5.2/6 (180 opinii)
5.5/6
miłe wrażenia z podróży. piękne widoki. perfekcyjne przygotowane plany podróży na każdy dzień. uprzejmy kierowca i dobrze przygotowana do podróży pilotka
5.5/6
Wycieczka do Skandynawii była moją pierwszą wycieczką objazdową. Do tej pory wybierałem wakacje nad morzem ze znajomymi. W tym roku chciałem spróbować czegoś nowego, bardziej wymagającego, ponieważ w ostatnim czasie miałem okazję na częstsze samotne, krótkie wypady w góry (i nie tylko), co mi bardzo przypadło do gustu. Wycieczka objazdowa okazała się być czymś pomiędzy. Jak jej nazwa wskazuje, gwoździem programu jest Norwegia, która już z okna lądującego samolotu pobudza zmysł wzroku małymi, skalnymi wysepkami z rozsypanymi na nich domeczkami. Wyciągane w pośpiechu przez kolejnych pasażerów samolotu smartfony sugerują przyłączenie się do możliwie wczesnego rozpoczęcia dokumentowania, jakby nadchodzące dwa tygodnie nie miały już niż ciekawszego do zaoferowania. Dzień 1 (Sandefjord) Na małym lotnisku szybko odebraliśmy bagaże i za chwilę trafiliśmy na pilotów wycieczek. Nie dało się zgubić. Kilka kroków dalej trafiliśmy do autokaru i dowiedzieliśmy się, że słoneczna pogoda to nie tak częste zjawisko na północy. Mieliśmy szczęście, które miało nam towarzyszyć przez większość czasu. Na północy pogoda może pokrzyżować wiele planów, dlatego jej zmienność również w tych planach należy uwzględniać. Kilka minut później zameldowaliśmy się w hotelu sieci Scandic. Pierwszego dnia kompletowane były grupy co najmniej dwóch wycieczek, których uczestnicy o różnych porach przylatywali z Warszawy, Gdańska i Katowic. Mój lot odbył się bardzo wcześnie i był jeszcze czas na zjedzenie śniadania do godziny 11:00, dodatkowo płatnego (21 Euro od osoby). Cena jak na Norwegię była bardzo rozsądna, a że byłem głodny, skorzystałem bez namysłu. Warto było, gdyż bufet był ogromny. Kilka rodzajów chlebów i łososia, mleczka do kawy od 0,5% do 3,8%, wariant angielski, na słodko. Każdy mógł coś znaleźć. Żaden z następnych hoteli nie był pod względem rozmachu i jakości posiłku od Scandica lepszy. Dla szczęśliwców, którzy przylecieli najwcześniej i trafili tego dnia na dobrą pogodę był czas na aklimatyzację i samodzielne zwiedzanie do kolacji (jeśli sobie wykupisz) o godzinie 18:00. Wspominam godziny posiłków, ponieważ po zakończeniu pierwszego dnia godziny odżywania się nikomu specjalnie nie służyły, a to z uwagi na intensywność programu zwiedzania. W najbardziej wymagającym dniu przeprawy promowej z Turku do Sztokholmu kolacja była o godzinie 20:15 (ale za to jaka!), a śniadanie o 5:00 (!). Sądzę, że pierwszego dnia każdy chodził i fotografował jak nakręcony. Dzień 2 (Oslo) Drugiego dnia pojechaliśmy do Oslo. Na ponad stukilometrowej trasie nasz przewodnik Miłek wykazał się po raz pierwszy opowiadając kilka ciekawostek o kraju i miejscu, do którego zmierzaliśmy. Ciekawie i nie za długo. Na pozostałe kilometry puścił nam film o stolicy Norwegii. I tak do końca podróży - z wyczuciem, zawsze tematycznie do miejsca, do którego zmierzaliśmy. Jeśli dojazd był długi, był film, czasem przeczytał fragmenty książki, innym razem były hity ze Skandynawii, czasem dał odsłuchać lokalnej muzyki, przybliżając nieco tematykę. Wiedział też, kiedy grupa może być zmęczona i potrzebować czasu na drzemkę w czasie jazdy. Co za wyczucie! Podróże, mimo ogromnych odległości, nie sprawiały wrażenia nużących. Były przygotowywaniem się i ostrzeniem apetytu na kolejne atrakcje podróży. Oslo przywitało nas pochmurnym niebem i drobnym deszczem. Tym razem właściwa dla Skandynawii pogoda, o czym dowiedzieliśmy się w czasie jazdy autokarem. Bo "w Skandynawii nie ma złej pogody, jest tylko źle dopasowany ubiór". Na swoją głupotę i duże szczęście nie miałem parasola, myśląc, że i tak wiatr wyrwie mi go z rąk. Po "obowiązkowej" przerwie na toaletę w ratuszu w formacie XIX-wiecznej fabryki dołączyła nasza przewodniczka po mieście (na każdą stolicę mieliśmy osobnego przewodnika). Miasto początkowo było nieszczególnie urokliwe, o czym wspomniał Miłek. Wspomniał również, że bardzo stara się to zmienić, pompując dolary z ropy w przebudowę centrum. Pomyślałem, że trzeba nie mieć co z pieniędzmi robić, że w d***ch się im poprzewracało, podzielili by się. Z każdym oglądanym obiektem było coraz lepiej. Niby brak Wersalu, a robi wrażenie. Z jednej strony nowoczesna opera, autonomiczny busik i Barcode, a za chwilę świetnie zachowane zabytkowe budynki, pałace. Z uwagi na deszcz i szybkie tempo oglądaliśmy to z autokaru, który co chwilę zwalniał, lawirując po ciasnych uliczkach, tak, aby nam wszystko pokazać. Nasi kierowcy wykręcali busem, niczym smartem. Zacnie. Przewodniczka w mojej ocenie potrzebowała trochę czasu do namysłu i miała nieco trudności z wysławianiem się. Sprawiała wrażenie, jakby dorabiała z doskoku. Nadrabiała za to pozytywnym nastawieniem. Zatrzymaliśmy się przy Frognerpark. Park z ogromem rzeźb i zieleni jest sam w sobie dziełem. Trudno było dzielić czas między fotografowaniem i słuchaniem historii. Co jest ważniejsze, trzeba samemu ocenić. Następnie udaliśmy się do skansenu Norsk Folkemuseum, miejsca, które zrobiło na mnie bardzo przyjemne wrażenie. Każdy musiał mieć zdjęcie pod "prawdziwym Kościołem Wang" (starszym o kilka stuleci od naszego) i przy starych chatkach. Mimo, iż grupa parła coraz szybciej do przodu nadal był czas na zgubienie się w XIX-wiecznym norweskim miasteczku. Przez chwilę jakby czas zwolnił. Poczta niczym z westernu, czynny sklep z pamiątkami, pierwsza stacja benzynowa w Norwegii - wspaniałe miejsce na złapanie klimatu z tamtych lat. Niemal wszędzie można było wejść, a domeczki sprawiały wrażenie, jakby mieszkańcy przed chwilą je opuścili, ale nie zapominając o zachowaniu porządku. Kawałek dalej Frammuseum, z trójkątnym zadaszeniem okrywającym w pełni zachowany okręt Amundsena, którym wyruszył na zdobycie bieguna. Bieguna północnego, jak myśleli wszyscy w owym czasie, wygrywając jednak wyścig o biegun południowy. Okręt był za ciasny na oprowadzanie. Każdy mógł poruszać się we własnym kierunku i tempie. Muzeum jest ciekawe i dostrzegłem w nim pierwszy sklep z pamiątkami (były już wcześniej), drogimi pamiątkami. Norwegia w pełni zasłużyła sobie na swoją "sławę" jako drogiego kraju. Ale przewodnik uspokoił grupę, że na trasie wycieczki będziemy jeszcze wielokrotnie mieli okazję coś z niej przywieźć. To był koniec zwiedzania i czas na dłuższy przejazd do hotelu malowniczą drogą nr 6, która wiedzie na samą północ kraju. Autokar co jakiś czas zwalniał na przebudowywanych odcinkach drogi, a przebudowa obejmuje cały kraj w bardzo krótkim okresie letnim, kiedy to nie ma przymrozków, które zniweczyłyby wysiłki Norwegów w ulepszanie swojej ojczyzny. A warunki nie tylko atmosferyczne, ale również geologiczne temu nie sprzyjają. Mimo tego to Skandynawowie przodują w wielu dziedzinach życia. Da się? Da! Dzień 3 (Dombås, płaskowyżu Dovre, Trondheim) Następnego dnia niemal nie zorientowałem się, że przejechaliśmy przez Dombås. Autokar zatrzymał się na sporym parkingu przyozdobionym paskudnym trollem, otoczonym marketami. Przerwa na toaletę i zakupy. I tyle z Dombåsu, którego wiele więcej prawdopodobnie nie było. Autokar ruszył w kierunku płaskowyżu Dovre, który zachwycił swoją surowością. Niskie drzewa, głównie zarośla, wzgórza i ukryte między nimi mikre domeczki wakacyjne, tzw. Hytte, gdzie Norwegowie spragnieni kontaktu z naturą udają się, rezygnując przy tym z uciech cywilizacji, aby zaznać pustelniczego życia. My udaliśmy się tylko na godzinny spacer, licząc, że spotkamy woły piżmowe. Nie udało się. Za to widoki były pewne (pogoda była bardzo ładna tego dnia) i znakomite. Ogromnie połacie terenu i góry na horyzoncie wywarły na mnie ogromne wrażenie. Zupełnie coś innego niż przed wjazdem i po wyjeździe z płaskowyżu. A punkt widokowy to już wisienka na torcie. Jeszcze tego samego dnia odwiedziliśmy Trondheim, piękne miasto ze sporą ilością drewnianej zabudowy i wspaniałymi domkami nad rzeką. Jest to jeden z charakterystycznych elementów krajobrazu miejskiego Norwegii. Zdjęciom nie było końca. Miasto posiada ogromną katedrę Nidaros, która wygląda na o wiele starszą, niż w rzeczywistości jest. Następnie przejazd do przytulnego hotelu w okolicy Steinkjer. Dzień 4 (Centrum Koła Polarnego) Centrum Koła Polarnego, które było ledwie połową długości Norwegii i dystansu do najwyżej położonego punktu w kraju i Europie. Od tej pory słońce nie powinno zachodzić, chociaż widno było przez cały czas już od pierwszego noclegu. Nie chciało mi się poświęcać, żeby zaznać krótkich niespełna dwóch godzin ciemności. Wycieczka była zbyt wymagająca, żeby tracić na to siły. Zasłony pomagały przy zasypianiu. Dlatego granica północy była co najwyżej umowna. Ale pstryk! Zaliczone, można jechać dalej. W CKP obejrzeliśmy ciekawy i pouczający film o dniu i nocy polarnej. Na zapowiedziany certyfikat ze zdjęciem zebrało się kilkoro chętnych, jednak wszyscy zrezygnowali, gdy dowiedzieli się, że od tego roku zdjęcia nie będzie. Pod koniec dnia grupa dojechała do oglądanie Salstraumen, czyli najsilniejszego prądu pływowego świata. Widok z charakterystycznego dla Norwegii mostu był jednym z najpiękniejszych w tym kraju. Z jednej strony wiry, z drugie malownicze góry. Na serwowaną kolację przyjechaliśmy późno, na którą trzeba było jeszcze chwilę poczekać. Nazajutrz wyjazd miał się odbyć na tyle wcześnie, że nie starczyło czasu na śniadanie. Pilotowi wycieczki udało się wynegocjować mizerne pakiery śniadaniowe, choć lepsze to niż nic. Spotkaliśmy kolejnego pracownika hotelu z Polski. Dzień 5 (Lofoty) Nazajutrz, pomimo wczesnego wyjazdu z Bodø nacieszyłem oczy widokiem portu, naprzeciwko którego znajdował się nasz hotel. Był to najładniejszy z odwiedzonych portów w Norwegii. Niedospani udaliśmy się w pośpiechu do autokaru, który zawieźć miał nas na osławione Lofoty. I nie zawiodłem się! Ale od początku. Najpierw przeprawa promowa, wyjątkowo w pierwszym terminie ze Skutvik do Svolvaer. Przyczyny tej zmiany nie poznałem, jednak mimo krótszego rejsu cała trasa została zrealizowana z nawiązką. Tego dnia i następnego wszystkie zdjęcia wychodziły lepsze, a to za sprawą znakomitych widoków. Mimo zmęczenia, pozostałem skupiony. Na pierwszy ogień muzeum wikingów. I znów niespodzianka, jednym z pracujących „wikingów” był kolega z Polski, który zgodził się nam trochę opowiedzieć. Same muzeum bazuje na wykopaliskach i jest w pełni repliką odnalezionego obiektu. W dalszej kolejności udaliśmy się wzdłuż malowniczej trasy na kraniec Lofotów, zatrzymując się po drodze przy piaszczystej plaży w Ramberg. Mimo temperatury znalazło się kilkoro śmiałków na kąpiel. Dlatego zawsze warto mieć ze sobą strój kąpielowy. Każdy chętny miał możliwość wcześniejszego przygotowania się, gdyż przystanek był zapowiedziany, a na miejscu dostępne były toalety. Na dalekim końcu Lofotów z gęstej mgły wydobyła się mała, dawna osada rybacka, Å (Å i Lofoten, aby wyglądało to bardziej na nazwę niż przypadkową literę), słynąca z czerwonych domków na palach. Pięknie i spokojnie. Kilka tygodni później miało być już tylko pięknie. Dzień 6 (Lofoty, Narwik, Tromsø) Szóstego dnia nadprogramowo zahaczyliśmy o daleko wysuniętą miejscowość Henningsvær, chociaż nasz kierowca miał trudną przeprawę po bardzo wąskiej dróżce. Duże uznanie z mojej strony. Mogliśmy podziwiać jeszcze więcej czerwonych domków na palach, jeszcze lepiej zachowanych niż w Å. Szkoda, że nie odnalazłem jeszcze jednego z wysuniętych najdalej na północ i najciekawiej ulokowanych boisk piłkarskich. W dalszej kolejności był Narwik, poprzedzony przeprawą promową i przejazdem długim mostem Tjeldsundet. Przez niezbyt urokliwe miasto autokar przejechał w miarę sprawnie, a miejscem docelowym był cmentarz wojskowy z mogiłami polskich żołnierzy. Świeczki typu podgrzewacze nie były najlepszym pomysłem. Ważniejsza jednak była chwila zadumy. Tego dnia grupę czekał jeszcze długi przejazd do Tromsø, do którego dotarliśmy dość późno. Spacer przez zakwaterowaniem do hotelu był krótki, żeby nie powiedzieć symboliczny. Wszystko to, aby chętni mogli udać się po kolacji na punkt widokowy z widokiem na miasto. Wjazd kolejką był fakultatywny i dodatkowo płatny. Niemało. Zachodzące po godzinie 22 Słońce (zachodu nie doczekałem się do powrotu do Polski) przy pięknej panoramie miasta wynagrodziły mi ten późny, kosztowny i bardzo krótki wypad. Niestety po raz kolejny brak czasu po długiej podróży ograniczył możliwość pełnego delektowania się widokami. Dzień 7 (Alta) Siódmego dnia było trochę do przejechania. Na północy Norwegii potrzeba zdecydowanie więcej czasu pokonanie określonej odległości, niż dla porównania, w Finlandii. Za to malownicze tereny, zmienne warunki pogodowe i przeprawy promowe sprawiają, że przejazdy są przyjemne i na każdym przystanku chce się wyciągnąć aparat. Muzeum rytów naskalnych w Alta ugościło nas ładnie przygotowaną trasą z widokami. Szkoda, że zwiedzanie odbyło się trochę w biegu. Wszystkich rytów z drukowanym przewodnikiem z opisami raczej obejrzeć się nie dało. Do hotelu w Skaidi autokar dojechał w miarę rozsądnym czasie, dlatego po kolacji postanowiłem rozejrzeć się po okolicy. Po drzewach widać było, z jak surowym klimatem przychodzi tutaj żyć. Niewysokie, często powyginane i dopiero kwitnące brzozy, stanowiły o tutejszym krajobrazie. Natomiast nowo wybydowane i sporych rozmiarów domy (zatem nieskromnie jak na norweskie standardy) zdawały się jakby przeczyć tej surowości. Dzień 8 (bar lodowy, Nordkapp, Birdsafari) Tego dnia grupę czekało wiele atrakcji. Jeszcze z rana spotkaliśmy po drodze grupki reniferów. Raz zatrzymaliśmy się, ponieważ była taka możliwość. Dalsze spotkania odbyły się już przez szybę autokaru. Pierwszy zaplanowany przystanek to Honningsvåg, ładna miejscowość o charakterze przemysłowym. Tutaj odwiedziliśmy bar lodowy. Przy temperaturze -5ºC mogliśmy krótko poimprezować, popijając drinki (bezalkoholowe) z kieliszków wykonanych z lodu. Przed wejściem każdy otrzymał narzutę, chroniącą przed szybkim wyziębieniem. W barze było dość ciasno i ciemno, jednak kilka zdjęć wyszło całkiem przyzwoicie. Wychodząc, dobrym zwyczajem warto zabrać ze sobą kieliszek i wyrzucić go, pamiętając o życzeniu, które chcemy, aby się spełniło. Po opuszczeniu Honningsvåg grupa udała się na Nordkapp, czyli najdalej wysunięty na północ punkt w Europie. Znajdujący się tam ośrodek jest bardzo duży, z kinem, muzeum, restauracją, oraz sklepem z pamiątkami. jeśli ktoś nie wydał jeszcze wszystkich koron, to miał ku temu dobrą okazję. Sam punkt znajduje się na klifie tak, że zdjęcia można robić z różnych stron. Duża ilość turystów zdecydowanie utrudniała zabawę fotografom. Dowiedzieliśmy się o sporym szczęściu, gdyż warunki pogodowe były bardzo dobre, czego nie można spodziewać się za często. Następnego dnia miało spaść ok. 20cm śniegu, a ośrodek zostać zamknięty dla turystów. Przy wyjeździe otrzymaliśmy imienne certyfikaty, upamiętniające wizytę. Trzecim punktem wyprawy na wyspę Mageroya było Birdsafari (ptasie safari), gdzie mogliśmy podziwiać ogromną ilość różnych gatunków ptaków w jednym miejscu. Przy wejściu do łodzi otrzymaliśmy kombinezony, które chroniły przed silnym wiatrem. Widoki były bardzo ładne, a oprócz ptaków dostrzec można było wylegujące się foki. Było to bardzo miłe doświadczenie. Łodzią bujało dość mocno, dlatego osobom z lustrzankami, w tych warunkach przyda się obiektyw z zoomem, ustawienie krótkiego czasu naświetlania (ang. shutter speed), oraz funkcja zdjęć seryjnych. Dzień 9 (Finlandia, muzeum Siida, Rovaniemi) Z hotelu w Lakselv wyruszyliśmy drogą reniferów do Finlandii. Reniferów już nie spotkaliśmy. Do zwierząt mieliśmy nieco mniej szczęścia niż do pogody. Podróż była tego dnia długa, a pogoda deszczowa. Krajobraz w Finlandii jest całkowicie odmienny od tego w Norwegii. Zamiast gór i płaskowyżów, Finlandia serwuje nizinne, płaskie tereny, pełne niewysokich lasów poprzecinanych mnóstwem jezior. Natomiast drogi są proste i szerokie, a limity prędkości wyższe. Wobec tego autokar pokonywał kolejne kilometry zdecydowanie szybciej. Gdy grupa dojechała do muzeum Siida, nadal padał deszcz. Na nasze szczęście obiekt posiadał zarówno część pod dachem, jak i skansen. Kto nie bał się deszczu mógł zobaczyć całość. Mi się nie chciało, dlatego mogę tylko ocenić część wewnętrzną, która merytorycznie była bez zastrzeżeń, choć nieco przeładowana opisami. W sali kinowej obejrzeliśmy krótki film o zorzy polarnej, który był bardziej artystyczną ucztą, niż medium informacyjnym. Dalszą cześć dnia obejmował długi przejazd do hotelu w Rovaniemi. Hotel był częścią dawnego kompleksu sportowego. Zamiast jednego dużego hotelu były małe domki (nazywane szaletami), podzielone na dwie części, z których każda stanowiła duży pokój dla gości z czterema łóżkami (dwa na poddaszu), aneksem kuchennym i sauną. Warunki jak dla najlepszych sportowców przystało. Pobyt w tym hotelu zaliczam do najbardziej udanych. Dzień 10 (Z wizytą u Mikołaja, Oulu) Dzień rozpocząłem od fakultatywnego przepływu łódką po rzece Kemijoki. Zapisy i wpłaty miały miejsce kilka dni wcześniej w autokarze i nie wiadomo było, jaka będzie pogoda. Trochę ryzykownie, ale nie chciałem z niczego rezygnować. Uczestnicy podzieleni byli na dwie wąskie łodzie, a sam spływ trwał ok. 45 minut, w trakcie którego kilkukrotnie zatrzymywaliśmy się, aby dowiedzieć się od fińskiego przewodnika nieco o regionie. Nasz przewodnik dzielnie tłumaczył z angielskiego. Spływ uważam za niezbyt ciekawy, a ponadto można się wychłodzić. Dla mnie nie wart wydanych 45€. Nieco wychłodzeni udaliśmy się po uczestników, którzy woleli się dobrze wyspać i tak zebrani podjechaliśmy kilka kilometrów dalej do wioski Świętego Mikołaja. Na początku lata turystów jest wprawdzie niewiele, ale i sama wioska nie prezentowała się tak okazale, jak mógłbym ją sobie wyobrażać w zimowej aurze. Do Mikołaja szliśmy długim i krętym korytarzem, po czym usiedliśmy wszyscy do zdjęcia grupowego. Każdy, kto chciał mógł uścisnąć dłoń świętemu i zamienić dwa słowa. Za chwilę udaliśmy się wszyscy do kas, gdzie mogliśmy zakupić zrobione przed chwilą zdjęcie. Pełna komercja. Dalej już tylko sklepy z wyrobami mikołajowymi i typowo fińskimi. Ceramika z muminkami obudziła we mnie dziecięce sentymenty. Ponieważ wszystkie bagaże pękały już w szwach, odpuściłem sobie. Nadszedł czas pożegnania się ze świąteczną atmosferą i udania się w długą w stronę Bałtyku. Kolejnym punktem podróży było Oulu, które jest jednym z większych fińskich miast, ośrodkiem akademickim i skandynawską doliną krzemową. Autokar zatrzymał się na ogromnym placu, skąd rozpoczęliśmy indywidualne zwiedzanie miasta, a było na to ok. 1,5 godziny – niewiele. W tym czasie udało mi się zrobił małe kółeczko, zahaczając o co ciekawsze w subiektywnej ocenie obiekty i wstępując do jednej z przypadkowych kawiarni (Finowie są znani z zamiłowania do kawy). Droga do hotelu była najdłuższą do pokonania podczas całej podróży. Wieczorem zakwaterowaliśmy się nad pięknym jeziorem w szeregowych domkach. Tym razem trafił się najmniej ekskluzywny z noclegów, jak również posiłki nie zachwyciły. Natomiast okolica była piękna, aż chciałoby się zostać dłużej i zarzucić wędkę. Dzień 11 (Helsinki, Turku i przeprawa promowa do Szwecji) Jedenastego dnia udaliśmy się do drugiej z trzech stolic na naszym szlaku – Helsinek, dające trochę wrażenia przebywania w którymś z polskich miast. Autokar wysadził nas na placu senackim. Dostaliśmy niecałe półtorej godziny na samodzielne obejście najlepszego kawałka miasta, które rozpoczęliśmy o ratusza. Następnie szybko na plac targowy, do zabytkowej hali targowej utworzonej w miejscu po dawnym browarze (bardzo ładne miejsce, jest nawet sklep z polskimi artykułami) oraz na platformę z punktem widokowym na port. Pięknie. Szybki powrót na punkt spotkania, zahaczając ponownie o ratusz miejski. Kilka chwil później zjawił się nasz fiński przewodnik po mieście. Fin, który nauczył się języka polskiego. O ile pan posługiwał się naszym językiem w stopniu właściwie biegłym, o tyle sposób, w jaki opowiadał o mieście, potwierdza stereotyp cichego i zamkniętego w sobie Fina. Niestety, mówił długo, monotonnie, bez emocji, za cicho i większość osób nie była w stanie go usłyszeć. Biuro podróży powinno zapewnić słuchawki dla uczestników wycieczki. Ponadto sądzę, że nieco za długo przebywaliśmy w poszczególnych miejscach. Informacji otrzymaliśmy dużo, a sądzę, że lepiej było zobaczyć nieco więcej. To był ostatni punkt do zwiedzania w Finlandii. Trasa do Turku minęła dość szybko. Ponieważ autokar potrzebował dłuższą chwilę na dostanie się do promu, grupa wysiadła wcześniej, co było świetnym pomysłem. Spacerowaliśmy wzdłuż promenady, podziwiając piękne okręty i napotkane szczęśliwym zbiegiem zabytkowe samochody. Przyjemnie przestało być, gdy dotarliśmy do portu. Z trudem przeciskaliśmy się przez tłum do stanowiska odprawy, która przebiegła bardzo sprawnie. Kajuty na promie otrzymaliśmy mniejsze i po stronie wewnętrznej (bez okien). Nie stanowiło to większego problemu, gdyż czasu pozostało właściwie tylko na kolację i sen. Wybór potraw podczas kolacji był ogromny, zimny i ciepły bufet, owoce morza, kawior, mnóstwo słodkości i wino z kranika. Niestety ilość osób przystępujących do posiłku była tak ogromna, że na napełnienie talerza polegało na odstaniu w długich kolejkach wśród turystów z Azji, których mogło być ponad 70% liczby wszystkich pasażerów na promie. Śniadanie o godzinie 5:00 wyglądało podobnie. Tak wcześnie rano było serwowane, gdyż prom planowo wpłynął do portu o godzinie 6:10. Dzień 12 (Sztokholm) Niedługo po dopłynięciu do portu w Sztokholmie grupa była gotowa do zwiedzania miasta. Już w porcie dołączyła przewodniczka po mieście i wspólnie udaliśmy się na zwiedzanie miasta. Sztokholm, w przeciwieństwie do poprzednich dwóch stolic, okazał się być niezwykle okazałym miastem, a nasza przewodniczka bardzo kompetentną i ciekawie opowiadającą osobą. Na początek objazd autokarem i dojazd pod Pałac Królewski, skąd pieszo udaliśmy się na zwiedzanie starówki. Niestety deszcz pokrzyżował nam trochę plan (tylko jeden raz, co oznacza, że mieliśmy szczęście do pogody), dlatego szybkim krokiem podeszliśmy do autokaru i kontynuowaliśmy objazd. Drugim ważnym punktem był majestatyczny ratusz z pięknymi salami, który wewnątrz bardziej przypominał pałac cesarski. Ku naszej satysfakcji pani przewodniczka wskazała nam polski akcent w ratuszu. Następnie grupa udała się autokarem na przedmieścia do muzeum przy rezydencji królewskiej Drottningholm. Zwiedzaliśmy poszczególne sale, a pani przewodniczka dzieliła się historiami z życia dynastii królewskiej. Wnętrza były ciekawe, chociaż w innych europejskich stolicach pałace budowano z większym rozmachem. Ostatnim punktem zwiedzania miasta było Muzeum Vasa - poświęcone okrętowi wojennemu, który miał wesprzeć Szwedów w najeździe na Polskę, jednak na nasze szczęście zatonął w 1628 r. Dzisiaj możemy go podziwiać zachowanego w 98%, jako jedyny zabytek tego rodzaju. Okręt robi znakomite wrażenie, a muzeum na jego temat było bardzo ciekawe. Przewodniczka bardzo interesująco przedstawiła historię okrętu Vasa. Na koniec podjechaliśmy do parku, którego nazwy już nie pamiętam, gdzie rozstaliśmy się z naszą przewodniczką po stolicy i na koniec otrzymaliśmy krótkie 1,5 godziny pod Pałacem Królewskim w samym centrum miasta na samodzielne zwiedzenie jego wybranej części. Ponieważ było to zdecydowanie za krótko, wolałem pójść na kawę. Dzień 13 (Björkborn – rezydencja Alfreda Nobla, Strömstad – przeprawa promowa) Nazajutrz wyruszyliśmy z hotelu w Södertälje do Björkborn – rezydencji Alfreda Nobla, w której spędził ostatnie lata życia. A spędził je w miejscu ładnym i przytulnym. W domu wysłuchaliśmy od młodej pracownicy historii życia Nobla, a nasz przewodnik starał się nam możliwie najwięcej przetłumaczyć. Historię znał już chyba na pamięć, bo niektóre fragmenty pomijał, żeby dopowiedzieć je samodzielnie później. Dookoła domu znajduje się jeszcze muzeum broni, które zainteresowało tylko kilku panów z naszej grupy. Kawałek dalej było laboratorium, do którego już nie trafiłem. Pobyt w tym miejscu sprawiał wrażenie nieco chaotycznego. Pozostały czas spędził każdy jak chciał. Ostatnim nowym celem podróży było miasteczko Strömstad, w którym oczekiwaliśmy na prom. Zatem udaliśmy się na jego zwiedzanie, najpierw cała grupa w jednym kierunku, żeby za chwilę rozproszyć się i spotkać ponownie w umówionym punkcie odpraw. Miasteczko okazało się być bardzo ładnym i urokliwym miejscem. Ostatnie chwile przy zachodzącym słońcu i czystym niebie biegałem z aparatem, aby uwiecznić jeszcze kilka imponujących obrazów. Usatysfakcjonowany udałem w umówionym kierunku. Rejs do Sandefjord był wyjątkowo udany, podczas którego jedliśmy przepyszną kolację w pięknym miejscu z widokiem na dziób płynącego promu i zachodzące słońce, w miłym towarzystwie pozostałych uczestników wycieczki. Ten obrazek zostanie mi w pamięci na długo. Bufet na promie po raz kolejny imponował rozmachem. Mnogość owoców morza, słodkości i wino z kranika. Brak tłumów również jest warty wspomnienia. Po zjedzeniu udałem się na pokład, aby podziwiać fiord przy zachodzącym słońcu. Fenomenalne widoki poszarpanego wybrzeża dopełniały mijające i wyprzedzające prom motorówki. Po trzech godzinach ukazał się naszym oczom znajomy widok. Dopłynęliśmy do Sandefjord. Na nasze nieszczęście biuro nie było w stanie zarezerwować hotelu z pierwszego dnia pobytu i jechaliśmy jeszcze ponad godzinę do hotelu Scandic Ambassadeur w Drammen, co oznaczało również niemal tak samo długi dojazd na lotnisko następnego dnia. Obiecane cztery gwiazdki były rozczarowały mnie bardzo. O ile lobby było pięknie urządzone, o tyle pokoje nie spełniały tego standardu. Dzień 14 (Wykwaterowanie i powrót do Polski) Pechowcy musieli opuścić hotel już o godzinie 5:00. Czy otrzymali zapowiedziane pakiety śniadaniowe, nie było mi dane dowiedzieć się, gdyż byłem w drugie grupie, która opuszczała hotel o godzinie 10:00, zatem mogłem spokojnie zejść na śniadanie. Ogromna ilość turystów z Azji po raz kolejny spowodowała wszechobecne kolejki. Po dojechaniu na lotnisko pan przewodnik pomagał nam w sprawnym poruszaniu po lotnisku i na koniec pożegnał się ze wszystkimi.
5.5/6
Wspaniała wyprawa na północ Europy!
5.5/6
Polecam każdemu, piękna przyroda, dużo wrażeń, czyste lasy, pięknie jeziora. Polecam wyprawę pod lodowiec.