5.1/6 (51 opinii)
5.5/6
Wycieczkę ogólnie oceniamy bardzo pozytywnie, program realizowany wg wcześniejszych ustaleń. Niektóre hotele dla osób mniej wymagających , wyżywienie oceniamy jako dobre choć monotonne jeśli ktoś chce spróbować lokalnej kuchni jedynym miejscem jest "ulica". W samych hotelach jedzenie raczej europejskie.W ostatnich dwóch dniach proponujemy wyciczkę do Chichen Itza.Grupa 35 osobowa dzięki temu wszystko przebiegało sprawnie. Bardzo dobra opieka pilota (p.Bogna) oraz lokalnych przewodników.Wycieczka nie dla "śpiochów" wczesne wyjazdy późne zakwaterowania w hotelach.
5.5/6
Fantastyczna wycieczka; jedna z lepszych, w których brałem udział! Program bardzo urozmaicony,obejmował zapoznanie się z pozostałościami wspaniałych miest Majów, ale także z kulturą obecnie żyjących plemion indiańskich na terytorium Meksyku, Belize, Gwatemali i Salwadoru, cudowną architekturą miast kolonialnych, przepiękną przyrodą Ameryjki Środkowej. Małym minusem był pobyt w mieście Meksyk - w ciągu kilku godzin nie sposób było pobieżne tylko zwiedzenie tego miasta z wypadem do Teotihuacan (coć wiemy, że wynikał on ze względów logistycznych).
5.5/6
Bardzo dobrze zaplanowana trasa. Wycieczka dla każdego
5.5/6
Na wycieczce „Tropiki Centralnej Ameryki” byliśmy w terminie 23.01 – 07.02.2018 roku. Na wstępie warto zaznaczyć, że wycieczka ta, nie jest wycieczką dla wszystkich i aby w pełni skorzystać z jej uroków, należy mieć przynajmniej podstawową sprawność fizyczną. Wycieczka jest dość wymagająca, ze względu na bardzo wczesne wstawanie i długie przejazdy, ale również w tym cały jej urok :) Aby zobaczyć tak wielki kawał świata, trzeba przebyć w autokarze naprawdę sporo kilometrów. Ale zdecydowanie warto. Do Cancun dolecieliśmy po 20:00 czasu lokalnego. Nie opłaca się wymieniać pieniędzy na lotnisku, gdyż przelicznik jest bardzo słaby. Po kolacji można spokojnie zakupić kilka najpotrzebniejszych rzeczy (woda, przekąski, itp.) w sklepie po drugiej stronie ulicy od hotelu za dolary – przelicznik jest naprawdę korzystny, bo liczą ok. 18 peso za dolara (reszta wydawana jest w peso). Po odprawie i przejeździe do hotelu, na miejscu byliśmy ok 22:30, gdzie czekała na nas kolacja. Nie należy wiec obawiać się zapisu, mówiącego, że przy późnym przylocie w tym dniu może nie być kolacji. Przewodnicy dbają o to, abyśmy nie poszli głodni spać :) Pierwszy dzień zwiedzania rozpoczęliśmy od Tulum – przepięknego portu majańskiego. Po wspólnym zwiedzaniu, mieliśmy czas wolny, który można spożytkować albo na dalsze zwiedzanie albo na kąpiel w ciepłych wodach morza karaibskiego :) Dlatego chętni powinni zabrać ze sobą stroje kąpielowe i ręcznik. Niestety, Tulum jest miejscem bardzo turystycznym i ciężko jest zrobić ładne zdjęcia bez tłumów obcych osób, nie mniej jednak warto poczekać w kilku miejscach widokowych, dla spektakularnych zdjęć (takich, jak można znaleźć dzięki wujkowi Google w internecie :)). Tulum to miejsce, gdzie można spotkać wszelkiej maści iguany. Jest ich niesamowita ilość i praktycznie w ogóle nie boją się zaciekawionych nimi turystów :) W Tulum przy parkingu znajduje się ogromna hala z pamiątkami z Meksyku. Niestety jest dość drogo, jednak jedyne miejsca, gdzie można zakupić pamiątki stricte z Meksyku to Tulum i Cancun (w mieście Meksyk będzie można zakupić pamiątki generalnie tylko związane z Matką Boską z Gwadelupy). W Tulum znajduje się też mały „kantor” – akurat jak nasza grupa chciała wymienić część dolarów, to w kantorze zabrakło peso :) Nie było to jednak bardzo uciążliwe, ponieważ już następnego dnia wyruszaliśmy w kierunku Belize. W Tulum warto zrobić sobie zdjęcia z „potomkami majów” – zdecydowanie robią one potem w Polsce furorę :) warto się targować – początkowo „Majowie” życzą sobie 10 dolarów za zdjęcie z całą „majańską rodziną” – za zaproponowane 5 dolarów zgadzają się na zdjęcie z jednym „Majem”, ale i tak pozostali „Majowie” chętnie zbiegają się do zdjęcia :) A wrażenia niezapomniane :) Kolejnym punktem programu w tym dniu była studnia kresowa Dos Ojos. Również tutaj warto być zaopatrzonym w stroje kąpielowe i ręczniki. Możliwość kąpieli w naturalnych zbiornikach wodnych jest dla wszystkich, chętni natomiast mogą – w ramach fakultetuj – skorzystać z „wycieczki”, pływając po jaskiniach z przewodnikiem :) Snorkelując z latarką w ręce można podziwiać przepiękne stalaktyty i stalagmity przez krystalicznie czystą wodę. Rurki, maski i płetwy dostaje się na miejscu, warto też skorzystać z możliwości ubrania pianki – woda ma temperaturę ok 21 stopni, a przy powolnym poruszaniu się „gęsiego” można zmarznąć :) dodatkowo warto zaopatrzyć się w kapok – chwilami pływa się po bardzo wąskich, ciasnych korytarzach (konieczne jest czasami przepłynięcie pod powierzchnią, gdyż „sufit” dotyka lustra wody, a płetwy dość mocno ograniczają ruchy (szczególnie osób niewprawionych). Wycieczka świetna, pod warunkiem, że nie ma się klaustrofobii :) Drugiego dnia z samego rana przekroczyliśmy granicę z Belize. Konieczne jest posiadanie przy sobie Meksykańskiego formularza migracyjnego, który wypełnialiśmy przed przylotem do Cancun (w samolocie). Odprawa idzie dość mozolnie, natomiast największym plusem jest fakt, że można się dogadać po angielsku :) Dodatkowo, po stronie belizeńskiej cofamy zegarki o dodatkową godzinę :) Po przejściu przez granicę musieliśmy zmienić autokar – duży, ale mocno wyeksploatowany. Klimatyzacja wiała spod okien, dlatego o przeziębienie czy zapalenie ucha (dla osób siedzących od strony okien) nie trudno. Warto zaznaczyć, że w Belize nie ma potrzeby wymiany pieniędzy, gdyż 1 dolar amerykański to równo 2 dolary belizeńskie. W każdym sklepie bez problemu przyjmują zapłatę w dolarach, resztę wydają zgodnie z preferencjami (w USD lub BZD) Zwiedzanie Belize rozpoczęliśmy od Orange Walk – niewielkiego miasteczka. Warto zwrócić uwagę na mieszkających tam Mennonitów – charakterystycznie ubrane osoby, które na co dzień żyją w swoich miasteczkach, przestrzegając wielu zasad – tutaj nie korzystają nawet z elektryczności. Z Orange Walk motorówkami popłynęliśmy do Lamanai – pierwszych na naszej wycieczce ruin majańskich. Podczas rejsu można aparatem upolować wiele ptaków, żółwie a nawet krokodyle. Same ruiny zachwycają :) Ukryte w środku dżungli, ogromne i majestatyczne. Warto się na nie wspiąć, aby móc podziwiać panoramę :) Warto być przygotowanym na ewentualny deszcz, który w tych rejonach potrafi mocno zaskoczyć. A jak już zacznie padać – to jest to prawdziwa (choć na szczęście krótkotrwała) ulewa. Po zwiedzaniu czekał na nas przygotowany obiad – kurczak, ryż, pasta z fasoli i warzywa oraz napoje. Chociaż wybór nie był duży, wszyscy chętni mogli liczyć na dokładkę :) Po powrocie motorówkami przejechaliśmy do Belize City. Nie jest ono niestety zbyt przyjazne turystom, Kreole nie przepadają za białymi ludźmi. Niestety jest niebezpiecznie i niezalecane jest zwiedzanie we własnym zakresie (szczególnie po zmroku). W Belize zatrzymaliśmy się w pięknym hotelu przy samej plaży z widokiem na morze. W nocy niestety rozpętał się ogromny sztorm. Wycieczka na wyspę Caye Caulker stała pod ogromnym znakiem zapytania. Na szczęście na wyspę popłynęliśmy. Nie odbyła się jednak wycieczka fakultatywna, czyli pływanie z rekinami i płaszczkami, ze względu na zagrożenie kolejnym sztormem oraz nieprzejrzystą wodą po nocnych ulewach – szkoda, bo bardzo chcieliśmy z niej skorzystać. Sama wyspa jest niewielka, leniwa, ale przepiękna. Można odpocząć spacerując, pijąc drinka w jednej z knajpek czy opalając się na piasku. Na plaży można znaleźć ogromne muszle, nawet wielkości arbuza :) Niestety nie ma możliwości przewiezienia ich do Polski. Wieczorem dotarliśmy do hotelu we Flores w Gwatemali, położonego na wyspie na środku jeziora (po przekroczeniu granicy znów czekała nas zmiana autokaru). Pomimo późnego przyjazdu i BARDZO wczesnego (4:30) wyjazdu dnia kolejnego, warto przeznaczyć choć pół godziny na przespacerowanie się po wyspie :) Kolejnego dnia w programie mieliśmy zwiedzanie Tikal – ogromnego kompleksu świątyń Majów. Do Tikal dotarliśmy o 6:00 rano. Tutaj ważna uwaga – NA PEWNO będzie wówczas mgła lub lekki deszczyk. W niektórych opiniach można było odczytać, że jest to minus. Na pewno nie wg nas :) Po pierwsze, byliśmy jedną z BARDZO nielicznych grup, które wówczas Tikal odwiedzało, a po drugie mgła dodaje ogromną tajemniczość i majestatyczność całemu miejscu. Komfort zwiedzania jest ogromny, kiedy nie trzeba przepychać się wśród innych turystów i kiedy można zrobić przepiękne zdjęcia bez obcych osób w kadrach :) Oczywiście znajdą się i tacy towarzysze podróży, którzy narzekać będą na to, że „dlaczego nikt nie zrobił windy na te piramidy i trzeba wychodzić po schodach”, ale widoki rekompensują naprawdę wszystko, a radość z odkrywania nowych miejsc zależy głównie od indywidualnego podejścia :) Tikal znajduje się w środku prawdziwej dżungli. Warto ubrać trekkingowe buty (lub przynajmniej sportowe, zakryte), długie spodnie, jakiś sweterek z dłuższym rękawem i koniecznie należy spakować pelerynę przeciwdeszczową. Przy odrobinie szczęścia w dżungli można wypatrzeć liczne gatunki ptaków, w tym tukany i sokoły, a także węże – w tym bardzo jadowite (stąd lepiej mieć zakryte buty i nie zbaczać z wyznaczonych ścieżek :)) Po zwiedzaniu, kiedy wyszło pełne słońce, a ruiny zapełniły się głodnymi wrażeń turystami, my skierowaliśmy się na Canopy, czyli zjazd na uprzężach w sercu dżungli :) Zabawa jest praktycznie dla każdego (choć lepiej nie mieć lęku wysokości), jeżeli ktoś się boi jechać samemu, może poprosić o asystę jednego z przewodników :) Na początku dostajemy uprząż, rękawicę i dla chętnych – kask (choć nie wiem, czy w razie upadku faktycznie by pomógł ;)). Później krótka instrukcja i można jechać :) Okulary warto zostawić na dole, jeśli ktoś chce wziąć ze sobą aparat, to tylko mały, zawieszany na szyi. Wieczorem dotarliśmy do naszego hotelu – klimatycznych domków na palach na rzece Rio Dulce :) Zachód Słońca – naprawdę niezwykły :) Ze względu na jezioro, w bungalowach mogą trafić się karaluchy. Kolejny dzień rozpoczęliśmy od rejsu motorówkami po rzece Rio Dulce. Początkowo bardzo mocno padało, a przez pęd łódki deszcz ostro zacinał. Uratował nas nasz „kapitan”, który poczęstował nas ogromnymi czarnymi foliowymi płachtami, pod którymi można było schronić się przed deszczem. Na szczęście po około 15 minutach rejsu w ulewie deszcz osłabł i mogliśmy zacząć podziwiać uroki rzeki Rio Dulce. Przełom stycznia i lutego to w Gwatemali okres lęgowy ptaków, dlatego mogliśmy zaobserwować ich ogromne ilości razem z młodymi w gniazdach. Warto zwrócić również uwagę na pelikany, czaple i ogromne iguany :) Na rzece Rio Dulce normalnie funkcjonuje życie – na tarasach bungalowów widać mamy zajmujące się dziećmi, babcie z robótkami ręcznymi, a na rzece mężczyźni i chłopcy łowią ryby :) Warto zatrzymać się i im przyjrzeć :) Po dopłynięciu do Livingstone przywitało nas gorące słońce. Livingstone to miasteczko znajdujące się na wyspie na Morzu Karaibskim, zamieszkałe przez potomków ludności afrykańskiej. Niesamowicie urokliwe i urzekające. Po czasie wolnym spotkaliśmy się całą grupą w jednej z knajpek, gdzie miał dla nas wystąpić afrykański zespół. Istniała możliwość zamówienia sobie czegoś na lunch – polecana była „Tapado Garifuna”, czyli zupa-specjał miasteczka, w której pływała cała ryba, krewetki, krab i banany. Ciekawe doznanie kulinarne, choć z niemiłą niespodzianką – gdy przyszło do rozliczenia rachunków, okazało się, że porcja zupy kosztuje 30 USD, o czym niestety nie zostaliśmy poinformowani przed dokonaniem zamówienia. Wieczorem przekroczyliśmy granicę z Hondurasem i zatrzymaliśmy się w hotelu w Copan. Ze względu na pokoje na parterze, w wielu z nich były martwe karaluchy – pokoje dość intensywnie spryskane były środkami do dezynsekcji. Hotel w Copan był jednym ze słabszych na całej naszej trasie. Po zakwaterowaniu warto wyjść na miasto i zatrzymać się na drinka w lokalnej knajpce. Miasteczko jest bezpieczne, więc swobodnie można wyjść na spacer. My w małej knajpce Xibalba spotkaliśmy najmłodszą i zarazem najsłodszą kelnerkę, jaką do tej pory widzieliśmy – miała około 2 latka i pomimo bariery językowej chętnie pomogła mamie przy realizacji zamówienia oraz podała rachunek :) Następnego dnia rano wyjechaliśmy do strefy archeologicznej w Copan – przejazd autobusem trwał dosłownie 4 minuty – za co ogromny plus przy zakwaterowaniu. Honduras słynie przede wszystkim ze znanych Schodów Hieroglificznych, które są najważniejszą atrakcją tej strefy. Ruiny bogate są także w stelle, które obrazują historię Majów. Nie mniej jednak jedną z największych atrakcji tego miejsca są wolnożyjące (w ogromnych ilościach) papugi ;) Pod koniec zwiedzania przechodzi się przez strefę karmienia tych pięknych ptaków i jeśli akurat trafi się na dobrą porę, to z bardzo bliska można zrobić sporo wspaniałych zdjęć. Ptaki są dość płochliwe, ale chyba już dość przyzwyczajone do obiektywów aparatów :) Po wyjściu ze strefy można napotkać sprzedawców, oferujących gipsowe figurki stelli za 1 dolara. Tego samego dnia wyruszyliśmy w stronę Salwadoru (przejazd przez Gwatemalę) – zatrzymaliśmy się w mieście Santa Ana. Salwador słynie z kieszonkowców, więc warto wszystkie wartościowe rzeczy trzymać blisko siebie, nie mniej jednak nie należy popadać w panikę – przy zachowaniu zdrowego rozsądku i podstawowych zasad bezpieczeństwa – wszystko powinno być w porządku. W Salwadorze zatrzymaliśmy się w pięknym hotelu w stolicy, niedaleko centrum. Zaraz obok hotelu znajdował się spory supermarket, gdzie warto zaopatrzyć się w alkohol, przekąski i pamiątki (np. czekolada do picia, ostre przyprawy z papryczek habanero, itp.) – ceny są podobne do naszych krajowych, a dobry rum można kupić w naprawdę świetnej cenie :) W Salwadorze walutą obowiązującą jest dolar – nie ma więc potrzeby poszukiwania kantoru. Kolejny dzień minął pod znakiem zwiedzania stolicy i miasteczek ościennych. Dla osób, które miały przesyt ruin – to idealny dzień na odskocznie i zmianę tematu wycieczki :) Zobaczyliśmy „Pompeje Ameryki” (warto znać i zobaczyć, jednak przy całej wspaniałości wycieczki – robią zdecydowanie najmniejsze wrażenie), odwiedziliśmy kolonialne przepiękne miasteczko Suchitoto oraz Santa Teclę, która była najmniej interesującym punktem programu (tym bardziej, że jechaliśmy w jedna stronę prawie 1,5h po to, aby na miejscu dostać 45 minut czasu wolnego). W obecnej ofercie biura ten punkt został wymieniony na odpoczynek nad oceanem, co jest strzałem w dziesiątkę! :) Żałujemy, że nas to ominęło ;) W stolicy popularnym przysmakiem są pupusy – placki kukurydziane podawane w przeróżnym nadzieniem – najczęściej z pastą z czerwonej fasoli – warto spróbować. Dodatkowo na przerwę obiadową zatrzymujemy się na lokalnym targu, gdzie talerz krewetek w sosie własnym, z surówkami i ryżem kosztuje 3 dolary :) Warto! Następnego dnia znów docieramy do Gwatemali – tym razem pod wulkan Pacaya, aby konno dostać się na górę. Niestety, wycieczka do krateru nie jest możliwa (podobno ze względu na ruchy tektoniczne kilka lat temu lawa w kraterze i tak nie jest widoczna). Wyjeżdżamy jednak na tyle wysoko, że wyraźnie widać, jak z krateru wydostaje się popiół. Widoki po drodze są przepiękne, zapierające wręcz dech w piersiach. Na szczycie lokalny przewodnik każdemu „podarował” gorący kawałek skały wulkanicznej :) I tutaj niespodzianka – każdy z nas dostał patyk i piankę do własnoręcznego „usmażenia” na wulkanie :) W drodze powrotnej chętni mogą zejść z wulkanu pieszo. Ze względu na to, że góra jest dość stroma, wymagana jest podstawowa sprawność fizyczna, aby utrzymać się w siodle. Podczas jazdy konie trzymane są za uzdę, wiec nawet osoby niejeżdżące konno mogą z tej atrakcji skorzystać. Należy jednak zaznaczyć, że w czasie trekkingu wzbijają się ogromne chmury pyłu, co powoduje, że wieczorem wszystko (razem z butami) nadaje się wyłącznie do prania. Nie warto brać zbędnych rzeczy (np. plecaków, które również będą całe w kurzu), a aparaty i kamery należy dobrze zabezpieczyć. Nie warto też w związku z tym ubierać jasnych oraz delikatnych rzeczy. Na wulkanie dość mocno wieje – jeśli jest piękna pogoda, to jest ciepło, natomiast przy pochmurnej pogodzie – na pewno przyda się jakieś okrycie. Tego dnia warto mieć ze sobą w bagażu podręcznym chusteczki do demakijażu lub do mycia twarzy – przydadzą się do zmycia pyłu wulkanicznego w drodze do hotelu :) Po powrocie do autokaru na parkingu zbiega się mnóstwo okolicznych dzieci – warto mieć ze sobą słodycze lub drobne upominki dla nich. Tego dnia nocowaliśmy w przepięknym mieście Antigua – z niska kolorowa zabudową, brukowanymi uliczkami, w otoczeniu wulkanów. Wieczorem Pani Gosia zabrała nas na nocny spacer po miasteczku :) Kolejnego dnia o 6:00, kiedy zbieraliśmy się na śniadanie, przewodniczka powiedziała, że ma dla nas niespodziankę i czeka ona na dachu hotelu – okazało się, że tego jednego dnia wulkan el Fuego wybuchł – specjalnie dla nas :) Podobna była to największa erupcja od 2014 roku. Widoki były niezapomniane! Warto dodać, że poranki i wieczory w Antigua są dość chłodne (kilkanaście stopni), wiec warto mieć ze sobą bluzę lub lekką kurtkę. Po dotarciu na brzeg jeziora Atitlan (z miasta dostaliśmy się tam lokalnym Chicken Busem :)) rozpoczęliśmy rejs i zatrzymywaliśmy się w nadbrzeżnych osadach. Przeszliśmy kurs dziergania bawełny, a dla chętnych były odwiedziny u Maximona – warto zaznaczyć, ze Maximon to nie osoba, ale figura katolickiego duchownego, która co roku zajmuje inny dom, który na ten okres jest swoistym „sanktuarium”. Dla osób nie biorących udziału w wycieczce fakultatywnej był czas wolny na lunch i zakupy. Tutaj warto zakupić wszelkiego rodzaju tkaniny, ręcznie robione torebki, obrusy, portfele i koraliki. Na targu warto również kupić za grosze suszone kwiaty hibiskusa. W Gwatemali mieszkają prawdziwi Indianie – przepiękni ludzie, których aż żal byłoby nie uwiecznić na fotografiach. Warto jednak zaznaczyć, że Indianie są bardzo nieśmiali a zdjęcia (zgodnie z ich wierzeniami) kradną cząstkę duszy, stąd bardzo nieufni są w stosunku do turystów z aparatami. Wieczorem po powrocie do miasteczka Antigua pilotka zabrała nas na wieczór z muzyką na żywo do bardzo znanej knajpki „Frida”. Atmosfera, drinki i muzyka były fantastyczne :) Kolejnego dnia przed wyjazdem do Guatemala City (gdzie mieliśmy przelot wewnętrzny), był ostatni czas na zakupy. Za wyżej wspomnianą „Fridą” znajduje się ogromna hala z pamiątkami z całej Gwatemali – można tu znaleźć dosłownie wszystko :) Od kardamonu i kakao, przez wszelkiej maści robótki ręczne i malowidła, po magnesy, breloki i otwieracze do piwa (oczywiście obowiązkowo z ketzalem :)) Warto zaznaczyć, że za zakupy w tym sklepie bardziej opłaca się płacić dolarami niż quetzalami – przelicznik jest zdecydowanie lepszy. W Guatemala City, ze względu na bezpieczeństwo (a właściwie jego brak) dosłownie na 10 minut wyszliśmy na główny plac porobić kilka zdjęć – podobno drobne kradzieże są tam na porządku dziennym. Przelot wewnętrzny odbył się bardzo komfortowymi liniami meksykańskimi. Warto zaznaczyć, że na przelotach wewnętrznych limit bagażu głównego zwiększony jest do 25 kg – co przy wszelkich dokonanych zakupach do tej pory jest niezwykle potrzebne :) Chyba każdy z naszej grupy miał bagaż cięższy niż standardowe 20kg. Na lotnisku warto zaopatrzyć się w rewelacyjny rum Botran, który dostępny jest w wyjątkowej cenie :) Butelka 0,7l rumu Bortan 15 YO kosztuje 12 USD, a przy zakupie 2 butelek płaci się tylko 18 USD! Aż żal nie kupić :) Po lądowaniu warto wymienić pieniądze w kantorze – przelicznik na lotnisku jest stosunkowo dobry, jeśli wymienia się co najmniej 100 dolarów (jeśli nie chce się wymienić aż tak dużej gotówki, można złożyć się w kilka osób, aby uniknąć niepotrzebnych opłat :)) Wieczorem dotarliśmy do hotelu w Mexico City. Dla chętnych przewidziana była wycieczka fakultatywna na wieczór folklorystyczny na placu Garibaldi. My z tej wycieczki nie skorzystaliśmy, natomiast po kolacji razem z przyjaciółmi zamówiliśmy taksówkę i na plac pojechaliśmy na własną rękę – żeby zrozumieć wyjątkowy charakter tego placu, trzeba tam po prostu być :) Wszędobylscy Mariachi, zewsząd dochodząca muzyka, tańce i śpiewy – warto choć na godzinę wyrwać się z hotelu, aby poczuć ten niesamowity (choć trochę meczący) klimat. Kolejny dzień rozpoczęliśmy od zwiedzania Teotihuacan – wspaniałej strefy archeologicznej w Meksyku. Byliśmy pierwszymi turystami tego dnia przy Świątyni Pierzastego Węża, dzięki czemu byliśmy jedyni! :) Niektórzy głośno wyrażali swoje niezadowolenie z wczesnej pory, nie mniej jednak dzięki temu uniknęliśmy tłumów, a Słońce wschodzące ponad piramidami zapewnia wspaniałe wrażenia. W Mexico City rano temperatura oscyluje w okolicach 0 stopni – konieczny jest wiec polar i/lub kurtka. Później temperatura dochodzi nawet do 25 stopni Celsjusza. Piramida Słońca jest dość wysoka, natomiast warto wspiąć się na sam jej szczyt aby poznać panoramę tego wspaniałego miejsca. Jako ciekawostkę warto dodać, że na parkingu przed wejściem do strefy jest jedyne miejsce gdzie na tej wycieczce można zrobić sobie zdjęcie z prawdziwymi ogromnymi meksykańskimi kaktusami ;) Po wizycie w Teotihuacan wracamy do centrum miasta, by zobaczyć najważniejsze budynki i panoramę z Wieży Latynoamerykańskiej. Na wieży jest zakaz robienia zdjęć profesjonalnym sprzętem, więc jeśli ktoś posiada aparat z obiektywem, to lepiej go nie wyciągać – mogą skonfiskować ;) Kolejny nasz przystanek to Sanktuarium Matki Boskiej z Guadelupe. Jej kult w Meksyku (i innych krajach ameryki łacińskiej) jest naprawdę ogromny. Jeśli zostanie chwila czasu, warto zajrzeć na lokalny targ, gdzie można zjeść lokalne przysmaki oraz zobaczyć prawdziwą wręcz „obsesję” na punkcie Patronki obu Ameryk – przeogromne obrazy, figury, tekstylia, dewocjonalia z każdego możliwego materiału, każdej możliwej wielkości przy każdym stoisku. Widoki jak zwykle – niezapomniane :) Nasz kolejny lot wewnętrzny minął sprawnie i szybko – niestety po przylocie do Cancun musieliśmy przestawić zegarki o godzinę do przodu. Ze względu na późny dojazd zamiast obiadokolacji czekały na nas „lunch boxy” – jeśli ktoś nie zjadł lunchu na lotnisku lub w Meksyku, to niestety poszedł spać głodny. Na nasze szczęście po naszym zakwaterowaniu czynny był jeszcze bar przy plaży :) Nie obyło się więc bez wieczornych drinków :) Hotel Beachspace, to 3* kurort nad samym morzem karaibskim. Pokoje są bardzo przyzwoite, nie można mieć tutaj żadnych zastrzeżeń. Warto zaznaczyć, że hotel ten posiada najładniejszą i najszerszą plażę w okolicy, na której dodatkowo znajdują się palmy, dające upragniony cień :) W wolnej chwili warto przespacerować się plażą – szczególnie w lewą stronę – tam znajdują się prywatne kurorty i przystanie, dzięki czemu plaża jest praktycznie pusta i przepiękna :) Jeśli chodzi o wycieczki fakultatywne podczas wypoczynku, to są one przygotowane trochę „na siłę”. Nurkowanie na rafie podobno nie jest aż tak atrakcyjne (rafa jest dość mała, bez kolorów), a wycieczka jest dość droga. Najprzyjemniejszą atrakcją jest tutaj samodzielne prowadzenie motorówki, ale przy całej wycieczce jest to plus znikomy. Jeśli chodzi o wycieczkę do Chichen Itza, to wiąże się ona ze zmarnowanym całym dniem – wyjazd jest bardzo wcześnie (ok. 6 rano – nie ma więc rano śniadania), sam dojazd trwa ok. 3 godziny, natomiast „zbieranie” uczestników wycieczki po innych kurortach to dodatkowa ogromna masa czasu. W samej strefie spędza się około 1,5h, przy czym powrót do hotelu jest po 18:00. Czy warto zatem poświęcać 12h wypoczynku (z czego większość autokarze)? My nie skorzystaliśmy. Jeśli ktoś jest zainteresowany wycieczką, to warto wybrać się na spacer i w lokalnym biurze wykupić rejs na Wyspę Kobiet (wraz z odwiedzinami podwodnej strefy archeologicznej). Jeśli ktoś ma ochotę poczuć karaibski imprezowy klimat, to najbardziej znaną dyskoteką jest „Coco Bongo” – ogromna imprezownia, w której tańce trwają do białego rana. Niedaleko od hotelu znajduje się również ogromny meksykański outlet, w którym można zakupić pamiątki z całego Meksyku. Tutaj również bardziej opłaca się dokonywać płatności w dolarach amerykańskich – przelicznik jest bardziej korzystny. W dniu wylotu pokoje należy opuścić do godziny 12:00. Nie opłaca się przedłużanie pokoju, gdyż za 3 godziny kosztuje to ok. 50 dolarów. Nie mniej jednak nie ma problemu ze skorzystaniem z uroków plaży i basenów, ponieważ do momentu wyjazdu Rainbow udostępnia 3 pokoje , w których można się odświeżyć i przebrać, a walizki zostają pod czujnym okiem pilotów. Niestety o 12:00 odcięto nam opaski All Inclusive, ale każdy dostał voucher na obiad. Drinki – niestety – były już płatne. Z hotelu wyjechaliśmy ok. godziny 18:00. Na lotnisku dość sprawna odprawa (znów trzeba mieć ze sobą Meksykański formularz migracyjny, który dostaliśmy na przelocie wewnętrznym – zgubienie go łączy się ze sporymi opłatami). Lot powrotny przebiegł sprawnie i trwał jedynie ok. 10 godzin. Dziękujemy za przepiekną wycieczkę! :) Kasia i Błażej