Opinie klientów o Tropiki Centralnej Ameryki

5.0 /6
45 
opinii
Intensywność programu
4.8
Pilot
5.3
Program wycieczki
5.1
Transport
4.6
Wyżywienie
4.1
Zakwaterowanie
4.5
Opinie pochodzą od naszych Klientów, którzy odwiedzili dany hotel lub uczestniczyli w wycieczce objazdowej.

Osoba dodająca opinię musi podać dane osobowe, takie jak imię i nazwisko oraz dane dotyczące wyjazdu, czyli datę i kierunek wyjazdu lub numer rezerwacji. Dzięki tym informacjom sprawdzamy, czy autor opinii faktycznie podróżował z nami. Jeżeli dane się nie zgadzają, wówczas nie publikujemy opinii.
Najlepiej oceniane
Wybierz

6.0/6

Sama 02.02.2024
Termin pobytu: styczeń 2024

Super program , wspaniała wycieczka

Odwiedziłam 55 krajów , więc mam już jakieś porównanie. Super program i wspaniała wycieczka. Pilot Artur godny polecenia. Wyjazd bardzo aktywny , trochę na wysokościach (ale nie ma się co bać , dla tych co mają lęk wysokości :)). Dużo atrakcji , polecam fakultety : humbaki - zabaczyć to jest niezapomniane wrażenie (nie ma gwarancji), pływanie z rekinami i płaszczami też super , nawet dla tych co nie snurkują, z łodzi też robi wrażenie . Niestety : plantacja kawy i Chichen Itza się nie odbyły ze względu na małą ilość chętnych , więc Meksyku mało …. Co do wskazówek praktycznych poza tym co Rainbow poleca zabrać , to Mugga wiadomo, ja zabrałam za dużo ubrań ciepłych , aż tak zimno nie było, ale trzeba mieć cały przegląd garderoby i faktycznie buty z dobrą podeszwą na wulkan (trapery).

6.0/6

Paweł 23.02.2020

Pięć fantastycnych krajów. Środkowa Ameraka pełną parą!

Dzień I - Wreszcie lecę.... Po wejściu na lotnisko Chopina czekała miła niespodzianka – widok dawno nie widzianych znajomych, również uczestników wyprawy. Sprawnie poszła odprawa bagaży i pozostałe formalne ceregiele, można było zająć miejsce w Dreamlinerze. Lot swoje trwa, ale głód nie doskwierał. Zaspokoiły go m.in. smaczne i treściwe śniadanko rozdawane przez obsługę oraz drugi ciepły posiłek. Do tego filmy, krótka drzemka i koło 13 (lokalnego czasu) lądowanie na meksykańskiej ziemi. Bez zbędnej zwłoki odebraliśmy walizki i cała grupa – szczęśliwie, ani mała, ani duża bo trzydziestoosobowa - przejechała do hotelu na pierwszy nocleg. Zanim jednak sen zmorzył trochę się zadziało. Wymieniłem, tak jak i inni pieniądze, by mieć peso jako rezerwę celową na dalszy pobyt. Nie obyło się też bez wizyty w pobliskim supermarkecie i miłych, ba nawet długich pogawędek w patio hotelu z już znanymi, ale również nowo poznanymi uczestnikami wyprawy. Dzień II - Yukatan czyli nic nie rozumiem Drugiego dnia, po śniadanku, na który jak to w Meksyku podano m.in. jajecznicę i pastę z fasoli (jestem jej fanem) ruszyliśmy do Tulum. Przemknęliśmy przez jukatańską selwę wygodnym autobusem odwiedzając w drodze do Tulum cenote z wodą o przykuwających lazurowym kolorze. Pod stanowisko archeologiczne w Tulum, podjechaliśmy kursującą tam właśnie, dość osobliwą ciężarówką. Powitał nas ostronos, a majański port urzekł położeniem. Widok świątyń i morza w tle pozwolił w pełni poczuć, że wakacje na dobre się zaczynają. W czasie wolnym warto zejść po schodach na plażę oraz po powrocie na górę przemierzyć ścieżkę wzdłuż morza. Pasjonaci fotografii odkryją nie jedno miejsce warte „ukradzenia” aparatem. Przy autokarowym parkingu nie brakuje miejsc, gdzie zjeść można i to dobrze. Jest również coś w rodzaju marketu pełnego pamiątek – wyjątkowo drogich jak później można się było przekonać. Dlaczego tak drogich – nie rozumiem. Hiszpanie usłyszeli „nie rozumiem” czyli Jukatan, gdy przybyli do Indian i próbowali jakoś się porozumieć. I ta nazwa już została. W drugiej części dnia przejechaliśmy na nocleg w Chetumal. Na kolację zaserwowano iście wybitną zupę aztecką. Cymes! Dzień III – Belize – angielska enklawa Niepozorne przejście graniczne oznaczało dla nas konieczność zabrania walizek i zmiany autokaru. Tamtejszy rząd wymyślił sobie jakieś ograniczenia w ruchu autokarowym i cóż było robić. Na granicy oprócz nas była tylko grupa meonitów, których to bodajże około 30 tysięcy znalazło miejsce dla życia w Belize. Pojechaliśmy na półgodzinny spacer do niewielkiego miasteczka Orange Walk. Tutaj można się zaopatrzyć np. w banany i inne owoce (Ameryki nie odkryję, że o niebo lepsze niż te, które do Polski odpływają), ale również pelerynkę przeciwdeszczową. Ta się przydała. Już w łodzi, którą przemierzaliśmy z zawrotną prędkością do ruin w Lamanai każdy mógł się przekonać, że coś od deszcze warto ze sobą mieść. Taki tam mają klimat, że około 15 – 20 minut intensywnie pada, potem kurek z wodą się zakręca i robi się coraz cieplej. Lamanai schowane w dżungli zachwyca, w szczególności widok z świątynia na rzekę New Riwer i bezkres selwy. Polecam wspiąć się nawet tym, którym nie przychodzi to z łatwością. Wieczorem przybyliśmy do Belize City, dawnej stolicy gdzie nie trudno dostrzec rastafariańskie klimaty, ale miasto niczym szczególnym się nie wyróżnia. Huragany zrobiły swoje. Dzień IV – Karaiby pełną parą Z samego rana znowu płyniemy. Może nie tak szybko, jak dzień wcześniej, ale za to po morzu Karaibskim. Docieramy do rozleniwionej i nieco zaniedbanej, ale dającej poczuć ducha karaibskiego lenistwa wyspy Caye Caulker. Niektórzy ruszają na wycieczkę by pooglądać delfiny, inni lądują na leżakach z jakimś drinkiem. Na uliczkach rozbrzmiewa muzyka. Można pospacerować po niezbyt rozległej wyspie. Ja zawróciłem przy lotnisku i cmentarzu z dość oryginalnymi nagrobkami. Wracamy na kontynent. Kierunek Gwatemala. Po drodze przejeżdżamy przez stolicę Belize, kilkunastotysięczny Beloplan. Popołudniu wraz z setkami dzieci wracających z szkół angielskojęzycznych w Belize przekraczamy granicę z Gwatemalą. U koników można zakupić Kacale (potem były w tej samej cenie i nie trzeba ich szukać). Tuż za mostem granicznym są sklepiki, gdyby ktoś był spragniony różnych płynów albo chciał zjeść chipsy z juki (ps. całkiem smaczne). Późnym popołudniem dojeżdżamy do miasta Flores i znowu płyniemy. Tym razem na wyspę, gdzie położne jest jego centrum. Po treściwej kolacji w tym zapychającym słodkim cieście ruszamy na spacer wąskimi uliczkami. Na rynku trafiamy na święto kościelne. To wielki koncert z udziałem roznegliżowanych dziewczyn. U nas byłoby zgorszenie, ale w Ameryce Środkowej religia katolicka czerpie garściami z lokalnych wierzeń i tradycji postindiańskich. Synkretyzm religijny? Tak bym też o tym powiedział. Wieczór zakończyliśmy w gronie znajomych w jednej z knajp położonych tuż nad wodą. Dzień V – Tikal… Majowie, fauna i flora Wyjechaliśmy z Flores i dość szybko, bo przed 9.00 rozpoczęliśmy spotkanie z jedną z największych pozostałości kultury majańskiej. Super, że byliśmy rankiem. Uniknęliśmy tłumów. Zamiast turystów widzieliśmy czepiaki, stado ostronosów (ponad 40 osobników) oraz mrówkojada - to prawdziwy hit. Tikal nie przypadkowo jest na liście UNESCO. Cóż za świątynie. Zaskakują rozmiarami, ilością, ale też wysokością. A widoki z nich… dżungla plus głosy wyjców. Przeeeeeepiękne momenty. Potem był czas na lunch w niewielkiej wiosce. W tej miejscowości można było nie tylko zjeść, ale to i owo zaobserwować. Moją uwagę przykuło chociażby przedszkole nieprzypominające przedszkola, opalane liście palmy, które służyć miały do smażenia mięsa oraz biegające luzem wokół domów świnie. A mieszkańcy jakże serdeczni i gościnni. Gwatemalczycy rozbijają bank jeśli chodzi o uprzejmość, uśmiech i serdeczność – tak przyjaznego narodu na swojej trasie nie spotkałem. Wieczorem dotarliśmy do Rio Dulce i kiedy już liczyłem, że tego dnia obędzie się bez podróży łódką to się pomyliłem. Płynęliśmy do hotelu. Nocowaliśmy w wygodnych bungalowach. Koło 1.00 lunęło co dodało urokowi temu miejscu. Dzień VI – Koniec świata… a potem Hounduras Z samego ranka znowu ładujemy się do łodzi. Tym razem rejs po rzece Rio Dulce. Płyniemy tym razem do Livingstone, osady, gdzie znaczna część mieszkańców to potomkowie niewolników z Afryki. Do tego miasta mimo, że liczy około 14 tysięcy drogą lodową dotrzeć nie można. Płynąc podziwiam iguany na drzewach, setki ptaków, malownicze skalne zbocza, ale również zamieszkałe domki położone tuż nad wodą. Miasteczko Livingstone to obraz jak z XIX wieku. Niby prąd jest, ulica pełna pamiątek, jeżdża tuk tuki, ale wystarczy nieco tylko odejść i ma się wrażenie, że jest się innej czasoprzestrzeni. W kilkuosobowej grupce dotarliśmy do tzw. starego Livingstrone. Po takim spacerze wracamy na miejsce spotkania, do przesympatycznej knajpy, gdzie czekały na nas lokalni tancerze, muzyka Garifunas i pyszna pinacolada. Powrót do Rio Dulce był nie mniej przyjemny jak poranny rejs. Wieczorem docieramy do Hondurasu, do Copan. Maleńkie miasto z urokliwym rynkiem. Nasz hotel jest w dawnym domu kolonialnym. Ma przepiękne patio. W Hondurasie można płacić dolarami, działało wieczorem kilka sklepów. Generalnie jest bardzo tanio. Jeżeli ktoś musi zaopatrzyć się np. w magnesy po prostu radzę zakup. Potem może żałować, że odłożył zakup - podobnie jest w Salwadorze. Jakaś pamiątka się podoba - wartą ją kupić. Dzień VII – Copan … a potem Gdańsk, Gdynia Sopot. Tuż po ósmej, po śniadanku (bardzo dobrym, tak jak i kolacja w tym hotelu) podjechaliśmy do Copana Ruinas. Przed dotarciem do pozostałości majańskiej wielkości, zachwycają nas olbrzymie papugi. Fruwają nad naszymi głowami sympatycznie skrzecząc. A potem hieroglificzne schody, ołtarze i stelle z wizerunkami władców, świątynie, a nawet zachowana cześć pałacowa. Mieliśmy tutaj dużo czasu wolnego, który spożytkowaliśmy również na zakupy. Tutaj lokalni sprzedawcy oferowali szereg niecodziennych pamiątek jak lalki z kukurydzy. Wiele z nich za sławne „uno dolar”. Po opuszczeniu Copan powróciliśmy do Gwatemali, by po godzinie dotrzeć do Salwadoru. Tak oto jednego dnia byliśmy w trzech państwach. Takim łacińskim odpowiedniku polskiego Trójmiasta: Hondurasie, Gwatemali i Salwadorze. Ten trzeci kraj powitał nas przepysznie. Postój był w niewielkim miasteczku. Uciekła mi nazwa, za to nie ucieka smak burito. Tam zjadłem najlepsze burito w życiu. Nie byłem w tej opinii odosobniony. Tego dnia odwiedziliśmy jeszcze Santa Ane, miasto typowo kolonialne z ogromnym, tłumnym rynkiem i przepięknym teatrem. Jeden z uczestników wkroczył na scenę, gdzie zaskoczył recytując fragment Iliady. Wieczorem dotarliśmy do stolicy czyli do San Salwador. Dwa noclegi w jednym miejscu zawsze cieszą, a dodatkowym plusem hotelu były obfite i smaczne obiady i również dobre śniadania (ps najlepsza pasta fasolowa na trasie). Warto dodać, ze w pobliżu hotelu był supermarket, gdzie wielu z nas zaopatrzyło się m.in. w kawy, rumy, przyprawy czyli to czym cieszą się bliscy i znajomy, którzy z nami być nie mogli. Dzień VIII - Spokojnie to tylko Pacyfik Ruszamy do centrum Salvadoru. Miasto zatłoczone i jednak niezbyt piękne. W jego sercu brak okazałych budowli. Zachodzimy m.in. do dwóch kościołach w tym do katedry, gdzie pochowany jest bp Romero, jeden z prawdziwych bohaterów tragicznej wojny domowej. Wrażenie robi na mnie drugi z kościołów – Rosario. To za sprawą niespotykanych ścian i dachu w kształcie elipsy oraz osobliwych witraży i panującej w środku ciemności. Takie miejsca po prostu się zapamiętuje. W trakcie spaceru odwiedzamy również muzeum odpowiednika naszego NBP. Zgromadzono w nim banknoty ze wszystkich krajów Ameryki Środkowej. Gratka. Tego dnia odwiedzamy również punkt widokowy na cudowne jezioro (gdzie zajadamy się lokalnymi tortillami chyba nazywało się to papuasy - pychota). Zatrzymujemy się w miasteczku Illapungo gdzie panuje kult burmistrza i moda na kolorowe ściany. Możemy podczas krótkiego spaceru poczuć codzienny rytm życia mieszkańców Salwadoru. Czas na leniuchowanie, aż nazbyt długie nad Pacyfikiem. Można się opalać,pływać lub przejść nie tylko po plaży, ale również po wiosce do niej przyległej. Olbrzymia, ale nie zagospodarowana plaża sprawia wrażenie swobody, a zachód słońca zapiera bez wątpienia zachwyca. Wracamy na nocleg do Salvadoru. Dzień IX – Trzeci raz w Gwatemali Z samego rana ruszamy ponownie do Gwatemali. Trochę się schodzi na przejściu granicznym, ale na to przecież nikt wpływu nie ma. Paradoksalnie na jednej wyprawie jest po raz trzeci w tym kraju, który od razu polubiłem. Ten dzień przekonał mnie, że nie pomyliłem się w odczuciach. Docieramy do wulkanu Pacaya. Tam czekają na nas konie z przewodnikami. W pierwszych chwilach wyczuwam na twarzach towarzyszy niepewność, którą podzielam. Szybko to mija. Ruszam w górę. Mój przewodnik puszcza konia luzem. Najpierw zagaduje swoich kolegów, a potem skupia się na mnie. Opowiada to o wulkanie, który widać w oddali, a to o wężu, którego miał tu spotkać, to pokazuje swoją wioskę. Kurz nie jest uciążliwy, a cała wyprawa bardzo przyjemna. Kiedy widzi się lawę, ma się wrażenie jakby to był księżyc. Tak księgowe widoki. Nie ma co się martwić o ubrania, ale warto uważać by się nie potknąć. Zaschnięta lawa jest niezwykle ostra i łatwo się zranić. Podróż w dół okazuje się również całkiem przyjemną mimo większej pracy nóg. Wieczorem docieramy do Antigui, gdzie spędzić mamy dwie noc. Po kolacji ruszamy na pierwszy rekonesans i trochę czasu spędzamy na zoccalo położonym dwie przecznice od naszego hotelu. Znowu można zaopatrzyć się w szale, chusty, pamiątkowe długopisy czy inne pamiątki. Dzień X Rano ruszamy na Jezioro Attitlan. Podróż wydaje się, pomimo malowniczych widoków, wyjątkowo długa i kręta. Rekompensuje ją miejsce na fotopauzę. Fantastyczna panorama na jezioro i otaczające je wulkany. Chciało by się dodać - chwilo trwaj. Znowu płyniemy, tym razem około czterdziestu minut do miasteczka zamieszkałego przez rdzennych Indian. Wsiadamy na paki jeepów i jedziemy najpierw do domu, gdzie znajduje się Mixoman czyli figura takiego - jakby to rzec - lokalnego bożka. Ciekawa forma folkloru. Ta wyspa to raj dla wszystkich, którzy kochają zakupy. Torebki, magnezy, koszulki, kapy, narzuty, kolne koszule – tak absolutny raj. Targować się również warto. Polecam dobrze przemyśleć posiłek jeśli chce się pobuszować na straganach i w sklepach. W innym przypadku trzeba będzie dosłownie biec na łódkę. Po powrocie do Panajachel, gdzie miał stać nasz autokar, okazało się, że go nie ma. Był za to inny, lokalny i podróżowaliśmy z Gwatemalczykami słuchając lokalnej muzyki. Wieczorem pani przewodnik oprowadza nas po jej ulubionej Antigui. Cóż jest to miasto najbardziej urokliwe na całej trasie. Idealne na spacery. Niewielkie, ale sympatyczne i pełne uśmiechniętych ludzi. Szkoda tylko, że z dachu naszego hotelu (przebudowanego domu kolonialnego z pięknymi patiami) podziwiamy tylko miasto. Niestety pobliski czynny wulkan w tych dniach nie był aktywny i nie posłał nawet strumyka lawy. Dzień XI Za dnia Antigua jest niemniej piękna jak i wieczorem. Przez ponad godzinę spaceruję uliczkami podziwiając nie tylko cudne domy i ruiny obiektów zniszczonych przez trzęsienie ziemi. Uwagę przykuwają również wulkany, stopniowo wyłaniające się z mgły. Z żalem wsiadam do autobusu i kieruję się do stolicy Gwatemali. Na krótkim spacerze po starówce doświadczamy kradzieży łańcuszka, co potwierdziło wielokrotne ostrzeżenia pilotki. Niecodziennym widokiem wydało się stado kóz, przemierzające przez centralny plac miast wraz z właścicielem. Szły sobie pod pałacem prezydenckim, monstrualnym obiektem sprzed prawie stu lat. Druga część dnia to lot z Gwatemali do Mexico. Trwał około dwóch godzin. Wrażenie robiły wulkany wyłaniające się ponad pułapem chmur i linia Pacyfiku wzdłuż której przez jakiś czas podążaliśmy. Wieczorem meldujemy się w hotelu absolutnie najlepszym na całej trasie, a potem czas na spotkanie z Mariacci na placu Garibaldi. Dzień XII Śniadanie w tym hotelu jest na bogato. Szwedzki stół, że aż trudno się zdecydować. Większość uczestników rusza na wycieczkę do centrum miasta. Ja wybieram własny szlak, a to dlatego, że jest to moja kolejna wizyta w Mexico City. Spacer, po części sentymentalny, kończę o umówionej godzinie w hotelu. Już w komplecie ruszamy do Muzeum Fridy Kahlo, która bądź co bądź po latach przyćmiła Diego Rivierę. Przyjemnie zobaczyć sławnym niebieski domek (gdzie kręcono sceny do niemniej sławnego filmu z Salmą Heyek) i widzieć przedmioty z których korzystała Frida oraz dzieła jakie stworzyła. Potem godzinę spędzamy na pobliskim zocalo, sercu dzielnicy Cayoacan, gdzie Frida spędziła znaczną cześć życia. Koło 17.00 docieramy na lotnisko. Rozstajemy się z panią przewodniczką. Czas na lot do Cancun. Trwa niespełna dwie godziny, ale zmienia się czas. Docieramy z panem rezydentem do hotelu. Czeka na nas zimny prowiant, bo niestety restauracja, a nawet bar są zamknięte. PS. w pobliskim OXO każdy może kupić to co potrzebuje nawet jeśli w założeniu alkohol jest w nim sprzedawany do 22.00. Dzień XIII Śniadanie w hotelu w pełni mnie zadowoliło, było w czym wybierać i przebierać. Numero uno przyznaję quesadija, przygotowywane na bieżąco przez przesympatyczną Indiankę. Potem drogi uczestników wyprawy się rozeszły. Pobliskie kierunki to plaża, basen i bar. Nieco tylko dalsze to rejs na wyspę Kobiet albo przejazd po strefie hotelowej. Jest tam m.in. supermarket sieci na Ch, której nazwy zapominam, gdzie można zaopatrzyć się w salsy, przyprawy, papryczki itd. Szczęśliwie to już miałem z głowy. Postanowiłem dołączyć do nowo poznanych znajomych i pojechałem z nimi do Chichen Itza. To było moje drugi spotkanie z tym stanowiskiem archeologicznym. W szczególności boisko do peloty i las tysiąca kolumn znowu zachwyciło. Wręcz przeciwnie widok straganów z najróżniejszymi pamiątkami, byłem w szoku jak wiele ich przybyło. Popołudniu odwiedziliśmy cenote i niestety odkryliśmy, że jesteśmy w innym stanie. Szczęśliwi czasu nie liczą jak to się mówi. W efekcie wracając wynajętym samochodem mocno się spieszyliśmy aby wyrobić się na kolację. Szczęśliwie serwowano ją do 22.00. A po kolacji wreszcie bar i świetne drinki. Dzień XIV – wreszcie nic nie robienie. Długo spać nie mogłem, zegar nie musiał mnie budzić. Zbiegłem na śniadanie wiedząc, że chcę zjeść rzecz jasna quesadilla. To był dzień nic nie robinie, ale zanim zaległem na leżaczku to odwiedziłem siłownię. Po wakacjach trzeba będzie do niej powrócić, więc mała rozgrzewka będzie w sam raz. Resztę dnia spędziłem leniuchując, drinkując i wspominając z towarzyszami wyprawy dobre i śmieszne chwile, których przez kilkanaście dni nie brakowało. Wieczorem z czystej ciekawości, a raczej namówiony przez kogoś, poszedł na występ organizowany przez hotel. Cóż to było za show. Tancerze wręcz roznosili scenę przebrani w ogromne i malownicze indiańskie stroje nawiązujące do czasów prekolumbijskich. Do tego świetna muzyka. To się nazywa pozytywne zaskoczenie. Dzień XV i XVI – Poranek oznaczał kurs na śniadanko. Znowu quesadijas, tym razem z innymi składnikami. Znowu tak samo smakowite. Znowu przygotowane przez niezmiennie uśmiechniętą Indiankę. Niestety komu w drogę temu trzeba się spakować. Chwytałem ostatnie promienie słońca i raczyłem się pożegnalny drinkiem w barze nad basenem. Otwarty od 10.00. Przed wyjazdem udałem się do pobliskiego sklepu OXO żeby pozbyć się ostanich peso. Osobom, które już za dużo wydały polecam zakupić jakąś przekąskę do samolutu. Lotnisko w Cancun niezmiennie szokuję przesadnie wysokimi cenami. Marny hamburger, frytki i cola to około 70 złotych, ale ileż z drugiej strony nawet u kresu wakacji niechętnie pieniądze się liczy. Lot do Polski jest nieco krótszy. Spać nie mogłem chyba zbyt nakręcony indiańskimi klimatami. Czas spożytkowałem na czytanie i obejrzenie trzech filmów, szczęśliwie było w czym wybierać. Na Okęciu uściski, pożegnania i wymiany telefonów z uczestnikami wyprawy. I ruszyliśmy każdy w swoją stronę z postanowienia ponownego spotkania w Ameryce, albo… albo gdzieś w trasie.

6.0/6

Karina i Lukas 20.02.2017

Karaibskie Marzenie Majów

Fantastyczna wycieczka dla osób, które mają ochotę zobaczyć zagubione w dżungli starożytne miasta bez tłumów masowej turystyki, a zamiast tego towarzyszyć im będą odgłosy dzikich zwierząt takich jak wyjce czy fruwające nad koronami drzew Ary. Zachwycić się kolonialną architekturą i skarbami Indian. Poczuć potęgę wulkanów i karaibski klimat w Belize. Doświadczyć snurkowania w krystalicznym Morzu Karaibskim z barakudami, płaszczkami i rekinami oraz odpocząć na pięknych plażach w Cancun. A jakby jeszcze wrażeń było mało to istnieje równiez możliwość eksplorowania fascynującego półwyspu Jukatan na którym nie sposób się nudzić. Te 5 krajów pozwala dosłownie zanurzyć się w świecie Majów tych współczesnych i tych z przed wieków. Dla nas była to doskonała kontynuacja wycieczki po Meksyku Wielka Konkwista. Tropiki Centralnej Ameryki pokazują w fantastyczny sposób całe spektrum tego urokliwego regionu. Jedna z najlepszych wycieczek z Rainbow w jakiej mieliśmy przyjemność uczestniczyć jak do tej pory. Masz ochotę dowiedzieć się więcej o wycieczce oraz zobaczyć więcej zdjęć z objazdu np. jak wyglądały hotele oraz innych miejsc na Jukatanie, które odwiedziliśmy podczas części pobytowej w Cancun to zapraszam na stronę mrsblomaddictedtotravel.com :)

6.0/6

Jacek Jozef, Kraków 23.12.2019

Tropiki Centralnej Ameryki

Program imprezy zróżnicowany i bardzo atrakcyjny, zrealizowany w całości
telefon

Pobierz aplikację mobilną Rainbow

i ciesz się łatwym dostępem do ofert i rezerwacji wymarzonych wakacji!

pani-z-meteracem