Opinie o Polinezja Atlantyku

5.3/6
(286 opinii)
Intensywność programu
4.0
Pilot
5.3
Program wycieczki
5.3
Transport
4.9
Wyżywienie
5.1
Zakwaterowanie
5.0

Opinie pochodzą od naszych Klientów, którzy odwiedzili dany hotel lub uczestniczyli w wycieczce objazdowej.
Osoba dodająca opinię musi podać dane osobowe, takie jak imię i nazwisko oraz dane dotyczące wyjazdu, czyli datę i kierunek wyjazdu lub numer rezerwacji. Dzięki tym informacjom sprawdzamy, czy autor opinii faktycznie podróżował z nami. Jeżeli dane się nie zgadzają, wówczas nie publikujemy opinii.

    6.0/6

    Czy ta opinia była pomocna?

    294

    Z dala od utartych szlaków

    Jadwiga 06.02.2018 | Termin pobytu: grudzień 2017

    Niektóre wycieczki oceniane są przez turystów w bardzo zróżnicowany sposób: jedni są zadowoleni, inni krytykują, jeszcze inni mają „mieszane uczucia”. Imprezę „Polinezja Atlantyku” właściwie wszyscy oceniają niemal tak samo, jako niezwykle udaną, niebanalną, pełną wrażeń, zapewniającą powiew egzotyki i miłe chwile odpoczynku. Także i nasza opinia o tej wycieczce jest zbieżna z poprzednimi i wysoce pozytywna, dlatego aby nie mnożyć szeroko wymienianych już pochwał i zachwytów, proponujemy garść, być może przydatnych dla planujących kolejną podróż, konkretniejszych uwag. Po pierwsze zatem, komu polecilibyśmy ten wyjazd, a komu niekoniecznie. Otóż nie zachęcalibyśmy do wyboru powyższej trasy przez osoby, które do Afryki wybierają się po raz pierwszy w życiu (mamy na myśli tę „prawdziwą”, czarną Afrykę, a więc kraje położone poniżej pasa państw leżących na północnym wybrzeżu kontynentu). Ten wspaniały kontynent kojarzy się nam z rozległymi sawannami, dzikimi zwierzętami, pięknymi parkami przyrodniczymi. Otóż tego wszystkiego w Gwinei Bissau nie zobaczymy, bo po prostu tego tam nie ma. Trasa rozczaruje także poszukiwaczy zabytków czy amatorów pięknej architektury. W Gwinei Bissau żadnych zabytków nie odnajdziemy, może jedynie resztki, pięknej zresztą niegdyś, portugalskiej architektury kolonialnej, dziś jednak bardzo zaniedbane. Komu polecilibyśmy zatem Gwineę Bissau? Wszystkim pozostałym, którzy już choć pobieżnie Afrykę „liznęli” i nie polują niecierpliwie na zdjęcie żyrafy czy antylopy. Chcieliby natomiast poznać kawałek Afryki nieco mniej „pocztówkowy”, położony dalej od utartych szlaków, bardziej naturalny i wciąż jeszcze nie zadeptany przez rzesze turystów. Dla nich to idealny wybór. O ile Senegal cieszy się jeszcze jakimś zainteresowaniem pośród turystów, o tyle Gwinea to niemal turystyczna „terra incognita”. Na całej trasie nie spotkaliśmy tam, poza nielicznymi indywidualnymi gośćmi z Francji, żadnych innych turystów, nie mówiąc już o zorganizowanych grupach wycieczkowych. W końcu można zapomnieć o tłumach rozentuzjazmowanych i niecierpliwych turystów, wiecznie depczących po piętach. Nie ma tam żadnego „przemysłu turystycznego”, sklepów z pamiątkami, luksusowych hoteli , ośrodków „spa”. Oczywiście brak infrastruktury turystycznej (np. jako takich dróg czy akceptowalnych toalet) bywa męczący, ale to cena za naturalność i egzotykę tego regionu. Wycieczka składa się z dwóch etapów, których kolejność może być odwrócona: 3 dni przeznaczone jest na penetrowanie wysp archipelagu Bijagos (Gwinea Bissau) i 3 dni na poznawanie uroków Cap Skirring w południowym Senegalu. My na wyspach zakwaterowani byliśmy w lodży dla amatorów wędkarstwa na wyspie Ilha de Rubane. Ośrodek zapewnia bardzo przyzwoity standard i całkiem niezłą kuchnię, której atutem są oczywiście ryby i owoce morza. Obszerne, wygodne domki rozrzucone są w ładnym, egzotycznym ogrodzie. Kilkadziesiąt metrów od lodży rozciąga się długa, piękna, piaszczysta i właściwie zupełnie pusta plaża. A trzeba zauważyć, że plaże są istotnym walorem tejże trasy, nić dziwnego, że dano jej tytuł „Polinezja Atlantyku”. O ile bowiem atlantyckie plaże Gambii, Senegalu czy nawet Maroka nie słyną z jakiejś szczególnej urody, o tyle te na wyspach Bijagos niewiele ustępują rajskim obrazkom z Karaibów czy Polinezji. W porze odpływu można tą plażą spacerować dobrych kilka kilometrów nie spotykając „żywego ducha”. Warto także zapuścić się z przewodnikiem w głąb wyspy, by zobaczyć szałasy mieszkańców, zgrupowane w małe, okresowo zamieszkiwane wioski (na wyspach jest bardzo bezpiecznie, a przewodnik nie jest potrzebny, aby chronić turystów przed jakimś zagrożeniem, ale głównie dlatego, że samodzielne odnalezienie dróg w zielonej gęstwienie mangrowego lasu byłoby raczej niemożliwe). Z Rubane jachtem motorowym Boba, właściciela lodży, popłynęliśmy na dwie inne spośród 88 wysp Bijagos: Bubaque i Roxa. Bubaque jest jedną z największych wysp archipelagu, są tam nawet małe sklepy, jest mikroskopijne lotnisko i rozgłośnia radiowa. Roxa natomiast to zielona „plama” na błękicie Atlantyku z kilkoma małymi wioskami animistów położonymi pośród gęstej dżungli. Zachwyca już sama plaża, zupełnie dziewicza i wprost „pocztówkowej” urody. Po długim spacerze przez gęstwinę doszliśmy do małej wioski animistów. Wypada przynieść ze sobą jakieś prezenty, ale niekoniecznie muszą to być wspominane przez innych uczestników wycieczki przybory szkolne. Po wizycie kilku grup wioska „zarzucona” jest długopisami i kolorowankami, chyba nie najbardziej przydatnymi dla jej mieszkańców. Jadąc lub wracając z Bijagos można jeszcze rzucić okiem na stolicę kraju: Bissau. Gwinea Bissau jest jednym z najbiedniejszych krajów świata, a wygląd jej stolicy potwierdza naocznie tę prawdę. Równie ciekawa jest druga część imprezy. Oczywiście najbardziej interesujący fragment Senegalu, to obszar leżący na północ od rzeki Gambia, ale i południe ma swoje uroki. Tym razem bazą jest lodża w miejscowości Cap Skirring. Choć tu turystów spotyka się nieco częściej, to nie ma mowy o tłumach i zatłoczonych plażach. Plaża w okolicy Cap Skirring jest bardzo różnorodna. W pobliżu miasteczka jest bardzo szeroka, ale dość „ubita” i niezbyt efektowna. Na południe przechodzi w piękną, piaszczystą plażę okoloną malowniczymi wydmami. Można tam spacerować wiele kilometrów, przechodząc po drodze (bez paszportu i żadnej kontroli) na stronę Gwinei Bissau. Z kolei na północy rozciąga się malownicza wioska rybacka, a za nią jeszcze inny, bardziej zielony fragment wybrzeża. Wszędzie tam można dotrzeć pieszo, choć trzeba pokonać kilka dobrych kilometrów, to wciąż jeszcze jest to tzw.”walking distance”. Z Cap Skirring organizowana jest wycieczka jeepami po okolicy (las kapokowy, wioska animistów, plaże). Kolejnego dnia płynie się w rejs rzeką Casamance, by podziwiać porośnięte lasem mangrowym wybrzeża i dotrzeć do wyspy, na której położona jest wieś Ehidje, gdzie podziwiać można lokalny folklor i koloryt. Na koniec pozostaje jeszcze krótki rzut oka na Banjul- stolicę Gambii, gdzie podziwia się panoramę miasta z łuku triumfalnego Arch 22 i odwiedza stołeczny targ Albert Market.

    6.0/6

    Czy ta opinia była pomocna?

    5

    Wycieczka godna uwagi

    Ewa 09.12.2019

    Rewelacyjna wycieczka, bardzo ciekawy program , przewodnik - Pani Marta doskonale prowadziła cała wycieczkę , przedstawiła ogromna ilość informacji, zapewniła nam opiekę i doskonały wypoczynek .

    6.0/6

    Czy ta opinia była pomocna?

    46

    Wyjątkowa przygoda z rytmami i tańcem czarnego lądu!

    Lena 22.03.2016 | Termin pobytu: grudzień 2016

    Polecam wszystkim ciekawym świata

    6.0/6

    Czy ta opinia była pomocna?

    66

    Afryka zielono - czerwono - błękitno - złota, a przy okazji nieco czarna

    Rafal Ryszard Wujek, Krakow 06.12.2022 | Termin pobytu: listopad 2022

    Na południe od rzeki Gambia nie ma juz pustynnej, saharyjskiej Afryki. Przebogata, zielona do pozytywnego bólu flora, zwłaszcza po porze deszczowej. Pod nogami i pod kołami busika czerwony lateryt, wylewający się także przez dziury w drogach, i wszechobecny jako czerwony kurz. Błękit Atlantyku – przy odpowiednim oświetleniu, bo często ocean był taki nieco szarawy. Szerokie, bezkresne, puste, prawie płaskie złote plaże. No i tubylcy o swoim kolorze skory, bardzo przyjaźnie nastawieni do turystow, sprawiający wrażenie beztroskich i szczęśliwych. Jak we wielu krajach na wielu kontynentach turyści są ogromnym bogactwem dla krajów, które zwiedzają, więc należy o nich dbać i nie płoszyć. Ten zaszczytny tytuł “Polinezja Atlantyku” ładnie brzmi, ale rzeczywistości nie oddaje. Kto widział Polinezję, może się nieco rozczarować. Atoli to tu nie ma. Z lagunami tez cienko. Kolor wody w Oceanie nieco odbiega od polinezyjskiego błękitu. Bora-Bora, Morea czy Tahiti to wyspy ze strzelistymi, zielonymi górami, a tu płasko po horyzont w każdą stronę. Nie ma gór, pagórków, wąwozów, kanionów. Nie ma również zabytków, obiektów kultury, muzeum nie uświadczy. Ale jest co zobaczyć, czas leci szybko, kapitalny przewodnik, fantastyczna grupa (z kompanami mozna by bylo nie tylko konie, ale i slonie krasc), mało turystów - czego więcej trzeba do szczęścia? Kolega z grupy nakręcił film, jest na YT, trzeba wklepać: Tomasz, Bissau, Rainbow. Pierwsze 35 minut jest o objeździe, reszta to wrażenia z hotelu na pobycie. Polecam, zobaczyć i posłuchać jego opowieści. Szczegółowo przedstawiony w opisie Polinezji Atlantyku został zrealizowany w 100%. Bardzo krótki pobyt w Gambii, w zasadzie po lądowaniu transfer do hotelu, rano śniadanie, i taki nieco wymuszony krótki pobyt w Banjul - w międzyczasie załatwiano wizy do Bissau. Luk Triumfalny mocno naciągany, wizyta na lokalnym targu - można jakieś pamiątki zakupić. A potem już do widzenia, Gambio, trzy dni w Senegalu i trzy w Gwinei. Z naszej grupy, 17 osób, wszyscy zostali jeszcze tydzień na w Gambii aby poznać nieco ten mały kraj. Tak, jak sie nalezalo spodziewać: dość męczące przejazdy do Bissau i z powrotem: drogie są, jakie są. Można porównać do przejazdu do Antsiranana na Madagaskarze: 240 km w 10-12 godzin. A po tym przejeździe jeszcze 70 km motorówką po Atlantyku aby dotrzeć do wyspy z hotelem Bob’a. Jednakże przejazdy były urozmaicone częstymi postojami, a to granica, a to jakaś czujka policyjna, a to papierosy czy toaleta (w buszu). Przekraczanie granic odbywało się na piechotę, busik przejeżdżał pusty. Paszporty kierownictwo pozbierało w pierwszy dzień, i dostaliśmy je z powrotem w dniu ostatnim, nie trzeba się było o nie martwić. Urzędnicy obijali paszporty pieczęciami, a grupa leniwie się snuła przez granice, a tu kawa, a tu banany, a tu jakaś przekąska, a tu obserwacje życia tubylców. Jakoś dzięki temu czas szybko zleciał. Zalecane są trzy wolne strony w paszporcie, ja mam obite cztery, 3 może być za mało... Po jednym dniu w Senegalu i w Gwinei bez żadnego programu, leniuchowanie, plaża, ewentualnie quady czy wędkowanie z motorówki za dodatkowymi opłatami. Pan Kamil, pasjonat Afryki Zachodniej. Chętnie i wyczerpująco dzielił się swoją wiedza o regionie, historii, kulturze, zwyczajach. Informował zawczasu, czego się spodziewać, co planować, na co uważać itd. Po godzinach pracy znakomity kompan do “długich nocnych Polaków rozmów”, pogaduszek, imprez. Skali zabrakło aby go sprawiedliwie ocenić: na 1 do 10 - gdzieś koło 25. Enterair, sympatyczna obsługa. Lot dość długi, prawie 8 godzin. Na pokładzie wszystko płatne, ceny można sprawdzić on-line. Pepsi czy piwo 10-12 złotych, kanapka podobnie, gorące danie 20-25. W drodze powrotnej wielu robiło zakupy papierosów, kosmetyków czy alkoholi, więc pewnie warto. Na lotnisku, jak to w Afryce, powoli, bez pośpiechu procedura z paszportami i opłatami, frustracja pełna, ale to nie wina organizatora, jeno gospodarzy. Opłata 20 dolarów czy euro, w drodze powrotnej lepiej zapłacić 1000 tamtejszej waluty, taniej (dolar i euro po 60 tych ichniejszych pieniędzy). Busik typowy, podwójne siedzenia z lewej, pojedynczego z prawej. W sam raz na grupę 17 osób. Bagażnik się znajduje na dachu, i tam podróżują kufry, przywiązane jakims łańcuchem. Nic nie zginęło, i nawet walizki nie były specjalnie zakurzone po tych długich jazdach. Jak wspomniałem wcześniej, nawet te długie przejazdy były znośne dzięki mini - postojom na granicach, na toaletę (bush), na peta czy na posiłek i picie. Z lotniska zawieźli nas do hotelu Tropic Garden . W zasadzie nie ma znaczenia, jaki hotel, bo to tylko krótka noc i śniadanie, jednakże nie bardzo sobie wyobrażam dodatkowy tydzień pobytu w tymże hotelu. Owszem, schludny, czysty, ale basen mały, zejście do plaży po wielu schodach, plaża raczej mała, no i położenie na tzw. Zadupiu, wszędzie daleko. Osobiście wybrałem Hotel Senegambia na pobyt, co okazało się strzałem w dziesiątkę, ale o tym w osobnej opinii. Hotel w Cap Skirring bardzo przyzwoity. Co prawda nie przy plaży, ale proste dojście w kilka czy w kilkanaście minut. Pokoje ogromne, na parterze lub na pietrze. Czysty basen, przestronne miejsce na posiłki. Hotel w Gwinei, na wyspie, u Bob’a - uwidoczniony na r.pl jako zjecie nr. 20, zdjęcie nr. 22 to plaża i pomost przed hotelem. Na maleńkim pagórku, kilkanaście porozrzucanych bungalows, nie tak ogromnych, jak w Cap, ale przestronnych, z czystymi, nowymi łazienkami. Sprzątnie codziennie, panie nieco przesadzały z chemia, trzeba było albo poprosić o mniejsza dawkę, albo wywietrzyć przed snem. Wszędzie dysproporcje pomiędzy śniadaniem i posiłkami wieczornymi. Śniadania raczej ubogie, jakiś naleśnik, bagietka, jajecznica czy omlet, z wędlinami cienko lub zero, jakiś mały serek topiony. Kolacje bardzo bogate i obfite, różnorodne. U Bob’a wieczorem ryby, ryby, ryby. Wspaniale przystawki na otwarcie, coś jak rybny tatar, czy kawałki wędzonej, znakomicie przyprawionej rybki. Danie główne tez rybka, co dzień inna. W dniu leniuchowania dwóch kolegów się wybrało o świcie na wędkowanie, barrakudy czy coś takiego, chyba 90 euro od twarzy. Nie było ich do późnego popołudnia, przywieźli 3 małe rybki. Oczywiście ogromne barrakudy zrywały się tuż przy burcie… Rybki zostały uroczyście spożyte na kolacje, razem z innymi, większymi, złowionym przez tubylców. Jedna rybka więc wyszła 60 euro, chyba dawno nie jadłem tak kosztownego dania... U Bob’a na wyspie je się, pije się i jeździ na wycieczki na kredyt. Barman ma taki zeszyt 16- sto kartkowy w linie, jak w kindersztubie. Każdy turysta ma tam swoją stronę, i przy pobieraniu płynów barman wpisuje należną kwotę. Płaci się późnym wieczorem przed porannym wyjazdem. Z ciekawości zanotowałem: piwo lane 0.5 L za 2.7 euro, piwo butelkowe 0.5 L - 3 euro. Poza wyspa - taniej. Na naszej grupie dużo nie zarobili, mało co kto spożywał, aczkolwiek w poprzedniej grupie był podobno gość, na którego kartek zabrakło, i barman musiał jezdzic do stolicy po nowy zeszyt. Podczas przejazdów kierownik działał, aby była okazja do zjedzenia czy uzupełnienia płynów. Ciekawostka: w Gwinei, jak prawie wszędzie na świecie, robią lokalny alkohol. Nazwa się to Babok, sprzedaje się w zielonych, plastikowych butelkach. Kierownictwo zakupiło dla grupy tenże trunek. Sądząc po smaku: mieszanka benzyny niskooktanowej, karbidu i bimbru właściwego. Ponieważ grupa bardzo porządną była, mało trunkowa - flaszka starczyła na cały przejazd autobusem i jeszcze na motorówkę. Jak ktoś potrzebuje się pozbyć uciążliwego sąsiada czy członka rodziny - można kupić, przywieźć do Polski i sprezentować. Efekt murowany. Tak, jak w opisie: zrealizowano, co obiecano. Program nie za bardzo napiety, raczej leniwy, czas na wszystko. Krótki pobyt w Banjul, potem kilka wycieczek motorowkami, a to wzdłuż namorzynow, a to na wyspę animistów czy nihilistów. W Cap Skirring rajd odkrytymi truckami po okolicznych wiochach, zaroślach,buszu, zwieńczony fantastycznym przejazdem po szerokiej plaży tuż przed zachodem słońca. Większość grupy zdecydowała się powtórzyć tenże manewr quadami następnego dnia, polecam gorąco. Ciekawostka: kask przysługuje tylko kierowcy, pasażer może sobie własną czapkę ubrać… Na wyspie w Gwinei: tez pare wycieczek na sąsiednie wyspy, zwiedzanie lokalnych wioch. Bardzo ciekawa krótka wycieczka z lokalesem po wyspie Boba, oryginalną, pusta wieś (mieszkańcy w pracy na polu). Polecam spacer plaża (za barem przez las w prawo) do sąsiedniego hotelu, może 2-3 km, ładna plaża i fajne molo tam maja. W Cap Skirring nie było chętnych na wędkowanie. Co do awionetki nad Polinezja: chyba również nie było chętnych, aczkolwiek z “przyczyn technicznych” chyba tej opcji nie było

telefon

Pobierz aplikację mobilną Rainbow

i ciesz się łatwym dostępem do ofert i rezerwacji wymarzonych wakacji!

pani-z-meteracem