleko i nie tanio., ale wreszcie się udało. Podróż na drugą półkulę jest wyzwaniem ale warto się odważyć. Symbol Australii - opera w Sydney, misie koala, kangury, wielka rafa koralowa oraz majestatyczna góra Uluru...niezapomniane przeżycia. W drugim etapie Nowa Zelandia jakby pomalowana zieloną farbą z pasącymi się owcami, gejzery i wulkany oraz świat Hobbitonu - przepiękna.
5.0/6
bardzo dobra organizacja - zasługa przewodnika Andrzeja Straussa