Opinie o Przez wydmy Dakaru

5.1/6 (286 opinii)

5.1/6
286 opinii
Intensywność programu
4.2
Pilot
5.3
Program wycieczki
5.2
Transport
4.8
Wyżywienie
4.4
Zakwaterowanie
4.4
Opinie pochodzą od naszych Klientów, którzy odwiedzili dany hotel lub uczestniczyli w wycieczce objazdowej.

Osoba dodająca opinię musi podać dane osobowe, takie jak imię i nazwisko oraz dane dotyczące wyjazdu, czyli datę i kierunek wyjazdu lub numer rezerwacji. Dzięki tym informacjom sprawdzamy, czy autor opinii faktycznie podróżował z nami. Jeżeli dane się nie zgadzają, wówczas nie publikujemy opinii.
Sortuj: Najlepiej oceniane
Typ turysty: Wybierz
  • 6.0/6

    Spełnione marzenie

    Jestem świeżo po wycieczce i muszę przyznać, że jest to mój najlepszy wybór / wyjazd jeśli chodzi o wakacje... WYcieczka była fantastyczna. Decyzję o wyjeździe podjęłam spontanicznie na dwa dni przed wylotem. Ale nie żałuję ani chwili. Staram się nie jeździć dwa razy w to samo miejsce, ale do Gambii i Senegalu chętnie bym wróciła. Dlaczego? Przede wszystkim ze względu na spełnione marzenie o safari. Obserwowanie dzikich zwierząt w ich naturalnym środowisku było marzeniem mojego dzieciństwa. Po drugie ze względu na ludzi . Nigdzie na świecie nie spotkałam tak życzliwych, otwartych, uśmiechniętych ludzie jak w Gambii (Senegalczycy mają nieco dystansu ale również są mili) . Ludzie, poza tym , że mili to zwyczajnie piękni, o nadzwyczajnej urodzie, a dzieci są po prostu prześliczne. Dobrze jest mieć dla nich drobne upominki, najlepiej przybory szkolne, z których się bardzo cieszą. Niektórzy dawali dzieciom słodycze, osobiście tego nie pochwalam, chociażby ze względu na taki sobie dostęp do stomatologa. Wszystkie rzeczy, którymi chcielibyśmy obdarować tamtejszych ludzi najlepiej przekazać przewodnikowi lokalnemu, który rozporządzi tym jak trzeba. Wyjazd był bardzo udany, profesjonalnie zorganizowany, pogoda w grudniu wyśmienita, natura na wyciągnięcie ręki. Dużo wrażeń, niezapomniane widoki, dobra organizacja. To ciekawy, mało jescze znany i przede wszystkim nieskomercjalizowany kierunek. Wycieczka pozwala zobaczyć kawałek zachodniej Afryki, biednej, często brudnej ale w kontraście bardzo kolorowej, witalnej i przede wszystkim prawdziwej. Te dwa kraje to przede wszystkim natura, oryginalność i nieprzewidywalność. Trzeba przyznać, że nie jest to wycieczka dla estetów. Gambia i Senegal to kraje, które dopiero co otwierają się na turystykę, ale mają w sobie wszystko co jest do tego potrzebne- piękne widoki, pogoda, ludzie, pyszne jedzenie, soczyste owoce, słońce, piękne plaże. Na koniec muszę napisać, że powodzenie wycieczki nie zależy od kierunku ale po pierwsze od naszego pozytywnego nastawienia, które udzieli się pozostałym uczestnikom wycieczki. Po drugie od pilota i przewodnika, którzy odpowiedzą na każde pytanie, opowiedzą o każdym domu, ulicy, drzewie, którzy otoczą opieką i troską i nie pozwolą zrobić krzywdy. I po trzecie od kierowcy, który zawiezie nas w każde miejsce. I ta wycieczka wszystkie te elementy miała. Wszystkim, którzy rozważają kupno tej wycieczki szczerze ją polecam... Przy czym należy zaznaczyć, że Afrykę trzeba po prostu lubić.

    Emilia, WARSZAWA - 04.01.2017  | Termin pobytu: grudzień 2016

    53/54 uznało opinię za pomocną

  • 6.0/6

    Pierwsze spotkanie z Czarną Afryką- fascynacja czy niechęć?

    Każdą wycieczkę oceniam wysoko, bo moim zdaniem wszystko warto zobaczyć i poznać. Poznawanie z Rainbow jest przyjemne i ekonomiczne. Wracając do Afryki i ...SENEGAMBII. Wylot do Gambii był o godz. 13, nie trzeba odbierać żadnych biletów. Lot trwa 8 h plus tankowanie ok. 1h, łącznie w 9 h kończy się siedzenie w samolocie. Przylatujemy wieczorem, ok. 22.00 tamtejszego czasu, w listopadzie jest godzina różnicy, u nas w Polsce jest godzina później. W naszym locie był komplet 187 osób, z czego ok.160 jechało na objazdy. Kolację w hotelu podano, ok. północy. Było 6 busów na Senegal i 2 busy na wodne safari ( chyba). Do busa wchodzi ok.20 osób+ przewodnik polski+ gambijski+senegalski+ kierowca. Bagaże są przewożone na dachu busa, powiązane są sznurkami. Miejsca wybiera się, jak zwykle wedle kolejności wpłaty. Aby nie było korka w Senegalu grupy realizują program w różny sposób. My zaczynaliśmy od końca. W pierwszym dniu ok.12.00 ( po noclegu w Laico Atlantic) pojechaliśmy zwiedzać Banjul- najpierw Albert market, muzeum, łuk, odwiedziny na farmie krokodyli. Potem załatwialiśmy wizy do Senegalu i pojechaliśmy do wytwórni batiku. A następnie wróciliśmy do hotelu, aby kolejnego dnia wczesnym rankiem, chyba o 5 wyruszyć do Dakaru. Po przeprawie promowej- prom to fenomen, jest albo zdrowy, albo chory. Tego dnia był chory, my popłynęliśmy ok. 9, ale były grupy, które czekały do 14. Dodatkowo była wizyta w parku z lwami, gdzie można było z nimi spacerować, chyba 55 euro od osoby to kosztowało. Kilka osób korzystało, reszta oczekiwała w cieniu. Kolejny nocleg był w okolicach różowego jeziora, które obecnie nie jest różowe, ani nie można czytać gazety, jak w Morzu Martwym. Hotel klimatyczny, ale lekko po czasach świetności. Po zwiedzaniu Dakaru i przejażdżce wokół jeziora, z wizytą w we wioseczce, kolejna noc w tym samym hotelu. Następnego ranka przywitał nas deszczyk. Ogólnie cały tydzień zwiedzania towarzyszyła nam pogoda taka sobie, mało słońca, czasem padało, temperatura ok.24 stopni, ale jak wiało ,to było chłodno. Komarów nie było widać, ale były. Gryzło chyba coś jeszcze, może pchły, pluskwy, takie mało drobne ugryzienia. Smarowałam się MUGGA w kulce, do tego sprawy 50% mugga na ciuchy, no i malarone. U nas chyba brali wszyscy. W drodze do Saint Loius byliśmy w rezerwacie. To takie większe zoo, bez klatek. Były: hiena , za ogrodzeniem/ bawoły/żyrafy/ nosorożce / strusie/ zebry/ antylopy/ małpy/ kilka ptaków/ żółwie. Po drodze podziwialiśmy liczne baobaby. Po przyjeździe do hotelu w Saint Louis spacerowaliśmy nad oceanem, ale wiało i było chłodno, a nawet padało. W zasadzie nigdzie nie korzystaliśmy z klimatyzacji, nie było potrzeby. W niektórych hotelach ( chyba dwóch) były moskietiery, ale też nie korzystaliśmy. Zabrałam takiego pstryczka-elektryczka do gniazdka i to włączam non stop. Komary pogryzły mnie delikatnie, chyba ze 3 ugryzienia, a i tam nie wiem, czy to na pewno komary. Hotel w podobnym stylu. Nazajutrz popłynęliśmy pirogami oglądać ptaki, były mewy, czapla i żuraw…. Samo płynięcie było przyjemne- bo świeciło słońce. Potem był czas wolny w Saint Louis i przejażdżka po nim dorożkami. Zakupy- dobrze je robić w Banjul, na Goree ,w Saint Louis, w Kunta kinte- lepiej można wytargować. Co de cen- podają je z kosmosu, a kupujesz za tyle, za ile chcesz- o ile nie przesadzisz. Dla przykładu- maski zaczynały się od 200-300 dalasi ( 1 euro=50 dalasi), pareo ( ok.130-150 dalasi). Biżuteria jest głównie chińska, kilka ładnych korali znalazłam w Senegambii, na mini markecie, przynajmniej wzory były afrykańskie. Ładną sukienkę afrykańską kupiłam w rezerwacie , za ok.50 $. Skoro jestem przy zakupach, trochę też o jedzeniu. W Senegalu- piwo Flaq lub Gazela, Flaq droższe i lepsze. Dania tradycyjne- Yassa z kurczakiem, rybą lub wołowiną- to taki nasz gulasz z ryżem. Podobne są Domoda i Benechin. Ja objadałam się owocami morza, krewetki, kalmary, homary ( nawet tanio dość, ok. 15 euro). Normalnie posiłek jedniodaniowy to ok. 250 dalasi i tym spokojnie można się najeść. Z owocami też było krucho- były banany, arbuzy, czasem papaya. Z ciekawostek pyszne są nerkowce ( po 50 dalasi za paczuszkę większą) do kupienia na granicy z Senegalem, w Banjul i na promie. Najgorsze jest to, że nasi rodacy KRADNĄ!!!!! Wynoszą bułki ze śniadań i potem nie marudzą, jak NIEKRADNĄCY chcą przerwę na lunch. Na śniadaniu był koszmar, kelner przynosił ciepłe bagietki i po 5 sekundach nic nie było, bo Polacy ładowali buły do torebek, albo brali po 4 na talerz. Nie mogłam na to patrzeć, komentowałam głośno, zwróciłam uwagę przewodniczce. Dlatego z naszych 18 osób, tylko 6 codziennie domagało się lunchu i zawsze jakoś udało nami się go zjeść. Kolacje były w hotelach, różne, ale zawsze dało się zjeść ,były dobre. Śniadania czasem były skromne, ale to bardzo rzadko. Kawa- zwykle jest woda i kawa rozpuszczalna, jest mleko, kakao, herbata. Ogólnie kulinarnie kraj godny polecenia, niczym nie plułam. Wracamy do zwiedzania- Z Saint Louis pojechaliśmy do Touby, aby zobaczyć największy afrykański meczet w wiecznym remoncie. Kobiety muszą mieć długie spódnice, suknie i zakryte ramiona i głowy- także na ulicy miasta. Jak nie ma się takiego ubrania, trzeba ubrać ichniejsze szmatki. Na stopy można założyć skarpetki, bo oczywiście buty należy zdjąć. Stamtąd jechaliśmy na noc do hotelu nad rzeką, znowu bardzo klimatyczny hotel. Trafiliśmy na jakąś imprezę we wiosce, było na co popatrzeć. Tam też można zrobić zakupy pamiątkowe. Kolejnego dnia czekałam nas przeprawa promem , z powrotem do Gambii. Ponieważ udało się zrobić szybką przeprawę ,to przewodniczka zaproponowała, abyśmy podjechali na targ w Banjul po zakupy. I to bardzo dobrze- bo udało mi się kupić trochę . Kupiłam na pokazanie: owoce baobabu ( ale słabo dotrwały do powrotu, zepsuły się ), herbatkę Bisap ( taki hibiskus), bardzo fajny do zaparzania, właśnie piję :-), parea, czapeczki, drobiazgi dla dzieci. Potem rozwieziono nas po hotelach, Mój hotel- Bijlio Beach opisałam przy hotelu. Przewodnicy- RT chyba wrzuciło przewodników bez znajomości kraju, polegali tylko na tym ,co mówili przewodnicy tamtejsi i służyli za tłumaczy. Nie dowiedziałam się zbyt dużo, a czasem nawet miałam wrażenie, że wiem więcej. Byłam na fakultecie na Kunta Kinte i tam przewodnikiem był pan Marcin- mogę powiedzieć, że ten akurat znał się na rzeczy, dużo opowiadał, ciekawie i w ogóle nie korzystał z przewodnika. Zapewne z każdą następną wycieczką będzie lepiej, bo i oni będą więcej wiedzieć. No pewno jednak bardzo dbają o grupę, opiekują się wszystkimi, pomagają- przynajmniej naszej Pani niczego nie można było w tym zakresie zarzucić. Brakowało jednak wiedzy o trasie, kraju, kulturze etc. Lot powrotny- bo o to pytacie. Można było wykupić dodatkową dobę, ale dawali inny pokój. Nie skorzystałam- nie żałuję, nie był potrzebny. Prezenty- warto zabrać dla dzieci pisaki, długopisy, zeszyciki, ale także piłki ( takie tanie z marketów, nienapompowane), chłopców są zafascynowani piłką nożną. Energia- nie było problemów z przestojami. Gniazdka angielskie w Senegalu, w Gambii normalne, ewentualnie trzeba wepchnąć ołówek w dziurkę. Woda do mycia- nie było kłopotów, zawsze miałam ciepłą. Woda do picia- oczywiście butelkowana, zęby też taką myłam. Choroby- nie miałam problemów żołądkowych, brałam Trilac plus, cały czas. Ostatniego dnia trochę źle się czułam, ale nie wiem od czego ( słońce, woda, jedzenie). Malarone jedliśmy, pisałam o tym. Robaczki- były karaluszki, ale mało, poza tym świerszcze, muchy, no i pewnie komary- choć tych nie widać. Ręczniki- w hotelach są i zwykle jakieś małe mydełko też jest. Czasem trafił nam się jednen ręcznik na dwie osoby. Podczas objazdu nie ma oddzielnych ręczników na baseny, mieliśmy swój. Baseny- były wszędzie. Bezpieczeństwo- nie było problemów, nie czułam się zagrożona, nikt nie próbował mnie okraść, ani nic wyrwać. Jak to zwykle bywa- w hotelach próbowali podrzucić rachunki do płacenia. W Laico się nam to zdarzyło, ale oczywiście zapłaciliśmy tylko tyle, ile faktycznie sami podpisaliśmy rachunków. Fotki i filmowanie- W Senegalu trochę krzyczą, aby ich nie fotografować. W Gambii mniej- ale mamy jedną fotkę z panią, która ma worek na głowie- siedziała tak ładnych parę minut :-) Filmowanie mniej ich wkurza, ale w porcie rybnym w Saint Louis, jednak kobieta mnie szarpała, choć wcale nie ją filmowałam. Pogoda- pokrótce opisałam, ale powtórzę. W pierwszym tygodniu- bez słońca, z deszczykiem małym co jakiś czas, chłodne wieczory. W drugim- słońce, gorąco, wieczorami lekko chłodniej. Napiwki- proszę dawajcie napiwki, bo oni się z nich cieszą, a Polacy niedługo będą mieli opinię złodziei bułek z serem ze śniadań także i tam. Z napiwkami też krucho, ludzie jakoś się nie mogą tego nauczyć. Uczestnicy wycieczki- raczej osoby w średnim wieku i starsze. Wizy- w Gambii nie ma, w Senegalu wtedy jeszcze były- trzeba było mieć jedno zdjęcie, oni robią jeszcze dodatkowe na miejscu. Szczepienia- podobno wymagane na żółtą febrę, ale nikt nie sprawdzał żółtych papierów. Poza standardowe szczepienia- tężec, błonica, WZW B, niektórzy dur brzuszny, meningokokowe zapalenie etc. Toalety- najczęściej busz toalety lub stacje. czystość- Senegal to bardziej rozwinięty gospodarczo kraj niż Gambia, ale bardzo dużo tam śmieci. Rzucają , gdzie popadnie i jest czasem, jak na śmieciowisku. W Gambii jednak czyściej. Wrażenia- Jak się jedzie do Afryki, to trzeba się liczyć z brudem, ze śmieciami, z toaletami marnej jakości. Niektórzy jednak strasznie komentowali, to co widzieli za oknem. No , a tak tam jest i tyle!!!! Ludzie- przyjaźni. Jak odwiedzaliśmy przypadkową wioskę- bardzo mili. Ludzie proszę, aby im zostawiać podstawowe leki ( aspiryna, paracetamol), bo ponoć nie mają łatwego dostępu i jest to dla nich drogie. Wydaje mi się, że opisałam dokładnie oraz że przydadzą się informacje. I CO - FASCYNACJA CZY NIECHĘĆ???? Niechęci nie mam, ale raczej w tym roku wracam do Azji, Afryka na mnie trochę poczeka !!!!!!!

    PATRYCJA, CHOJNICE - 11.04.2014

    13/13 uznało opinię za pomocną

  • 6.0/6

    Pierwsze kroki w Afryce

    Pomysł na wyjazd do Senegalu z Rainbow Tours w marcu 2014 pojawił się nie bez przyczyny. Byłem już znudzony podróżowaniem po Europie, ale brakowało mi ciągle odwagi na zorganizowanie dalekiej wycieczki na własną rękę. Miałem sporo obaw, bo turystyka przez szybę autokaru z zegarkiem w ręku zupełnie nie pasowała do mojego sposobu spędzania wakacji. Okazało się, że moje obawy były zupełnie niepotrzebnie. Na wycieczce nie zabrakło wcale bezpośredniego kontaktu z lokalnym życiem, przypadkowych spotkań i wakacyjnego luzu, a w autokarze spędziłem nie więcej, niż 30 minut. Przeprawa przez rzekę Gambię pozwoliła poczuć afrykański folklor już pierwszego dnia. Prom nie kursował i zdecydowaliśmy się na lokalny środek transportu, czyli mieszczącą kilkadziesiąt osób, drewnianą i kolorową łódź napędzaną silnikiem spalinowym. Łodzie nie dobiją do brzegu, a pasażerów wraz z ich bagażem przenoszą pracujący na plaży tragarze. Wysiadanie z łodzi wygląda w analogiczny sposób, ale wymaga zejścia z burty wprost na ramiona tragarzy. Kamizelki ratunkowe są dostępne dla każdego i chętnie używane również przez miejscowych. Jestem całkiem nielichej postury i czułem się niekomfortowo z myślą, że ktoś po pas w wodzie będzie mnie przenosić. Gdy zobaczyłem jednak jak tubylcy - kobiety, mężczyźni, biedniejsi i bogatsi - wskakują tragarzom na barana, to uczucie szybko minęło. Turyści byli tutaj niemałym zaskoczeniem dla miejscowych, co dodatkowo wzmogło panujący na plaży zgiełk i chaos towarzyszący obsłudze kilku łodzi. Po tygodniu powrót promem już nie zrobił na mnie takiego wrażenia. Prom wypływa kiedy chce, płynie wolno i zdarzyło mu się akurat czekać na przypływ zanim mógł dobić do drugiego brzegu. Ostrożnie z fotografowaniem, bo jest też wiele osób z dalszych regionów, które nie przywykły do białych z aparatami. To zresztą trzeba mieć w pamięci podczas całej podróży. W Kaolack to ja poczułem się egzotyczną ciekawostką. Tłum Afrykanów zajęty jest tam swoim życiem, które chaotycznie pędzi pomiędzy tysiącami straganów oferującymi wszystko, na co tylko może znaleźć się kupiec. Nikt specjalnie nie zabiega o uwagę turystów, zbyt wiele jest ważniejszych spraw. Ale jeśli zdecydujemy się na zakup lokalnych kosmetyków lub kadzideł, na pewno szybko dobijemy targu. Raczej nie ma co liczyć na pamiątki, te łatwiej kupić w Banjul. Na długo w pamięci pozostanie targ rybny, który gwarantuje wrażenia bardzo odległe od typowo europejskiej estetyki. Keur Saloum to idealne miejsce na odpoczynek, tutaj złapałem oddech i odprężyłem się przed dalszą drogą. Zanurzone w spokoju i rozrzucone pomiędzy drzewami chatki, a za nimi przestronny bar z widokiem na szeroką, meandrującą rzekę i lasy mangrowe. Wieczorny rejs był pierwszą okazją do bliższego poznania przyrody. Prawdziwą gratką są odwiedziny w noclegowni ptaków wodnych, które nic sobie nie robią z przypływających łodzi. Warto nie przegapić wieczornego pokazu afrykańskich tańców i muzyki, bo prezentowany jest z wielkim zaangażowaniem i nie brakuje mu autentyczności. Zresztą muzyka będzie towarzyszyć całej podróży i niezłym pomysłem byłoby nagrywanie akustycznych pocztówek z ulicznych występów. Przy śniadaniu również przywitała mnie muzyka, ale tym razem klasyczna, a wtórował jej ptasi chór. Touba może rozczarować znawców architektury, ale i tak jest sporym zaskoczeniem na tle krajobrazu. Po przebyciu dziesiątek kilometrów wśród prostych wiosek z dachami ze słomy, strzeliste minarety i bogate mozaiki zdają się pochodzić z innego świata. Islam nie jest tutaj ortodoksyjny, ale przypomina o swoim surowym obliczu parzącymi w gołe stopy marmurami. Wnętrza meczetu oferują natomiast cień i chłód, a wierni ucinają sobie drzemki w niedbałych pozach. Przy tej okazji warto wspomnieć o pochodzącym stąd napoju, mianowicie o Cafe Touba. Ta mocna kawa z mieszanką przypraw rozlewana jest z wielkich termosów, które można znaleźć w okolicy targów lub tłocznych ulic. Nie ma co jej szukać w hotelach, a wielka szkoda. Jest też świetnym sposobem nawiązywania serdecznych znajomości, bo tubylców bardzo cieszy docenianie tego przysmaku. Saint Louis to miasto muzyki i sztuki, które chętnie pozuje do fotografii, ale trzeba też pamiętać, że nie wszyscy mieszkańcy są przyzwyczajeni do obecności turystów. Znajdziemy tutaj kolonialne, chociaż zaniedbane, zabudowania, mosty zawieszone nad kolorowymi pirogami, kolorowe stragany i tłoczne porty. Jeśli traktujemy fotografię troszkę poważniej, to właśnie tutaj warto poszukać miękkiego światła, najlepiej w okolicach Pont Moustapha Malick Gaye. W programie czeka nas też przejażdżka bryczką, ale dopiero wycieczki na własną rękę pozwalają poczuć atmosferę tego miejsca. Panujący wokół bałagan i chaos zupełnie mnie nie raził, a raczej kokietował specyficznym, egzotycznym charakterem. Polecam przechadzkę miejską plażą, która jest wielkim, niekończącym się targiem, portem, wioską i boiskiem piłkarskim w jednym. Południowy, nieco bezludny kraniec półwyspu skojarzył mi się z Helem, a przynajmniej podobnie tutaj wiało - warto o tym pamiętać przy pakowaniu. Park Djoudj znajdował się całkiem niedaleko od hotelu i aż szkoda, że nie dotarliśmy tam o brzasku. Mimo tego, czekały na nas setki, a może tysiące pelikanów. Oprócz nich całe ptasie bogactwo Senegalu, bo to ostatni przystanek ze słodką wodą przed Saharą. Miałem ze sobą lornetkę i teleobiektyw, ale nieprzygotowany turysta też niczego nie straci, bo ptaki nie robią sobie nic z podpływających łodzi. Sprawną identyfikacją gatunków zaskoczyła mnie nasza przewodniczka, Sylwia, która miała ze sobą również mini-atlas na wypadek rzadszych osobników. Podczas rejsu spotkaliśmy też warany, guźce, szakala a nawet krokodyla. Guźce okazały się później wyjątkowo sympatyczne i beztrosko baraszkowały przy śmietniku kilka metrów od nas. Zauważyłem, że niektórym dzień się nieco dłużył – ale nie byli to z pewnością fani kontaktu z przyrodą. Dakar to mieszanka Afryki i Europy, ale raczej gorszych elementów z obu kultur. Tłoczny, rozciągnięty po horyzont koszmar urbanisty i górujący nad nim pomnik próżności władz - statua odrodzenia. W mojej pamięci widokówką Dakaru będzie minibus, ozdobiony i umalowany w afrykańskim stylu, pędzący z kilkorgiem dodatkowych pasażerów na tylnym zderzaku trzypasmową autostradą. Oprócz miasta, czekały na nas dodatkowe atrakcje – różowe jezioro, wycieczka ciężarówkami i wyspa Goree, dla której warto było odwiedzić ten zakątek Afryki. Wyspa Goree to muzeum handlu niewolnikami, które jest celem wycieczek szkolnych z całego kraju. Pasażerami promu była więc mała grupa białych turystów, kilku handlarzy pamiątkami i dziesiątki dzieciaków w obowiązkowych mundurkach w każdym wieku. Po tym doświadczeniu wiem, że afrykańskie dzieci są zdecydowanie grzeczniejsze, niż ich europejscy rówieśnicy. Oprócz kontekstu historycznego, warto przyjechać tu ze względu na bogatą, kolorową, kolonialną zabudowę. Obowiązkowo trzeba zjeść gigantyczne krewetki nad samą plażą z widokiem na łodzie i pracujących przy nich rybaków. Wyspa to jednak nie tylko historia, żyje tutaj mała społeczność utrzymująca się z turystyki i rybołówstwa, tworząca niepowtarzalny folklor tego miejsca. Banjul to stolica Gambii, i jak przystało na stolicę najmniejszego państwa w Afryce, nie rości sobie praw metropolii. Widać to zwłaszcza z panoramy z łuku 22 lipca. Kiedyś nazywane miastem świateł, dzisiaj raczej jest miastem uśmiechów. Gambia bardziej niż Senegal zdaje sobie sprawę z roli turystyki w rozwoju kraju, co widać zarówno w nastawieniu spotykanych ludzi, jak i np. w obowiązkowym sprzątaniu kraju ze śmieci. Obowiązkowym miejscem jest Albert Market, czyli wielkie targowisko, gdzie koniecznie trzeba odwiedzić uliczki z rękodziełem. Spotkamy tam nie tylko handlarzy, ale też rzeźbiarzy na bieżąco uzupełniających asortyment. Kupując pamiątki trzeba się targować, ale warto pamiętać, że oprócz zakupów, to też konkretny i bezpośredni sposób na pomoc materialną dla ludzi, którzy jej naprawdę potrzebują. Zresztą, targowanie w stylu afrykańskim jest o wiele sympatyczniejsze i weselsze od tego, co spotyka się w krajach arabskich.

    Bogdan, Warszawa - 19.04.2014

    452/475 uznało opinię za pomocną

  • 6.0/6

    pozytywna

    Bardzo polecam te wycieczke. Biorac pod uwage oczywiscie ze to Afryka. Proponuje by zabrac cos z materialow biurowych dla dzieciakow z odwiedzanej szkoly. Biuro o tym nie informuje.

    Cezary, Poznan - 22.12.2015

    5/6 uznało opinię za pomocną

telefon

Pobierz aplikację mobilną Rainbow

i ciesz się łatwym dostępem do ofert i rezerwacji wymarzonych wakacji!

pani-z-meteracem