5.1/6 (337 opinii)
6.0/6
Hotele w miarę ok, wyżywienie również. Jazda autobusem chociaż daleka, to jednak w miłej atmosferze i z miłymi kierowcami. Pilotka wycieczki - program przeczytany z kartki, mało ciekawostek, słaba znajomość o regionie. Wyjazd mimo wszystko udany, warty polecenia.
6.0/6
(…) Kędy majestatyczny Velebit wyznacza granicę między śródlądziem a śródziemnomorskością, odbijając swe oblicze w szafirowej toni Jadranu, Rubinowe wino i złocista oliwa z oliwek nasycają wonią i przednim bukietem smaków potrawy wszelakie Bałkańska klapa przydaje harmonii i stylu Zaś Severina i Dragan epatują esencyjność całości Tam zaistniałem i ja – otoczony rajskością bytu (…) Po wycieczce „Wzdłuż Adriatyku” odbytej ok. 8 lat temu oraz dwa lata temu – „Witajcie w Serbii!”, nadszedł czas na trzecią odsłonę bałkańskich pieleszy. Tym razem wybór padł na „Dalmatyńską Eskapadę”. To swoisty, rzekłbym, i sentymentalny powrót po latach. Jak mawiał kiedyś jeden z pilotów – p. Karolina: „…na Bałkany się wraca…jeśli ktoś choć raz był w tym rejonie Europy, na pewno skieruje jeszcze swoje kroki…”. Zaiste – słowa godne mędrca stały się prorocze! Rozpocznę z deczka Sienkiewiczowsko, ale za to z subtelną projekcją na współczesność: „Rok 2020 to był dziwny rok…”. Aby jednak nie epatować kwestii oczywistych będą (za naszym pilotem – p. Beatą) nazywał go „sezonem 19” lub po prostu „rokiem ukoronowania”. Dorzucę jeszcze do tego, niczym do starannie spreparowanego dania w kociołku dziejów, inną sentencję, tym razem autorstwa Paula Coelho: „Jeśli myślisz, że przygody bywają niebezpieczne, spróbuj rutyny. Ona jest – dopiero – śmiercionośna”. Dołóżmy jeszcze szczyptę lawendy, szafranu, bazylii i oregano w postaci myśli Rashid ad-Daif-a „Kto skoczy do morza, znajdzie perłę, kto będzie siedział na brzegu, przyniesie tylko garść piasku”. Zamieszajmy teraz drewnianą chochlą wyobraźni i rozkoszujmy się całością. Podążajmy śladami dalmatyńskości: aromatycznych oliwek i bursztynowej oliwy, złotych winnic i aksamitnego wina, owoców morza, bogactwem krajobrazów, kultur i zapachów – ku nowej przygodzie…Bądźmy jak Henry Miller dla którego „Cel podróży to nie miejsce do którego zmierzasz, a nowa perspektywa z jaką patrzysz na świat“. A w dodatku: „Dysponując zwykłymi talentami i niezwykłą wytrwałością możesz osiągnąć wszystko” – Thomas Fowell Buxton. W tak szerokiej retrospekcji na pewno odnajdziemy wiele…Przywołajmy zatem te cudne chwile! W Dalmacji, jak mawia imć Robert Makłowicz "Wszystko jest arcy-spójne", tj. i niesamowite jadło, i rajskie widoki ;-) Całość ożywia permanentnie umysł i ciało...stapiając się w jeden byt. W związku z „rokiem ukoronowania” pierwotny plan naszej „eskapady” uległ pewnej modyfikacji, tudzież został delikatnie „zmiksowany”. Lecz w zamian za to nie tylko zrealizowaliśmy poszczególne jego punkty, ale dodatkowo niektóre imprezy fakultatywne weszły w szeroko pojęty standard. W ten sposób np. zaistnieliśmy na Korčuli oraz mieliśmy 3-godzinny rejs promem Jadrolinii do Splitu. O niesamowitym standardzie hoteli już nie wspomnę. Po prostu całość prima sort! Jakże pozytywna była to roszada! DZIEŃ I. Arterie dróg, integracja, afiliacja. Swoja przygodę z „Dalmatyńską Eskapadą” rozpocząłem w Bełchatowie, skąd znajomy podwiózł mnie do pobliskiego Piotrkowa Tryb. Tutaj przesiadka w pierwotnie dowozowy, ale jak się rychło okazało, także docelowy już autokar marki Scania i6, własność firmy z Kielc. Wstępnie ulokowałem się na miejscu nr 54, ale po rozmowie z p. pilot i przesiadkach w Woszczycach – Orzeszu, przydzielono mnie wraz z dwójką znajomych – pobratymcom miejsca na końcu autokaru. Szwedzka wygoda i północny temperament naszego dyliżansu szybko zawiódł nas do „punktu zbornego” we wspomnianych już Woszczycach, a wesołe rozmowy zbudowały pozytywny nastrój od samego początku. Teraz czekała nas ok. godzinna chwila wytchnienia. To najwyższy czas, aby pokrzepić żołądki czymś pożywnym, wypić „rzemieślnicze” piwko z miejscowych browarów, czy też oddać się błogim rozmowom. Tutaj też spotkałem dwu pozostałych towarzyszy podróży, a że znaliśmy się z poprzednich wyjazdów, zatem o globtroterskie nastroje nie było trudno. Czas płynął i ok. 17:00, zajmowaliśmy już miejsca w naszym Dyliżansie nr 2, kwaterując się w przestrzeni kubełkowych siedzeń. Jeszcze tylko mały przycisk dotknięty przez jednego z naszych kierowców i rozrusznik wprawił w ruch potężny 510-konny silnik. Bieg nr 1 i…ruszamy ku dalmatyńskiemu światłu. „Koła w ruch” mili moi! W kilka minut od startu przeszliśmy z kolegami do kolejnego etapu – tj. szeroko pojętej „integracji wewnątrzpokładowej”. Powiało aromatem szyszek chmielowych, tudzież i rodzimy „Bocian” załopotał swymi skrzydłami. Nasza pani pilot – Beata przekazała kilka informacji wstępnych, o annałach podróżniczych, abyśmy wiedzieli co i jak w przestrzeni autokarowej czynić należy. Poprowadziła też wstępny, przyspieszony kurs j. chorwackiego: „polako, polako”, „Opusti se i użiwaj”, „Aj de użiwaj”. „Drodzy Państwo, od tej chwili nasza trasa będzie składała się z jazdy i postojów” – zakomunikowała p. Beata żartobliwie. Tuż przed granicą Polsko – Czeską krótki postój na dotankowanie Scanii, pozwolił poczynić zakupy napojów tudzież innych artykułów natury ogólno-rozrywkowej. Każdorazowo, gdy za oknami autokaru pojawiała się jakaś osobliwość przyrodnicza lub też antropogeniczna – p. Beata raczyła nas wiedzą i ciekawostkami tematycznie związanymi. Ok. 18:40 byliśmy już w Czechach. Atmosfera stawała się coraz bardziej luźna i biesiadna. Tak dobrnęliśmy do kolejnego parkingu tym razem na czeskiej ziemi, na którym spożyliśmy pyszną, aksamitną w smaku szarlotkę popijając aromatyczną „mała czarną”. Gdy już wszelkie potrzeby zostały zaspokojone, ruszyliśmy w kierunku granicy z Austrią. Za oknem ciemna noc z wolna spowijała okolice, lecz w nas póki co wciąż werwa i „gorączka podróżna”. Gawędom, radości, barwnym i pikantnym opowieściom nie było końca. Jeszcze przed 22:00 byliśmy w Austrii i jechaliśmy w kierunku Wiednia. Zmęczenie jednak wdawało się z wolna we znaki. Zatem zlegliśmy na siedzeniach i wsparłszy głowy na polarach, kurtkach, plecakach, czy też awangardowo na butelkach z Fantą – oddaliśmy się marzeniom sennym. Wiedeń przejechaliśmy nie wiedzieć kiedy. W pół – śnie, na pół – jawie trwaliśmy dzielnie, kontemplując od czasu do czasu rzeczywistość za oknem. Kierunek z Wiednia zmienił się na Graz – Maribor. Minęły kolejne dziesiątki minut oraz ok. 2 postojów na toaletę. Sen znów zniewolił nasze powieki. W oka mgnieniu znaleźliśmy się w Słowenii. Fakt ten nastąpił ok. 2:43. Teraz brnęliśmy już wyłącznie w kierunku naszej pierwszej destynacji – Ljubljany. Około 30km – przed nią, o 4:40 zaordynowano nam dłuższy postój na toaletę, poprawienie zewnętrznego image, spożycie wzmacniającego posiłku, wypicie czegoś ciepłego (pochłonąłem esencjonalne espresso). Wykorzystując czas p. Beata rozdała nam także TGS-y, te małe spryciulki – radyjka – szeptuchy, które miały zapewnić nam łączność z bazą przez kolejne dni wyprawy. Aura stała się burzowa, błyskawice rozświetlały niebo tworząc „noworoczny” spektakl. Do samej stolicy Słowenii padało i grzmiało. Gdy wysiadaliśmy na zwiedzanie p. Beata „zaklinała pogodę” i to bardzo skutecznie. Grzmoty i pomruki burzowe oddalały się, wreszcie ucichły…Miałem przeczucie, że będzie pięknie! I było! Jednoznaczne 5+ za organizację i „pomysłowości” wszelakie dzionka I. DZIEŃ II. Spokojna Ljubljana z samego rana, nieokiełznana i majestatyczna Postojna z „ludzką rybką” a później „Alano nad Jadrano” Tak oto, ociupinkę senni z zagubionymi i zdezorientowanymi jeszcze neuronami i synapsami, zaistnieliśmy w stolicy Słowenii i z minami wytrawnych turystów, ok. 6:37 – wysiadaliśmy na zwiedzanie. Ljubljana przywitała nas pochmurną i burzową aurą, ale tak z minuty na minutę, jak za dotknięciem różdżki poprawiała się. Pani Beata zafundowała nam przyjemny spacer po starówce, koło romańskiej Katedry (czyli po słoweńsku – Stolnicy) św. Mikołaja, wzdłuż rzeki Lublanicy z rozlicznymi kanałami, mostami – w tym najsłynniejszymi: 1) potrójnym autorstwa Jože Plečnika oraz 2) smoczym poświęcony Franciszkowi Józefowi. Wg legendy gdy przez ten ostatni podąża dziewica smoki zaczynają z wdziękiem wymachiwać ogonami. Hmm…Jak dotąd nie machały, a nie wiedzieć czemu…Tak czy owak smoki – to jeden z tutejszych symboli. Minąwszy targ oraz mnóstwo kafejek, doszliśmy do placu France Prešerena – słynnego słoweńskiego poety epoki romantyzmu, autora hymnu Słowenii. Persona to zacna i wielkiego serca. Nieszczęśliwie zakochany w Julii Primic – córce bogatego kupca, pisze dla niej wieniec sonetów i w nich (jako romantyczny kochanek) lokuje całą swoją miłość. Uczucie, jak się miało okazać, aż poza grób. Bo oto spoglądają na siebie intymnie i czule: on z wysokości pomnika, ona zaś z fasady budynku naprzeciw, opodal Prešernov trg. Koniecznie trzeba podejść i poczuć magię tego miejsca. Przy placu Prešerena znajduje się również malownicza Frančiškanska cerkev Marijinega oznanenja. Warto choć na chwilę wejść do środka. Jest piękna…! Nad stolicą, na wzgórzu góruje monumentalny zamek z XVII wieku, na który można wjechać kolejką. Rozciąga się stąd cudnej maści panorama na całą Ljubljanę. Tymczasem my kontynuujemy spacer. Zatoczyliśmy krąg i dalej „na pravo”, czyli po naszemu prosto, powróciliśmy do naszej Scanii, zwanej od dziś „Autokaricą”, ot bardziej z bałkańska. W okolicach godz. 7:42 urzeczeni pięknem słoweńskiej stolicy, z pierwszymi wrażeniami, wsiadaliśmy do autokaru i wyruszaliśmy w kierunku Jaskini Postojnej (Postojnskiej Jamy). Ta cudowna, podziemna kraina wciąż istnieje i tętni życiem nie tylko własnym, ale też turystycznym. Ok. 8:30 wysiadaliśmy już u jej wrót. Niebo znów zasnuło się ciężkimi chmurami, a „błyskawiczne” efekty świetlne i grzmoty dodawały krasy oczekiwaniu na wejście. Zaczynało kropić, gdy pogrążaliśmy się we wnętrzu poszczególnych grot, jadąc kolejką elektryczną. Robiło to niesamowite wrażenie. Człowiek w małości swej, w bezkresie natury i jej wytworów. Stalaktytyczne makarony u powały, sklepienia, stalagmity jakby wyrastające ze zwartej, skalnej masy i ich połączenie w postaci stalagnatów. Formy zróżnicowane, o niespotykanych barwach i kształtach. Co chwilę słychać było świst migawek aparatów fotograficznych. Przemierzaliśmy kolejne sale – komnaty urzeczeni ich pięknem i historią. To zadziwiające, że w tak trudnych warunkach żyje zwierzę, zwane „ludzką rybką” lub też „rybką o ludzkiej skórze”, a mowa o Odmieńcu Jaskiniowym. Piękne, niespotykane, odwieczne! Spacer w podziemnym, niczym Verne-owskim, świecie na dystansie 1700m przebiegał w skupieniu i kontemplacji. Ani się obejrzeliśmy, gdy znaleźliśmy się w Sali Koncertowej. Jej niesamowita akustyka sprawiła, że nie mogłem sobie odmówić choćby krótkich zaśpiewów z Barona Cygańskiego „Wielka sława to żart”, czy też „Usta milczą dusza śpiewa” F. Lehara. Oj brzmiało niesamowicie…! Nie należy się też dziwić, iż w drodze powrotnej w wagoniku, podbudowani wokalnie, śpiewaliśmy już razem z kolegą hity polskiej biesiady. Było to niesamowite i uwiecznione, jak się okazało, na filmikach kręconych przez uczestników wycieczki. Po wyjeździe ze świata podziemnych cudów, na powierzchnię, nadszedł czas na pożegnanie gościnnej Słowenii i dalszą drogę w kierunku pierwszego z Naszych hoteli w dalmatyńskich objęciach. Krótko po 11:00 odjeżdżaliśmy z parkingu. Do granicy chorwackiej mieliśmy ok. 1h. Po drodze szachownica pogodowa – słońce przeplatane ciemniejszymi obłokami i od czasu do czasu ożywczy deszczyk. Po przekroczeniu granicy stanęliśmy na parkingu, z którego rozciągał się cudny widok na pasmo gór Dynarskich o nazwie Velebit. Cudnej urody, monumentalne, majestatyczne, z siecią tuneli drogowych oraz ciekawych form skalnych. Spożyłem pierwszy bałkański posiłek w postaci Pljeskavicy s rižotem i povrćem na žaru (odmiana kotleta mielonego z ryżem i grillowanymi warzywami). Po prostu obłędne w smaku! Oczywiście w autokarze zakup i pokosztowanie czegoś arcy-polskiego, chmielowego było po prostu obowiązkiem i dopełnieniem. Wykorzystując czas podróży naszą „autokaricą”, pani Beata wprowadziła nas w geograficzne arkana tych miejsc, wyposażyła w kolejne informacje odnośnie języka chorwackiego (słówka: molim, frajer, pravo, vredna, neudana, itp.), przekazała dane organizacyjne. Słuchaliśmy z zainteresowaniem…Na koniec w chorwacką rzeczywistość wprowadziły nas piosenki słodkiej Severiny. Czas płynął szybko i subtelnie. Ani się obejrzeliśmy, gdy dotarliśmy do Starigradu i pierwszego z naszych hoteli o nazwie Alan (opis w pozycji „zakwaterowanie”). Byliśmy urzeczeni jego wielkością, usytuowaniem nad Adriatykiem a nade wszystko bardzo wysokim poziomem usług. Po zakwaterowaniu oczywiście nie mogliśmy sobie odmówić rozkoszy kąpieli basenowych szczególnie, iż nasze organelle domagały się relaksu po długiej podróży. Po solidnej dozie wytchnienia w toni błękitnych wód udaliśmy się do miejscowego marketu Tommy celem zakupu czegoś „iście bałkańskiego”. Wybór padł na białe wino aksamitne w smaku o wdzięcznej nazwie Chardonnay. Ale było przyjemne w smaku i bukiecie. Jeszcze tylko obiadokolacja w obfitości swej niezrównana, jakoby królewska uczta, po czym daliśmy odetchnąć swym organizmom, układając się w wygodnych łóżkach. Nazajutrz czekały nas przecież kolejne wyzwania… Męczący i pełen wrażeń był to dzień. Przydzielam zań – za różnorodność i wielorakość doznań 5.5 / 6. DZIEŃ III. Baseonowo, jadranowo, dronicznie, higienicznie…Czerwony Maslenički most, Pag i słone „polako, polako”… Na Bałkanach żyje się polako, polako (tj. powoli, bez pośpiechu), ale odpoczywa i regeneruje z prędkością światła. Cóż…taki klimat! Odkryliśmy tę prawidłowość już po pierwszym noclegu. Wystarczyło dosłownie 5-6 godzin zdrowego snu, by rano wstać rześkim, wypoczętym i gotowym na nowe wyzwania. Zgodnie z informacją od p. Beaty – dzisiaj do godz. 14:00 relaks połączony z plażowaniem, zaś później autokarowy podbój wyspy Pag (solanek, koronek i owoców morza). Z rana pyszne, wytworne śniadanko w godzinach 7:00 – 9:00, a zatem bez pośpiechu, by każda kolejna potrawa odnalazła najlepszy dla siebie zakątek żołądka i doń przylgnęła. Aromatyczna kawa, smaczne jadło i sympatyczne rozmowy ze współtowarzyszami przy stoliku sprawiły, że wejście w dzień było bardzo osobliwe. Po uczcie dłuższy spacer z aparatem w ręce brzegiem zatoki Adriatyku: od cichej przystani wychodzącej w morze do kamiennej wieży, od gaju oliwnego do drzew figowych, od bezkresu Jadranu po majestat Velebitu. Migawka aparatu zdała się rozgrzewać do czerwoności i osiągać apogeum. Po powrocie chwila zniknęliśmy w błękitnej toni basenu z zimniutkim Karločkiem przy niecce. Daliśmy się ponieść pluskowi fal i leniwej bezwładności, tudzież „żabce krytej”. Spotkaliśmy pobratymców z Polski, którzy jak my przybyli w celach regeneracyjno – rekreacyjnych. Aby jednak nie wkradła się nuda – postanowiliśmy pójść na kolejny spacer brzegiem morza tym bardziej, że niebo okryło się lazurem i złotem słońca. Inne światło, inna perspektywa. Jeden z uczestników dysponował dronem DJI Mavic Pro, stąd mogliśmy poobserwować świat z iście ptasiej perspektywy a i dla upamiętnienia tych chwil porobić multum zdjęć. Po około godzinie wędrowaliśmy już z powrotem, by w hotelowym basenie ponownie oddać się relaksacji. Zimne, aromatyczne piwko oraz miła rozmowa pod parasolami, w hotelowym barze były dodatkowym, jakże przemiłym akcentem. Czas biegł lotem błyskawicy i nadeszła godzina 14:00, czyli czas wyjazdu naszą „autokaricą” na podbój wyspy Pag i jej osobliwości. Sam przejazd nie trwał długo, a dodatkowo p. Beata opowieściami o historii i specyfice tych terenów, kolejną lekcją języka chorwackiego, umiliła nam czas. Po drodze czekała nas jeszcze kolejna, jakże miła niespodzianka i osobliwość. Mowa o obiekcie Maslenički most ulokowany między zalewem Novigradsko More i kanałem Velebitu. Ma on 55 metrów wysokości i aż 315 długości. Po obydwu stronach rozciąga się przepiękny widok w kolorach zieleni i błękitu. Po prawej stronie mostu kamienne stopnie doprowadzą ciekawskich w dół do samej podstawy konstrukcji. Ale samo zejście jest niebywale strome. Najbardziej odważni śmiałkowie zaś mogą spróbować swych sił i nagłego przypływu adrenaliny skacząc na bungee. Zaiste próba godna rzymskiego wojownika… Po sesji fotograficznej na moście udaliśmy się już na samą wyspę Pag, po drodze obserwując niemalże pustynny krajobraz oraz tu i ówdzie pożywiające się tymiankiem i innymi ziółkami szczuplutkie owieczki. To zapowiedź pysznego sera o nazwie „Pažski Sir”. Jadąc dalej ujrzeliśmy zbiorniki / odstojniki solne, skąd pozyskiwana jest sól konsumpcyjna. Miast fedrować jak w Polsce, transportować w pocie i kurzu minerał z dużych głębokości w Wieliczce i Bochni, Chorwaci wpadli na pomysł niekonwencjonalny: „mamy bardzo słone Morze Adriatyckie, gorący klimat śródziemnomorski, czemu by nie odparować wody z soli w zbiornikach, zaprząc do pracy algi, by oczyszczały solankę z wapnia, gipsu i innych pierwiastków i w ten sposób ją pozyskiwać”. Proste, nieprawdaż?! I oczywiście polako, polako…Całokształt działań obserwowaliśmy w muzeum soli. Ale Pag – to nie tylko sól. Posiada jeszcze dwa skarby: Pašką čipkę, czyli szyte koronki oraz owoce morza. Te pierwsze to praca bardzo misterna dla najbardziej cierpliwych córek narodu. Wykonanie jednej koronki średniej wielkości to miesiące pracy, a wzrok trzeba mieć sokoli…! Owoce morza – zaiste smaczne i aromatyczne, lecz czas oczekiwania na nie wystawia na ciężka próbę nawet najbardziej cierpliwych. Cóż…po wtóre „polako, polako” a nawet zielona trawa staje się kiedyś białym mlekiem…”. Odwiedziliśmy jeszcze staróweczkę oraz leciwy most, wypiliśmy orzeźwiające piwko; kolejna sesyja fotograficzna stała się faktem… W drodze powrotnej jeszcze rzut okiem na czerwony most maslenicki i szus do naszego Alana na dostojną obiadokolację. W jej trakcie przeszła konkretna nawałnica tak, że wczesno-wieczorne niebo raz po raz rozświetlały „ognie świętego elma”, tudzież przeszywające grzmoty. Za to powietrze stało się rześkie o ozonicznym zapachu. Powrót do pokoju i „toastowo – biesiadny” epilog tego dnia, po którym nastąpiło przeniesienie w krainę marzeń sennych. Krótko i po ekspercku: 6 / 6. DZIEŃ IV. Malowniczą Jadranką do Parku Narodowego i kaskad Krka, po czym Ploče przy łyku herbaty i Titowe klimaty… „Po obfitym śniadaniu, o 9:00 z rana, pożegnaliśmy niestety naszego Alana”. To już 4 dzień naszej dalmatyńskiej przygody. Trzymamy się dzielnie i buńczucznie, z pazurkiem. Przed nami cudnej maści kaskady Krka, ale wpierw – „Dobar dan!” – usłyszeliśmy z ust p. Beatki, po czym plan na kolejnych kilka dni. Niebo rozpłakało się z powodu naszego odjazdu z tych rejonów, by po krótkiej chwili rozpieszczać nas widokiem pięknej tęczy nad modrym Jadranem. Z głośników popłynęły rytmy Oliviera Dragojeviča i powiało chorwackością i dalmatyńskością. Kierunek Split, w okolicach Proscanskiego jezera, rozwidlenia Krka. Po drodze sesja foto z okien autokaricy oraz symboliczna lampeczka chorwackiego winka. Lotem strzały, po ok. 1.5h dojechaliśmy do miejsca przeznaczenia. Tutaj jeszcze „krka chwil” na zakup biletów i ciasnymi, przepastnymi gdzieniegdzie meandrami drogi asfaltowej dotarliśmy do parkingu, z którego wyruszyliśmy na spacer drewnianymi kładkami. Przyroda rządzi się tu własnymi prawami i są to rządy godne polskich Jagiellonów. Soczysta zieleń, szum wodospadów, mnogość ryb czekających łakomie na kąski ze strony turystów i wdzięczące się do aparatów, węże wygrzewające się w promieniach słońca i oczywiście przepiękne kaskady wodne z jaskinią oraz głównym wodospadem – Kravicą, przy końcu szlaku. Po około godzinnym spacerze kiszki solidnie grały już marsza a nawet i mazura, a zatem przekąska w postaci burka wzbogaconego Pan-em, czyli koleją odsłoną chorwackiego piwka. Chwila na zakup pamiątek, tudzież magnesików, by lodówka w domu też miała co na sobie dzierżyć. Następnie kamiennymi stopniami w górę wodospadów w kierunku parkingu…A po drodze…Kolejna miła niespodzianka. Małe straganiki z miejscowymi wyrobami: oliwą z oliwek, miodem, dżemami, przetworami, oliwkami oraz obłędnym czerwonym i białym winkiem figowym a także naleweczkami z Rakijki. Oczywiście zakupiłem 2 butelczyny i zataszczyłem do naszego dyliżansu. Wcześniej jednak oddałem się „samozwańczej degustacji”, która zniwelowała istotnie poziom zmęczenia, przydając spokoju i homeostazy. Idąc dalej w kierunku parkingu ponownie migawka aparatu nie zaprzestawała rejestracji obrazów. Jeszcze tylko odbicie ze szlaku głównego do muzeum małych młynów wodnych i tutaj chwilka ukojenia, po czym rzut kamieniem i już parking. Ponieważ w ustach solidnie zaschło a wargi delikatnie spierzchły, zaordynowałem sobie chłodniutkie Tyskie z lodóweczki naszej autokaricy. Było już dobrze po południu, a konkretnie ok., 14:16, gdy udaliśmy się w dalszą podróż. Wpierw znów serpentynami nad przepaścią, by po kilku kilometrach osiągnąć ponownie Magistralę Adriatycką. Atmosfera z tyłu autokaru biesiadna, przyjemna, pełna zwierzeń, w bardzo sympatycznym towarzystwie. Jechaliśmy tak ok. 2h…Tymczasem nasi dzielni kierowcy – Marcin i Darek przygotowali dla nas kolejną niespodziankę. Tuż przed wjazdem do Riwiery Makarskiej, na klifie zatrzymali nasz dyliżans. Widok, który się roztaczał, był po prostu bajeczny i zapierał dech w piersiach. Strome zbocza gór Dynarskich i płaska linia horyzontu nad Jadranem. Otwieraliśmy usta z wrażenia! Chwil kilka na sesję foto i zjeżdżamy do Riwiery Makarskiej, a ściślej rzecz ujmują jeszcze kawałek za nią. Po drodze minęliśmy miejscowość Podgorę; w oddali pamiętny hotel z wycieczki „Wzdłuż Adriatyku” sprzed 8 lat. Ech, sentyment… Kolejne kilometry i z głośników autokaru usłyszeliśmy dobrze znany nam głos p. Beaty: „Drodzy Państwo, dzisiaj jeszcze jedna niespodzianka – możliwość degustacji lokalnych produktów w przydrożnym sklepiku nad ślicznej maści jeziorami – tzw. Dolina Života opodal Neretvy. Produkty te są na pewno smaczne, oryginalne i pewne”. Klika mgnień powieką później wysiadaliśmy już w górskiej scenerii i rozkoszowaliśmy się: miodami, naleweczkami, Ajvarem, serkami i oczywiście Rakiją. Objuczeni zakupami niczym dromadery, ale też „zdegustowani” frykasami, także wysokoprocentowymi, w nastrojach arcy-imprezowych, uwolniwszy uprzednio na kilka chwil drona, wyruszaliśmy w dalszą drogę. Oj, szybko ona zleciała …W niespełna 1h byliśmy już przed hotelem w Ploče (opis w pozycji „Zakwaterowanie”), określonym przez nas jako Titowy. Krótko po 18:00 kwaterowaliśmy się już w hotelu. Miejscowość to dziwna: z mariną i zatoką, Kościółkiem p.w. Matki Bożej Królowej Nieba, który z wieży rytmicznie wybijał kolejne godziny, marketem oraz blokowiskiem, którego postrzępione kształty przypominały atmosferę dreszczowca. Po kolacji udaliśmy się jeszcze na małe zakupy, gdzie m.in. nabyliśmy słuszną porcję Varnaca w kolorze ciemny rubin z przeznaczeniem na „pokojową degustację” wieczorową porą. Ten dzień zakończony z przytupem, również pogodowym (błyskawice rozświetlały niebo). Po wieczornej toalecie i kilku toastach Varnacem, niczym świstaki, zapadliśmy w sen. Ogółem super dzionek, ale mały minusik ze ten hotel w Ploče. Czyli 5.5 / 6. DZIEŃ V. „A niebo straszy deszczem…”, „przekraczamy granice”, dubrownickie pielesze, widokowo, przygoda na promie „…Zatrzymam sen, nim zniknie znów, tak jak noc po ciężkim dniu…” /B. Kozidrak/. Ranek po nocnej burzy był cichy, senny i pochmurny. Zwiastował raczej rychłe opady, niż bałkańskie słońce i wysoką temperaturę. Rzeczywistość jednak miała okazać się odmiennie zaskakująca… Po smacznym śniadaniu, pakowaliśmy nasze bagaże do obszernych luków naszego wehikułu. Jeszcze rzut okiem na zatokę i to „dziwne blokowisko”, po czym „on the road again”. Pani Beata poinformowała nas, że 05.08 Chorwaci obchodzą święto narodowe związane z wojną bałkańską z lat 90. XX wieku o nazwie „Dzień Zwycięstwa i Dziękczynienia”. To także wspomnienie akcji „burza” z 1995 roku, która nazywana jest „Matką wszystkich bitew”. Do Dubrownika mamy ok. 100km. W drodze zaczął padać deszcz a tuż przy granicy chorwacko – bośniackiej były to już prawdziwe potoki. Jednak im bliżej Dubrownika, tym aura stawała się coraz bardziej łaskawa. Dzięki istnieniu multipleksu pokładowego obejrzeliśmy 2 teledyski promujące byłą Jugosławię: kiedyś i współcześnie. Wysłuchaliśmy z ust p. Beaty opowieści o historii Chorwacji oraz trudnych czasach wojny bałkańskiej. Dowiedzieliśmy się również, że gdy „pada kiša” (pada deszcz) zwyczajem bałkańskim jest celebrowanie picia Rakijki w specjalnych niewielkich „buteleczkach”, zwanych czukańcze / czokari, małymi łyczkami. Rakija towarzyszy też wielu uroczystościom: ślubom, pogrzebom, imprezom rodzinnym, itp. Po drodze mijaliśmy tzw. „chorwacki chiński mur” w miejscowości Ston; to już południowa Dalmacja. Stanowią go XIV i XV – wieczne fortyfikacje, zlokalizowane u nasady półwyspu. Pelješac. Przy rytmach Severiny „Hej Balkano, mi samo użivano” miejsce to nabierało szczególnego charakteru. W dalszej kolejności widzieliśmy hodowlę małży w zatoce oraz w miejscowości Trsteno minęliśmy dwie zabytkowe platformy z których rozciąga się cudny widok na Jadran. Po ok. 1.5h od startu z Ploče byliśmy już w Dubrowniku. Opuszczaliśmy „autokaricę” przy murach starego miasta. O dziwo, niebo zaczęło się przecierać. P. Beata znów bardzo skutecznie „zaklinała” pogodę, oczywiście w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Jeszcze kilka chwil a na powrót byliśmy w obcięciach promieni bałkańskiego słońca. Dubrownik – to majestat, potęga, historia i piękno. Nie bez kozery nazywany jest perłą Adriatyku. Wpierw spacer z miejscowym przewodnikiem – Renatą ulicami miasteczka, przejście koło ratusza, wizyta w katedrze Wniebowzięcia NMP, mnóstwo ciekawych opowieści i ciekawostek. Naszą uwagę zwróciły tez krawaty z barwami Chorwacji; jak się okazuje – 18 października ma on tutaj swoje święto. Wykonane z drogich materiałów, piękne, miłe w dotyku, ale często po zakupie obcinane nożyczkami tak dla zabawy. Dlatego czy zakup w tym czasie to dobra inwestycja? Dalej wizyta w porcie i marinie z widokiem (z murów obronnych) na „przeklętą wyspę ”Lokrum. Dlaczego przeklętą? Otóż (jak głosi legenda) w XVII wieku, po trzęsieniu ziemi, gdy ostatni Benedyktyni opuszczali wyspę rzucili klątwę na nią i każdego kto w przyszłości będzie chciał posiadać ją na własność. Fale Jadranu z pluskiem rozbijały się o kamienisty brzeg, ale sesja foto wyszła idealnie. Po części „przewodniczej” mieliśmy czas wolny do samodzielnego zagospodarowania. Wykorzystaliśmy go m.in. na wejście na mury starego miasta, skąd rozciągał się przepiękny widok na starówkę, twierdzę, ale też na bezkresny Adriatyk. Nie mogliśmy sobie także odmówić wizyty w portowej restauracji, w której (w doborowym towarzystwie 5 osób) posililiśmy się sutym zestawem owoców morza (krewetki, kalmary, ryby, sardele, krewetki i inne pyszności). Na wzgórze Srđ, kolejkę i punkt widokowy czasu już nie stało, ale nic to…będzie motywacja, by pojawić się tutaj w przyszłości. Ok. godz. 15:00 zachwyceni pięknem i monumentalnością dubrownickich pieleszy odjeżdżaliśmy już naszym trójosiowym dyliżansem w dalszą podróż. Wjechawszy na półwysep Peliešac, szlak wiódł teraz do miasteczka portowego Orebić. Po drodze, dzięki uprzejmości naszych kierowców, zaliczyliśmy kolejny cudnej maści punkt widokowy, gdzie obok sesji fotograficznej, zadegustowałem przepyszne, lokalne, półsłodkie, z naturalnym gazem winko „Plavac mali” rocznik 2015. Gorąco polecam! W Orebiciu spoglądały na nas ukradkiem przepiękne Buganville, zielone i żółtawe figi, palmy daktylowe oraz zielone oliwki w gajach. Iście śródziemnomorska to mozaika. Odbyliśmy sympatyczny spacer brzegiem Adriatyku połączony z sesją fotograficzną. Ok. 17:17 wsiadaliśmy na prom Rijeckiej Jadrolinii, którym popłynęliśmy na wyspę Korčula. Oczywiście podczas 20 min. rejsu kufelek zimnego piwka na pokładzie okazał się pomysłem idealnym. Obok zaspokojenia pragnienia, wzmógł też apetyt, co pozytywnie wpłynęło na konsumpcje obiadokolacji. Po dopłynięciu na wyspę czekała nas jeszcze ok. 45-minutowa trasa autokarem. Krótko po godz. 19:00 byliśmy już w Vela Luka pod naszym przytulnym hotelem z widokiem na Adriatyk i marinę, w cieniu palmy daktylowej. Krótki kwaterunek, przepyszna i urozmaicona obiadokolacja, chwil kilka toalety wieczornej i powędrowaliśmy do centrum nabrzeżem portowym. Po drodze w okolicznych konobach (karczmach) mieszkańcy świętowali „Dzień Zwycięstwa i Dziękczynienia”. Śpiewom, rozmowom i tańcom nie było końca. Pokusiliśmy się także o odnalezienie jakiegoś czynnego marketu. Jednak odszedłszy ok. 700m od miasta okazało się, że także ten największy, na wzgórzu był zamknięty. Ale nic to…rekompensata przyszła bardzo szybko. W drodze powrotnej zlokalizowaliśmy miejscowy sklepik z oliwą z oliwek oraz miejscowymi przetworami. Jak się okazało – pyszne likiery i Rakijka też się znalazły. Zrobiliśmy zatem słuszny zapas tych specyfików. Po powrocie do pokoju i spontanicznej, rozważnej degustacji skłoniliśmy swe lica ku poduszkom i pogrążyliśmy się we śnie. Dzionek pełen wrażeń, za który zdecydowanie 6 / 6. DZIEŃ VI. Wpierw rejs po Jadranie, później degustacja oraz plażowanie; integracja na patio przed hotelem, jakich niewiele… Obudzeni szumem wiatru i cichym pluskiem zatokowych fal…No tak, w taki sposób to ja mogę codziennie! Gdy już oczy zostały przetarte i dopełnione warunki toalety porannej, zeszliśmy na śniadanko. I znów królewska uczta w wielu odsłonach. Z wysyconymi żołądkami wędrowaliśmy do pokoju na 15 minutek „dla sadełka”. Ale szkoda czasu na spędzanie go w pokojowych pieleszach…Uskuteczniliśmy zatem spacer deptakiem, nad senną jeszcze zatoką, bo i pora wczesna, i słońce dopiero wspinało się po lazurze nieboskłonu. Kawalkadą pomostów weszliśmy na marinę, a tutaj miła niespodzianka – katamaran z polską banderą „nasi tutaj są!”. Wymienialiśmy grzeczności i żeglarskie pozdrowienia. W kociołku bulgotała kiełbaska a smaczny boczuś integrował się z jajeczniczką. Pyszne śniadanko kuka pokładowego. Jeszcze chwila na pamiątkowe fotki i wróciliśmy przed hotel. Gawiedź wycieczkowa z wolna gromadziła się na patio oraz przed wejściem do hotelu. Ok. 8:40 całą, na znak p. Beaty, ekipą ruszyliśmy w kierunku przystani, gdzie czekał już na nas wycieczkowy „Nautilus”. Czas już na kolejny punkt programu – rejs + piknik rybny. Przez wąski trap wbierzyliśmy na pokład i ”…cała naprzód ku nowej przygodzie! Taka frajda nie zdarza się co dzień!...”. Na pokładzie przywitał nas kapitan, zaś miejscowy bard umilał grą na gitarze i śpiewem rejs. Popłynęły przeboje muzyki dalmatyńskiej, światowej, ale też i polskie smaczki, np. „Bo wszyscy Polacy to jedna rodzina”, czy „Szła dzieweczka do laseczka” oraz „Sokoły”. Na stołach pojawiły się potrawy: smażone sardele, pasztecik z łososia, ryż oraz warzywa. A ponieważ owoce morza w wodzie hodowane, zatem i pływać potrzebują. Pyszne, białe winko wypełniło karafki, a z tych przedostało się do naszych pucharków. Komponowało się znakomicie z rybnymi wiktuałami. Piękna pogoda, lazurowa toń Adriatyku, mijane po drodze połacie wysp. Wreszcie po ok. 1h dobiliśmy do brzegu naszej malowniczej, bezludnej wysepki – Proizd. Z głowami pełnymi pomysłów, rozweseleni winkiem i miłą atmosferą wędrowaliśmy przez las na kamienistą plażę nr 1 (z czterech jak się okazało). Okolica piękna, cichutka, malownicza i ten cudny błękit. Sesja foto stała się faktem. Plażowanie, kąpiele, rozmowy w wodzie, nurkowanie, całość uwieczniona przez drona – DJI Mavik Pro. Ale owa wyspa skrywała znacznie więcej tajemnic. Z jedną z uczestniczek udaliśmy się odkryć jeszcze trzy pozostałe plaże dyskutując pod drodze i gawędząc. Wszystkie były jedyne w swoim rodzaju, a ostatnia adresowana przede wszystkim dla osób wyluzowanych, w pełni toples (dla nudystów). Powróciliśmy na plażę nr 1 by jeszcze porozkoszować się kąpielą. Czas płynął szybko i niepostrzeżenie. O wskazanej przez p. Beatę godzinie pojawiliśmy się przy przystani i z wolna „okrętowaliśmy się” na statek. A tutaj czekała już na nas pyszna, wędzona makrela w asyście ziemniaczków, grillowanych warzyw oraz suróweczki. Do popicia – repeta białego, wytrawnego winka, a później jeszcze owoce – arbuzy, melony…Po prostu rozkosz dla podniebienia! Degustując, biesiadując, popijając winko, śpiewając przy akompaniamencie gitary oraz tańcząc wracaliśmy do naszej Vela Luka. Gdy wpłynęliśmy do mariny – nasz kapitan i pokładowy bard zostali nagrodzeni gromkimi oklaskami. Niesamowite przeżycie! Ale na tym nie kończył się atrakcje. Poprawiwszy image w pokojowej łazience, zaszliśmy przed hotel, przed którym 2 lub 3 osoby z naszej wycieczki oddawały się dyskusjom. Dołączyliśmy ochoczo i tak rozpoczęła się niezwykła, w 100%-ach spontaniczna biesiada stolikowa. Kolega przyniósł głośnik bezprzewodowy, a łącze bluetooth pozwoliło na odtwarzanie w nim hitów polskiej muzyki rozrywkowej. Popłynęły: „Whisky” Dżemu, „Nie płacz Ewka” i „Autobiografia” Perfektu, „Biała armia” Bajmu, „Słodkiego miłego życia” Kombi, „Jolka, Jolka pamiętasz” Budki Suflera i mnogość innych, wiekopomnych hitów. „Czarodziejka Rakija tańczyła w nas, meta była o dwa kroki stąd…”. Śpiewaliśmy i weseliliśmy się! Jeden tylko argument natury ogólno-fizjologicznej chwilowo zapauzował nam raucik – kolacja. Kolejna niebywała uczta – grzechu warta, po której powróciliśmy do biesiadnej celebracji. Ów stan trwał nieprzerwanie do późnych godzin nocnych, przydając multum zadowolenia a integrację wznosząc na szczyty Velebitu. Do pokojów wędrowaliśmy totalnie zrelaksowani i szczęśliwi. Sen przyszedł natychmiastowo. Wyjątkowy to dzień, równie wyjątkowe chwile, a zatem mocne 6 / 6 punktów. DZIEŃ VII. Na Korčuli, w Korčuli kędy „Marco Polo w królewskich liniach był, tysiące przebył mil…”; degustacja w wiosce Smokvica, wokół piękna okolica; dyskusyja poniewczasie na tarasie Krótki, ale intensywny sen a wraz z nim wypoczynek, w tym klimacie, okazał się być wystarczającym. Rankiem wypoczęci, skoncentrowani już na atrakcjach kolejnego dnia, z ważnymi minami schodziliśmy na, książęce w swym zróżnicowaniu i ilości, śniadanie. Dziś wizyta w żupanii dubrownicko – neretwiańskiej, tj. w miasteczku Korčula leżącym po drugiej stronie naszej 46-kilometrowej wyspy. Około 9:00 siedzieliśmy już w naszej „autokaricy” i sunęliśmy w kierunku przeznaczenia. P. Beata znów przekazała nam mnóstwo ciekawych i wartościowych informacji odnośnie archipelagów chorwackich, w których znajduje się ponad 1100 wysp, ale tylko nieco ponad 180 z nich jest zamieszkałych. Powód – brak słodkiej wody pitnej na większości. Za to te zamieszkałe – to sama radość świata tego! Podróż około 45km, czyli godzinka z okładem z uwagi na mnogość zakrętów, klifów i przepastną materię. Miasteczko Korčula, leżące na płn. – wsch. krańcu wyspy, jest niezwykle ciekawym i godnym uwagi chociażby z tego powodu, iż odbywają się tutaj dwa Sylwestry w ciągu jednego roku: jeden skądinąd znany nam doskonale – 01.01, a drugi dokładnie w połowie roku, czyli 30.06. Tak sprytnie sobie to Chorwaci obmyślili…Skoro można świętować początek nowego roku, to dlaczego nie jego połowę. No właśnie…Może by tak zaszczepić na polski grunt! Rozpromienieni, rozmawiając, wymieniając doświadczenia oraz wsłuchując się w głos p. Beaty dotarliśmy do Korčuli, zwanej „małym Dubrownikiem”. Naszym przewodnikiem po miejscowości była Lucija chorwackojęzyczna. W rolę tłumacza wcieliła się niezmiennie i fantastycznie czuwająca nad całością – p. Beata. Krocząc w stronę starego miasta Lucija wyposażyła nas w wiedzę historyczną, geograficzną oraz ciekawostki i osobliwości regionu. Widzieliśmy zabytkową bramę miejską, mury obronne z basztami, specyficzny układ uliczek na kształt ryby, Katedrę św. Marka, mały skromniutki kościółek św. Piotra oraz dom Marco Polo – uznawany za miejsce urodzin słynnego podróżnika i kupca. Stąd wypływał w swe podróżne i tutaj za udział w bitwie przeciwko Genueńczykom, został uwięziony. Ot sinusoida wzlotów i upadków. Samo życie! Po części przewodniczej mieliśmy czas wolny, który wykorzystaliśmy na spacery uliczkami, sesję fotograficzną, zakupy drobnych pamiątek (magnesików, mydełek oraz koszulek bawełnianych), tudzież winnych napojów. Należy przy tym zaznaczyć, że warto popłynąć czerwonym „batyskafem” i poobserwować dno oraz unaczynić sobie, że wyspa a i miasto wyrasta z dna morskiego i na żywej skale osadzone zostały. Rejs stateczkiem wycieczkowym lub żaglówką – byłby miłym akcentem! Krótko po 13:14 odjeżdżamy już z gościnnej Korčuli, by celebrować kolejny punkt naszego programu – degustację lokalnych produktów w malutkiej wiosce Smokvica. Ponieważ do przemierzenia było zaledwie 25km, a i pogoda sprzyjała, dotarliśmy tam w ok. 30 min. Miejscowa gospodyni z pasją opowiadała o gatunkach win, oliwy, miodów, sera, a prezentując zachęcała do kosztowania. Ser – przepyszny, winka – wyborne, oliwa – złocista i aksamitna w smaku, dżemiki – rozpływały się w ustach. Nie trzeba zatem przekonywać, iż zakupy tychże stały się faktem a wręcz przyjemnym obowiązkiem. Nie mogło być inaczej! Było już ok. 14:40, gdy wyjeżdżaliśmy w kierunku naszej uroczej Vela Luka. W 32C na zewnątrz i błogich 23C w środku dyliżansu, podróż mijała przesympatycznie. Ponieważ pora była jeszcze wczesna a i obiadokolacyjny wyszynk w miarę odległy – postanowiliśmy skorzystać z kąpieli i uroków plażowania. Zacna była to idea i jakaż przyjemna w swym kształcie, formie oraz treści. Ok. 18:30 wędrowaliśmy już w kierunku hotelu, gdzie pod spłukaniu nadmiaru soli z cielesnych powłok – udaliśmy się na kolację. Po niej spacer po miasteczku deptakiem, także wzdłuż nabrzeża mariny, jak również ciąg dalszy integracji przed hotelem wśród gawiedzi i wreszcie miła, sympatyczna i konstruktywna rozmowa z jedną z uczestniczek. Dobrze po godz. 1:00 udaliśmy się na nocny spoczynek. Fantastyczny dzionek! Pełne 6 / 6. DZIEŃ VIII. Jadrolinijna i pełna zachwytu wyprawa do dioklecjańskiego Splitu; akcent splicko – trogirski; Omiš-nie w Brzet hotelu… Bladym świtem, tj. przed godz. 5: 00 pobudka. Szybka toaleta, dopakowanie całości, kilka łyków kawy na stołówce, odbiór „lunch-packet-ów” i ok. 5:45 już przed autokarem, który oczekiwał nas na przystani promowej oddalonej od hotelu o „rzut beretem”. Lotem strzały pakowanie bagaży do luków. Nie minęło 15 min. a już na redzie poru ukazała się pokaźna sylwetka naszego promu Rijeckiej Jadrolinii. Nie przypuszczałbym, że do jej wnętrza, niczym do wielorybiego brzucha, wejdzie aż tak wiele pojazdów i pasażerów. W obszernej przestrzeni dwu pięter pokładów mieściły się tarasy widokowe z ławeczkami, zaciszna sala i kawiarnia z przepyszną Espresso oraz Croissant-ami z ciemną czekoladą. Oczywiście nie mogłem nie skusić się na takowy zestaw. Niektórzy uczestnicy wycieczki spali wtuleni w mięciutkie fotele, inni (jak ja) kontemplowali krajobrazy i uwieczniali widoczki na fotkach, jeszcze inni spożywali posiłki, czy też raczyli się pysznym, rubinowym winkiem. W takiej scenerii nie sposób było nie zaśpiewać choć kilku polskich przebojów od biesiadnych począwszy, na tych z festiwali Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu skończywszy. Chorwaci bili brawo i nucili cichutko melodię, a niektórzy śmiałkowie jęli tańczyć. Było to bardzo ekscentryczne a i piękne zarazem w swej istocie. Na zawsze pozostanie w sercu! Mijaliśmy kolejne wyspy, lądy, płynąc to w otwartą przestrzeń Adriatyku, to znów przybliżając się do brzegu. Wreszcie po ok. 3h tej błogiej syntonii z naturą zastukaliśmy do bram portu w Splicie (rzymskiego Spalatum). Już z daleka zauważyliśmy okazały i monumentalny pałac cesarza rzymskiego Dioklecjana. Wysiadłszy z promu i przejechawszy kilkaset metrów autokarem, znaleźliśmy się przed jego fasadą. Tutaj oczekiwała nas nasza przewodnik – uśmiechnięta i serdeczna, Sandra. Wysłuchaliśmy opowieści o czasach rzymskich, budowie i historii pałacu, przemierzyliśmy komnaty cesarskie. W jednej z nich, akustycznie okazałej miałem przyjemność zaśpiewać / zaintonować krótki utwór muzyczny. Wykonanie zostało nagrodzone oklaskami. Szliśmy dalej na dziedziniec (tzw. perystyl), do świątyni Jowisza, katedry św. Dujana, a później obok dzwonnicy. Do pałacu ogółem wiodą aż 4 bramy: od strony zachodniej – Żelazna (Porta Ferrea), północnej – Złota (Porta Aurea), wschodniej – Srebrna (Porta Argentea), południowej – Brązowa (Porta Aenea). Każda nich jedyna w swoim rodzaju. Po drugiej stronie pałacu stoi okazały posąg Grzegorza z Nin (Grgur-a Ninski-ego), duchownego, propagatora języka słowiańskiego w liturgii. Ponoć dotknięcie palca u stopy przynosi szczęście. Hmm…Cóż, nie zaszkodzi, lecz czy pomoże…?! I znów po części zwiedzania z przewodnikiem – czas wolny, który postanowiliśmy wykorzystać na zakup magnesów na lodówkę, jak również wyrobów z kamienia z wyspy Brač, tzw. bracki kamień. Zakupiłem śliczny moździerz. Do Polski dojechał w bez szwanku! Gorąco polecam! Następnie przyszedł czas na degustację potraw w jednej z restauracji. Weszliśmy do niej z kolegą z minami koneserów potraw. Zaordynowałem sobie specyfik, na który od dawna miałem ochotę, tj. Crni rižot (Czarne risotto, z atramentem z kałamarnicy, z kalmarami). Mmm…Niesamowicie esencjonalny w smaku! Poezja kuchni bałkańskiej! Jeszcze tylko trzy łyki atmosfery miejscowego targowiska i już wsiadaliśmy do autokaricy i przez ok. 30 min. podróżowaliśmy do Trogiru. Po drodze podziwialiśmy masyw Kozjak, twierdzę Klis, jak również słuchaliśmy nagrań Yugopolis, m.in. „Moi koledzy”; ot mariaż polsko – bałkański. Około 14:00 przybyliśmy do Trogiru. Przeszedłszy przez mostek i ozdobną bramę weszliśmy do starego miasta. Ciasnymi, ale niezwykle malowniczymi uliczkami odbyliśmy spacer na p. Sandrą. Po drodze Katedra św. Wawrzyńca z wysoką dzwonnicą, ratusz aż po nabrzeże portowe. Przy tymże deptak z palmami daktylowymi oraz potężne mury miejskie. W czasie wolnym sesja fotograficzna + odrobina płynnego chmielu nad Adriatykiem, kontemplacja ślicznych jachtów oraz wejście na wieżę katedry. A dla ochłody i podbicia cukru we krwi – lody lawendowe. Ostatnie pół godziny to wizyta na miejscowym bazarze, gdzie okazałe stoły uginały się od pysznych owoców winnego krzewu, likierów i nalewek wszelakich, win, wędlin, serów i oliwy z oliwek. Po prostu kontaminacja niepowtarzalnych zapachów i aromatów. Polecam gorąco! Ok. 17:04 przy rytmach Džiboniego ze Splitu oraz znanego nam już Oliver Dragojević-a, jak również Severiny, mknęliśmy w kierunku naszego hotelu w Omiš-u. Pani Beata raczyła nas ciekawostkami i humoreskami, np. „Po czym poznać, że w danym domu mieszka Bračanin? – Gdyż w oknach suszy się papier toaletowy”. Należy nadmienić, iż Bračanie oszczędnością swą przypominają Szkotów. Lub „Szkoci parzą kawę zalewając ją wrzątkiem, zaś Bračanie moczą tylko ziarna”. Hmm…Osobliwe! O 17:56 przejechaliśmy przez most na Cetinie. Stąd już tylko rzut beretem i Omiš. Po zakwaterowaniu, wykorzystując czas do kolacji, poszliśmy do zameczku na wzgórzu mijając malownicze uliczki pełne kawiarenek i restauracyjek oraz ogródków piwnych. W drodze powrotnej skierowaliśmy swe kroki nad Jadran. Od strony północnej towarzyszył nam niezmienne monumentalny masyw Mosor, który zdawał się nurzać w ciepłych i lazurowych wodach Adriatyku. Ów mariaż skalno – wodny dodawał pikanterii i niesamowitości temu miejscu. Po kolacji – wieczorny spacerek nad morzem, chwile refleksji i wspomnień, niczym reminiscencji ostatnich dni, sytuacji, ludzi…Jakoby klatki pięknego filmu…I zachód słońca – złoty, pomarańczowy wreszcie czerwony…Pięknie, romantycznie, stylowo…Po powrocie do pokoju jeszcze degustacja esencjonalnego, białego wina w miłym towarzystwie dwu przyjaciół, po czym błogi sen…To nasza ostatnia, tj. „zielona noc” – w Chorwacji. Jestem pod wrażeniem kolejnego dnia. Nie może być inaczej – 6 / 6! DZIEŃ IX. Omiš wczesnym rankiem nad Jadrankiem, Plitvice, degustacja w malowniczej scenerii, pożegnanie i nostalgia… O brzasku dnia Omiš przywitał nas spokojną taflą Adriatyku, złotem szczytów oraz błękitem wód przybrzeżnych. Swoje eksploracje rozpoczęliśmy spacerem promenadą oraz drobnymi zakupami w pobliskim markecie. Następnie pożywne śniadanko, kilka łyków „małej czarnej” oraz esencjonalnego i słodkiego soku pomarańczowego i byliśmy gotowi na nowe wyzwania. Niektórzy uczestnicy wycieczki skorzystali jeszcze z kąpieli i krótkiego, ale jednak, plażowania. O 9:45 pakowaliśmy już nasze bagaże do autokaru a krótko po godz. 10:00 „…i opet na putu…” (znów w drodze) do Parku Narodowego jezior Plitwickich” – ostatniego punktu programu wycieczki… Zatrzymaliśmy się na kilka chwil na tej samej stacji, na której staliśmy równe 7 dni temu. Kilka fotek, rozprostowanie nóg, chwila wytchnienia, spojrzenie na skały i pasmo malowniczego, skąpanego w słońcu i lazurze nieba Velebitu…i ruszamy w dalszą drogę. W drodze jeszcze ostatni, nostalgiczny ukłon w stronę majestatycznego Velebitu oraz malowniczego, lazurowego Jadranu, wypowiedziane w myślach słowo „dziękuję i do zobaczenia wkrótce”, po czym po przejechaniu tunelu straciliśmy je z oczu. Z klimatu śródziemnomorskiego wjechaliśmy z powrotem do kontynentalnego. Wjechaliśmy do Liki, tj. regionu geograficznego pomiędzy pasmem Velebit a górą Plješevica. Mknęliśmy zmotywowani ku ostatniemu punktowi naszego programu, tj. ku Jeziorom Plitvickim. Drogę uprzyjemniała nam projekcja filmu biograficznego „Tesla”. Ok. 14:00 byliśmy już na parkingu tuż przy Jeziorach Plitwickich. Przywitali nas: miejscowy przewodnik oraz drewniana figura niedźwiedzia. Otoczeni Górami Dynarskimi, pasmem mała Kapel, szliśmy drewnianymi pomostami i kładeczkami, które wiły się wśród jezior krasowych oraz wodospadów połączonych kaskadowo. Byłem urzeczony a mój Nikon znów nie nadążał z zapisem zdjęć na pojemnej karcie. Szmaragdowo – turkusowa, niezwykłej czystości woda, soczysta zieleń, mnogość ryb – oto walory, który niezwykle przyciągają uwagę. Zaabsorbowany fotografią nie zauważyłem małego owada z żółto – czarnym odwłokiem siedzącym na moim przedramieniu, ale za to poczułem. Mała oska zwróciła mi uwagę, że to nie tędy droga a ignorancja jej jest bolesna w skutkach. Ech te maluchy… Na zakończenie naszego spaceru czekał nas jeszcze rejs elektrycznym statkiem wycieczkowym po jeziorze Kozjak. Miły, spokojny akcent na zakończenie dalmatyńskiej przygody. Wysiedliśmy na przystani, na przeciwległym brzegu…Jeszcze rzut okiem na ową przystań, stateczki, łodzie i cały krajobraz, po czym maszerowaliśmy już w kierunku autokaru. Ok. 16:52 odjeżdżamy w drogę do Polski. Ale…jak się miało okazać, to jeszcze nie koniec. P. Beata zaskoczyła nas jeszcze jedną, nieoficjalną niespodzianką w postaci degustacji i możliwości zakupu lokalnych produktów w miejscowości Gornji Babin Potok. A były one przezacne w smaku, przedniej jakości, aromatyczne i świeżutkie. Dziękuję p. Beato za ten punkt. Brawo! Dalej – to już długa droga do Polski, z przerwami na: posiłek, czy toaletę, czas na rozmowy, integrację autokarową, dowcipkowanie. Z małym jeszcze szczególikiem…Całą drogę jednym z atrybutów p. Beaty był m.in. mikrofon i system głośników autokarowych. Teraz tymże mikrofonem z chęcią podzieliła się z uczestnikami. Wypowiedzieć mógł się każdy. Dały się słyszeć: wierszyki, podziękowania, piosenki aż do wspólnej biesiady. I to było niesamowite! Pełen spontan! Podsumowaniem całości była dedykacja p. Beaty i wykonana przez nią dla nas piosenka Starego Dobrego Małżeństwa „Jest już za późno, nie jest za późno”. Czas biegł nieubłaganie a nasi kierowcy skutecznie ujarzmiali 510 mechanicznych kucyków, tak, iż nasz dyliżans jechał z prędkością światła. Dlatego już ok. 22:00 byliśmy na granicy słoweńskiej, zaś krótko po 23:00 w Austrii. Podekscytowany kolejnym dniem, ale też z deczka przemęczony zległem w czeluści fotela i zasnąłem…Obudziła mnie informacja naszej p. Beaty o postoju na toaletę, ok. 1:14. Wtedy też za sterami dyliżansu zasiadł p. Darek, który już do końca ujarzmiał mechanicznego rumaka. Była to także sposobność, by z dwójką przyjaciół pokosztować jeszcze „żywieckich” smaczków na austriackiej ziemi. Nooo, mili moi. Ten dzień także szóstką stoi – 6 / 6! DZIEŃ X. Droga do kraju…Do zobaczenia Chorwacjo! Do widzenia Kochani! Austriacką stolicę minęliśmy ok. 2:00. Dokładnie nie pomnę, gdyż zmęczenie było silniejsze a sen niepodzielnie władał mymi powiekami. Pod osłoną nocy, w ciszy i smugach świateł nadjeżdżających z naprzeciwka pojazdów, mijaliśmy naszym „dalmatyńskim wehikułem czasu” senne wioski i miasteczka. I tylko delikatny pomruk silnika oraz od czasu do czasu świst retardera i jego wentylatorów zdradzał tu i ówdzie naszą obecność. Około godziny 3:00 minęliśmy granicę czeską. Kilka chwil później, gdzieś pośród plątaniny autostrad, przed Ostravą, zatrzymaliśmy się na parkingu. Wokół mgły tajemniczości i niesamowitości otulały świat swą srebrną poświatą. Chłodne, górskie powietrze mieszało się z naszym dalmatyńskim wewnątrz autokaru tworząc zupełnie nową, nieprzewidywalną jakość. Wtedy zdałem sobie sprawę, że z wolna zbliżamy się ku końcowi pięknej, śródziemnomorskiej przygody. Z jednej strony ogromna radość przeżytych chwil, ale z drugiej promyczek nostalgii i łezka w dolnej części powieki. Zleciało zdecydowanie za szybko…Po kilkunastu minutach powróciliśmy na trasę. Minęliśmy Ostrawę i o 5:30 do Katowic pozostało ok. 100km. Krótko po godz. 6:00 minęliśmy granicę Polski. Po kilkunastu minutach stanęliśmy na ostatnim parkingu, przy stacji BP, by poprawić swój image oraz zjeść coś ciepłego. Tutaj także pożegnaliśmy naszych kierowców: Marcina i Dariusza, nagradzając ich gromkimi brawami. Ten ostatni – p. Dariusz zdradził swój talent poetycki i zaprezentował wiersz opisujący całość chorwackich doznań i wydarzeń podczas naszej wycieczki. Byliśmy pod ogromnym wrażeniem! Panie Darku – trzeba koniecznie rozwijać się w tym kierunku! Na parkingu też pożegnaliśmy jednego z naszych kolegów. Uścisk dłoni, podziękowanie i do zobaczenia! Za sterami naszej Scanii zasiadł p. Adam. Pomknęliśmy dalej do Woszczyc-Orzesza. Tutaj dwaj kolejni, dzielni druhowie zakończyli podróż. Następny przystanek – Kartowice i kolejne osoby wysiadały. Dosłownie nie chciało się w to uwierzyć… Do swojego punktu przeznaczenia – tj. Piotrkowa Tryb. dotarłem ok. 11:00. Pożegnałem się cieplutko ze wszystkimi, wymieniliśmy telefony, adresy i maile. Cudowna grupa wycieczkowa! Na zawsze pozostanie w sercu podobnie, jak dalmatyńskie pejzaże i smaczki!! Autokar odjechał, a po kilku minutach znajomy odebrał mnie i zawiózł do Bełchatowa. Około południa zaistniałem w domowych pieleszach. Za organizację powrotu, atmosferę w autokarze z czystym sercem – 6 / 6. Podróżowanie – to nie tylko wypoczynek, sposób na udany urlop. To pewnego rodzaju styl życia, ubogacający nas, rozwijający naszą zdolność percepcyjną, pozwalający poznawać nowych ludzi, penetrować piękno otaczającego świata przyrody oraz wytwory ludzkiego umysłu, To ten element naszego życia, który na zawsze w nas pozostaje i w sposób naturalny kształtuje codzienność, jest dla niej motywacją. Gdy jesteśmy w danym miejscu – pozwólmy ponieść się chwili, pożyć jego życiem: posmakować jego kulturę, obyczajowość, kulinaria, poznać ludzi i porozkoszować się ich codziennością. Odkryjemy wtedy całe bogactwo i piękno. Dziękuję i do zobaczenia na kolejnych turystycznych „eskapadach”, w otoczeniu tajemniczych i niezrównanych w swym bogactwie uroków natury, jak również kultury i obyczajowości ludzkiej. „Przy innym ogniu, w inną noc – do zobaczenia znów!”.
6.0/6
Wycieczka świetnie zorganizowana, nie da się więcej zobaczyć w tak krótkim czasie. Dalmacja jest przepiękna ja. Polecam z całego serca rejs po trzech wyspach i rejs na wyspę proizd
6.0/6
Bardzo polecam ten wyjazd, jestem zachwycona Chorwacją, a także współpracą z biurem Rainbow, które pomimo trudnej sytuacji na świecie, umożliwiło mi wycieczkę dostosowując propozycję do moich oczekiwań, a nawet proponując różne dodatkowe bonusy. Forma prowadzenia eskapady prze pilota również satysfakcjonująca, Pan Borys jest bardzo zaangażowany w swoją pracę, kierowcy bardzo profesjonalni. Zobaczyłam wszystko, co chciałam. Plus za noclegi w tym samym hotelu, dzięki temu nie trzeba było codziennie pakować rzeczy. Dziękuję, było super