5.1/6 (52 opinie)
4.0/6
Warto było pojechać i popatrzeć na kontrasty jakie trapją jeszcze Gruzję po czasach panowania ZSRR. Z jednej strony dobre drogi i częściowa nowoczesność, ale większość prywatnych domów i blokowisk mocno zaniedbana, bo właściciele domów i mieszkańcy blokowisk w miastach nie mają poczucia dbania o estetykę swojego najbliższego otoczenia. Góry Kaukazu piękne i majestatyczne.
4.0/6
Powiem tak - NOWOŚĆ - bez opinii - trzeba było zaryzykować. Warto jechać i samemu oceniać wycieczkę, a nie sugerować się opiniamy innych osób. Trzeba ryzykować. Czy było warto??? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć. Są braki i są plusy. Nie mnie oceniać. Każdy musi to przeżyć i wyciągnąć wnioski. Kup, pojedź i oceń samemu Pozdrowienia dla ekipy z wyjazdu 30.06.-07.07.2017
4.0/6
Piękny kraj, wart odwiedzenia. Szczególnie zachwycające Kaukaz i Tbilisi. Korzystałam wielokrotnie z wycieczek z Rainbow ale ta była chyba najmniej przemyślana organizacyjnie. Wylot mieliśmy z Kutaisi, więc można było tak ułożyć program, by ostatnią noc spędzić w tym mieście, a nie jechać najpierw z Kutaisi do Batumi a w dniu wylotu znowu z Batumi do Kutaisi. Ponad 2 godziny spędziliśmy w korku w Tbilisi- można byłoby tak dostosować organizację, by nie wjeżdżać do miasta w godzinach szczytu komunikacyjnego. Mieliśmy problem z klimatyzacją w autokarze- kierowca musiał 'sterować' nią ręcznie na hasło "proszę włączyć/proszę wyłączyć". Klima była nieszczelna, nie można było ustawić stałej temperatury, a kilka szyb w oknach autokaru było permanentnie zaparowanych. Hotel w Telawi bardzo słaby. Kilkakrotnie zamieszanie w trakcie posiłków- niektórym osobom zabrakło miejsc przy stole. Muzeum Stalina w Gori można byłby sobie darować. Kraj zachwyca ale w organizacji imprezy można byłoby wprowadzić pewne zmiany- j.w.
3.0/6
Szanowny przyszły podróżniku! Mocą przyznanych mi prerogatyw jednostronnie zmieniam nazwę wycieczki na „Kachetia – wycieczka niewykorzystanych szans”. Pierwsze refleksja po powrocie z tej wycieczki: dlaczego tak piękny kraj jak Gruzja postanowiono pokazać nam z perspektywy zbyt wielu kościołów, nieciekawych miejscowości, nieracjonalnie długich przebiegów autobusem średniego standardu, hotelów o dość niedookreślonej liczbie gwiazdek ze śniadaniami urągającymi nazwie „szwedzki stół”. A nade wszystko, dlaczego mityczna „kraina wina” okazała się pustynią?! Ale po kolei… Lądowanie w Batumi wg planu, więc bez zastrzeżeń. Transfer do hotelu: sprawny. Widok z hotelowego tarasu na zatokę: niezapomniany. I tu kończą się plusy. Hotel o dość niskim standardzie ze śniadaniem, którego najjaśniejszą częścią były „eksplodowane” parówki. Jeśli oczekiwałeś, drogi pielgrzymie, feerii egzotycznych smaków, przypraw rozsadzających nozdrza, owoców, których soki przemoczą Twoje skarpetki, to srogo się zawiodłeś. A to był tylko to pierwszy cios ponad Twoją gardą. Po śniadaniu szybki rekonesans miasta, które zasługuje na szybki rekonesans. Głęboka komuna zmieszana z tekturowym kapitalizmem podżeranym przez pasące się w centrum krowy. A potem, przejazd przez miejscowości, które zdają się być strefą wciąż trwającej zaciekłej wojny z podstępnym wrogiem porządku i estetyki. Ale nagroda warta jest bólu ocząt – TBILISI!!! Miasto marzenie, Panie Dzieju! Miasto marzenie, na którego zwiedzanie masz, turysto, ochłap kilku godzin. Bo kolejne kościoły, monastyry, czy inne budowle z serii „Widzisz jedną, znasz wszystkie”. I zostawiasz tę gruzińską perłę, by wlec się przez Gori, Kutajsi (przepraszam za wyrażenie) i inne miejscowości niewarte Twojego wysublimowanego poczucia smaku. A hotel w Tbilisi prawie wart był Tbilisi. I nawet spędziłeś w tym hotelu, jako jedynym, dwie noce, ale co z tego, skoro zaciągnięto Cię na „degustację” płynu powstałego w wyniku nieudanej fermentacji owoców winnych. Kwas i głód, to Cię czeka na „degustacji” (urocze kelnerki łaskawie pozwoliły na zabranie resztek arbuza z sąsiedniego stołu, by zagryźć „kwas”). To była jedyna degustacja wina u wytwórcy w trakcie wycieczki nazwanej mianem „Krainy Wina”. I wieczór gruziński, 30 eurasów od człowieka, z tańcami, które zobaczysz, gdy wyciągając szyję staniesz w szranki z żyrafą i z kilkunastu metrów dojrzysz wirującą tancerkę z krążącym wokół niej dżygitem. Potem na pocieszenie didżej zagra evergreeny w stylu „Rasputin” i jakieś „Mamaam” (hm, to chyba ten sam utwór…), a zagra nawet polskie hity, pewnie dla osłodzenia tej beczki dziegciu, potem szybki strzał czaczy i już możesz pisać książki o kulturze Gruzji. Telavi! Znów jaśniejszy punkt (tak mi się wydaje, gdyż pół godziny to trochę za mało na poznanie mieściny). Nieczynny zamek, platan – kolos, muzeum Czekczawadzego czy Czukiwadzego, pierun go wi. A, i to lubię z opisu wycieczki : „Niedawno wzorowo odrestaurowane miasteczko skrywa wiele niespodzianek…”. Przede mną skryło wszystkie. Bardzo jaśniejsza część – wyprawa w Wysoki Kaukaz. Hotel a la schronisko z, zaskoczenie, wcale nie najgorszym jedzeniem. Nawet emocjonująca wyprawa terenową marszrutkę pod kolejny kościół (ich budowanie to chyba pasja Gruzinów) z widokami na majestatyczne góry jak z pocztówek. Słabe serca takiego piękna mogą nie przekazać potomnym… Wspaniałe, nieziemskie wręcz pejzaże, na których kontemplację przeznaczono całe 30 minut, bo trzeba jechać do Gori, by zobaczyć słabe muzeum zbrodniarza milionlecia. I nie ma ciepłego jedzonka w Gori! Bo trzeba lecieć dalej. A więc buła w łapę i dawaj! Paszli! A w Gori widać, że niedawno trwała tu prawdziwa już wojna. Współczuję jego mieszkańcom i wojny i miasta… Potem wspomniane przeze mnie Kutaisi (przepraszam za wyrażenie). Koszmar! Nerwy jak postronki, uszkodzony wzrok, łyk nieodzownej czaczy. To pozwoli przetrwać w tym miejscu. Hotel chiński, malowniczo położony na terenie dawnej fabryki samochodów i traktorów, z mieszaną chińsko – gruzińską obsługą, z pokojami wielkości sal gimnastycznych. Jedzenie do szybkiego zapomnienia. Potem znów tekturowe Batumi… Nocleg w już lepszym hotelu i żegnaj Gruzjo! Zjeździł człowiek tę Gruzję wzdłuż i wszerz, ale czy poznał? Wątpliwe. Jasne, widziały gały co brały. Objazdówka, to objazdówka. Ale czy nie lepiej by było, gdyby zamiast stachanowskich „transferów” (Oj! zapamiętam ja sobie to słówko) tak ułożyć plan, żeby spędzić cały dzień, powtarzam się, we wspaniałym Tbilisi? Żeby choć zrobić parę kroków więcej po górach. No, ludzie no! Zrobię Wam nowy plan wycieczki za 1/100 stawki doradcy Ministerstwa Obrony Narodowej! Jedynym miejscem gdzie wino Kachetii lało się strumieniami, był tył naszego autobusu. Jeden raz, gdy stół uginał się od gruzińskiego jadła, to wieczór, gdy z karty w restauracji zamówiliśmy taką górę jedzenia, że od stołu odturlaliśmy się, płacąc za to jakieś 20 Euro na osobę. A więc niedosyt, niedosyt, niedosyt… Ale, co tam, mimo wszystko, warto było!!!