Zwierzęcymi symbolami Australii są kangury – torbacze, których jest tu na tyle dużo, że znalazły się one nawet, wraz z ptakami emu, na herbie kraju. Zwierzęta te zostały jednak wybrane spośród innych gatunków nieprzypadkowo – jako jedyne nie potrafią one bowiem chodzić do tyłu, symbolizują więc jego odważny, dzielnie patrzący w przyszłość naród.
Co ciekawe, zarówno kangura, jak i emu można... zjeść. Ich mięso kupić można bowiem niemal w każdym markecie, w formie steków czy szaszłyków – najlepiej smakują uduszone w czerwonym winie, a w wielu restauracjach popularnym daniem jest coat of arms, czyli herb, na który składa się stek z kangura, stek z emu i sałatka.
Przeczytaj także:
>> Kiedy lecieć do Australii? Klimat i pogoda antypodów.
>> Najpiękniejsze miejsca w Australii, które warto zobaczyć.
Jako że kontynent ten około 90 mln lat temu oddzielił się od olbrzymiego lądu Gondwany i zaczął dryfować na południe, to zachowały się tu bardzo prymitywne, pradawne gatunki. Część z nich, jak olbrzymie diprodonty, 6-metrowej długości warany czy groźne lwy workowate, wyginęła, jednak reszta przetrwała do dziś w formie „żywych skamielin”.
Doskonałym tego przykładem są stekowce, czyli australijskie zwierzęta będące ogniwem pośrednim między gadami a ssakami. Tak jak gady składają one bowiem jaja i poruszają się na szeroko rozstawionych nogach, „po gadziemu” umieszczonych z boku ciała Zupełnie tak jak ssaki karmią swoje młode mlekiem – którego jednak nie ssą, ale zlizują, bo stekowce nie mają sutków!
Doskonałym ich przykładem są dziobaki. Spotkać je można we wschodniej Australii, w czystych wodach potoków i strumieni. Stworzenia te są na tyle unikatowe, że kiedy Joseph Banks, botanik na statku uważanego za jednego z odkrywców Australii kapitana Cooka po raz pierwszy przywiózł i zaprezentował je w Europie, naukowcy zgodnie orzekli, że... to żart, a spreparowane zwierzę musiało zostać pozszywane z kawałków innych gatunków.
Dziobak posiada bowiem kaczy dziób, ogon bobra, futro, błony pławne między palcami, a nawet, jako jedyny ssak, jadowity kolec na palcu! Mało tego – niedawno naukowcy odkryli także, że jego futro... zmienia kolor w ultrafioletowym świetle!
Podobnie niesamowicie prezentują się inne stekowce – kolczatki. Te prowadzące nocny tryb życia małe ssaki mają bowiem długi ryjek, wyposażony w jeszcze dłuższy, służący do wybierania owadów (żywi się mrówkami i termitami), język, krótkie nogi i całą masę kolców na grzbiecie! Zwierzę jest nieco podobne do jeża (zagrożona też podnosi igły na sztorc i zwija się w kulkę ), ale zdecydowanie większe. Ich zasięg występowania pokrywa się z dziobakami, jednak można je spotkać także w Australii zachodniej, a nawet – jak potwierdziły ostatnie odkrycia – także na niektórych wyspach Indonezji, gdzie, w bujnych lasach, zachowały się prymitywne prakolczatki.
Grupą zwierzą nieodzownie kojarzącą się z Australią są jednak torbacze. Mimo że kilka ich gatunków, zwłaszcza oposy, występuje jeszcze w Azji Południowo-Wschodniej, Ameryce Południowej, a jeden gatunek – dydelf północy - nawet do Ameryki Północnej, to właśnie w Australii można oglądać najwięcej tych niezwykłych dzikich zwierząt w ich naturalnym środowisku.
Najbardziej znanym spośród wielu gatunków torbaczy jest zapewne wspomniany już, występujący w herbie kraju, kangur. Kontynent ten zamieszkuje kilka gatunków kangurów – od żyjących na dalekiej północy Australii niezbyt dużych kangurów drzewnych, które opanowały skakanie po konarach, przez skalne, aż po osiągające niemal, 2 metry wysokości i 3 metry długości – na szczęście liczone od nasady nosa po koniec ogona – olbrzymich kangurów rudych. Gatunki te różnią się więc zarówno wielkością, kolorem, jak i środowiskiem życia, a łączy je jedno – ich unikalność.
Młode, które po około 4-tygodniowej ciąży przychodzą na świat, ważą bowiem zaledwie 2 gramy. Takie maleństwa nie są jednak oczywiście w pełni rozwinięte i muszą szybko przeczołgać się do torby mamy, a tam natychmiast złapać za sutek, który pod ich naciskiem się rozszerza i niejako klinuje w ich buzi, co sprawia, że mały kangur może się zaczepić i... nie spadnie na dno torby. Młody Joey, bo tak nazywają je Australijczycy, wychodzi z torby mamy po raz pierwszy po około pół roku i okresowo do niej wraca jeszcze przez kilka miesięcy, opuszczając ją na dobre najczęściej dopiero wtedy, kiedy pojawi się kolejne maleństwo. Co ciekawe, samica może równocześnie wytwarzać kilka rodzajów mleka – inne dla młodszego potomstwa, inne dla starszego, a w okresach suszy i niedoboru pokarmu może nawet... wstrzymywać ciążę!
Kangury najłatwiej spotkać na obrzeżach miast (pro tip: najlepiej udać się na miejskie pole golfowe, gdzie rano lub późnym popołudniem wychodzą w poszukiwaniu jedzenia) lub w specjalnych sanktuariach zwierząt. Ich domeną jest jednak outback, czyli czerwony środek kontynentu, który dosłownie się od nich roi. Do tego stopnia, że ciężarówki, a także i zwykłe samochody, przejeżdżające tamtędy, mają założone specjalne rury na przodzie auta, by w razie, gdyby stado kangurów wyskoczyło nagle na drogę, można było bezpiecznie takie spotkanie przetrwać.
Jeśli już jednak znajdzie się martwą kangurzycę przy drodze należy koniecznie zajrzeć do jej torby i sprawdzić czy nie został tam mały Joey – w takim przypadku trzeba zadzwonić pod specjalny numer telefonu, który widnieje na znakach drogowych. W ten sposób zaalarmuje się odpowiednie służby, które przyjadą i zabiorą osieroconego malucha.
Uważane przez Polaków za pocieszne australijskie zwierzęta, kangury nie do końca jednak takie są. Odznaczają się ostrymi pazurami, lubią się boksować, a Australijczycy, w obawie przed ciosem, raczej się do nich nie zbliżają. W wielu sklepach z pamiątkami w Australii można kupić stylowe kapelusze ze skóry kangurów, breloczki z ich spreparowanych łap, a nawet przywieszki do kluczy, czyli... wysuszone kangurze genitalia. Kangurów jest tam bowiem około 50 milionów, czyli dwa razy więcej niż ludzi!
Podobnie jak kangur grupa zwierząt mocno kojarzoną z Antypodami są misie koala, które jednak poza nazwą nie mają z misiami nic wspólnego. Podobnie jak u kangurów ich samice mają torbę – torba koali jest jednak skierowana nieco do dołu, a młode również rodzą się jako kilkugramowe maleństwa.
Koale występują jedynie we wschodniej Australii, a ich nazwa, w jednym z języków aborygeńskich, oznacza „nie pije”, bo zwierzę to nie potrzebuje wody, czerpie ją bowiem pośrednio z liści eukaliptusa, którymi musi się żywić prawie non stop. Liście te mają bowiem niewiele składników odżywczych, przez co koala musi ich jeść bardzo dużo, przez co znaczną część swojego życia spędza właśnie na jedzeniu.
Co ciekawe, zwierzak ten wybiera tylko liście określonych gatunków eukaliptusa i schodzi z drzewa tylko po to, żeby przemieścić się na kolejne – żeby nie tracić cennej energii, większość czasu – nawet do 20 godzin dziennie – śpi bowiem w konarach. To sprawia, że niezwykle trudno jest go zobaczyć w naturze, jego szary kolor futra stapia się bowiem z kolorem liści.
Jako że futro koali jest wodoodporne, niegdyś na nie masowo polowano – przerabiano je na rękawiczki i płaszcze. Czarnym sierpniem nazwano sierpień 1927 roku, kiedy to w samym stanie Queensland zabito 800 tysięcy tych uroczych zwierząt. Obecnie gatunek ten jest pod ścisłą ochroną, a przepisy konkretnych stanów regulują, czy w danym miejscu można je brać na ręce, czy tylko dotykać. Co ciekawe ich futro, mimo że puchate, w dotyku przypomina nie miękki plusz, ale zbity filc.
Kangury i koale, mimo że najbardziej znane, to jednak nie jedyne ciekawe australijskie torbacze. Do tej grupy należy bowiem również wombat – żyjące w norach puchate zwierzę z dużą głową, które w kształcie przypomina nieco krępego prosiaczka i które zostawia po sobie idealnie sześcienne... odchody.
Ostatnio triumfy popularności w mediach społecznościowych świętuje z kolei inny torbacz, niewielkich rozmiarów kuoka, nazywana najbardziej uśmiechniętym zwierzątkiem świata. Oryginalne występuje ona tylko na zachodzie Australii, w okolicach Perth, a swoją niedawną sławę zyskała dzięki charakterystycznym małym uszom i specyficznemu, przypominającemu uśmiech, wyrazowi pyszczka – idealnymi do selfie na Instagrama.
W Australii z kolei coraz popularniejszy staje się bilby, czyli zamieszkujący pustynne tereny niewielki wielkouch, który dla mieszkańców Down Under stał się swego rodzaju odpowiednikiem króliczka wielkanocnego. Czekoladowe billbies można w okresie świąt kupić tu w wielu miejscach.
Swego czasu każde dziecko znało też diabła tasmańskiego, a to za sprawą popularnej bajki, która rozpropagowała to zwierzę, jako szybkie, głośne i hałaśliwe… i miała rację. Torbacze te są tak nazywane nieprzypadkowo, ich głośne wycie przypominało bowiem pierwszym osadnikom szatańskie harce.
Warto wspomnieć także o jeszcze jednym australijskim torbaczu – wymarłym już wilku tasmańskim. Mimo że jego szczęka potrafiła się rozwierać pod kątem, bagatela, 180 stopni i nie miał sobie równych na kontynencie, to w zetknięciu z człowiekiem zwierzę to wyginęło. Ostatni okaz, Benjamin, padł w tasmańskim zoo w 1936 roku, jednak co i rusz pojawiają się pogłoski, że drapieżnik ten był widzialny w najdalszych ostępach odludnych gór Tasmanii. Być może przyroda Australii po raz kolejny nas zaskoczy...
Australia to jednak nie tylko stekowce i torbacze, kontynent ten obfituje także bowiem w przepiękne i unikane ptaki, jak chociażby... pingwiny. Południowe wybrzeża kraju zamieszkuje bowiem pingwin mały, który, jak sama nazwa wskazuje, dorasta do zaledwie 40 cm wysokości i waży około 1 kg! Najłatwiej spotkać go w okolicach Melbourne, ale dociera również i do tropikalnego Sydney w Nowej Południowej Walii.
W niemal całej Australii występuje z kolei kukubara. Śpiew tego największego na świecie zimorodka przypomina śmiech dziecka i jest chyba najbardziej charakterystycznym dźwiękiem 6-ego kontynentu, podobnie jak odgłosy licznie występujących tu papug kakadu.
Olbrzymie, najczęściej białe z żółtym czubem, papugi często odwiedzają miasta. Ich najczęstszymi mieszkańcami są jednak ibisy, zwane tu bin chicken, czyli... śmietnikowe kurczaki. Nazwę tę zawdzięczają one swemu niechlubnemu procederowi rozgrzebywania wszelkich śmieci...
Nieco trudniej już spotkać emu, które wielu Polakom kojarzy się przede wszystkim z – wymyślonymi w Australii i nazywanymi tu nie emu, a ugg – butami. Te spokrewnione ze strusiami ptaki zamieszkują bowiem głównie nieco bardziej suche południowe części kontynentu.
Dalekich kuzynów ptaków emu, kazuary, można z kolei napotkać jedynie na samym północnym krańcu Australii, w lasach tropikalnych stanu Queensland, które przemierzają w poszukiwaniu pożywienia. Bliskie spotkanie z tymi unikalnymi australijskimi ptakami nie należy jednak do przyjemnych, kazuary mają bowiem wielkie, bardzo ostre pazury, a także wyjątkowo twardą, kostną narośl na głowie, przypominającą hełm. Atak kazuara prawie zawsze kończy się poważnymi obrażeniami.
Równie niebezpieczne są sprowadzone tu przez człowieka i przybyłe wraz z pierwszymi Aborygenami dzikie psy australijskie, lepiej znanej jako dingo. Pierwotnie, w chłodne noce, służyły one rdzennym mieszkańcom Australii jako swego rodzaju grzejniki, ale po setkach lat zdziczały i obecnie występują one głównie na outbacku.
Czasem można spotkać je tam nawet w okolicach... restauracji serwujących jedzenie dla turystów. Mimo że wielkością i umaszczeniem przypominają zwykłe psy, to różnią się od nich, chociażby tym, że nie potrafią szczekać i porozumiewają się jedynie wyciem.
Australijskimi zwierzętami, które wzbudzają najwięcej emocji są jednak bez wątpienia wszelkiego rodzaju śmiercionośne, niebezpieczne gatunki. Rekiny, krokodyle, ale przede wszystkim pająki i węże to prawdziwe utrapienie dla każdej osoby planującej wyjazd do tego kraju. Jechać czy nie jechać? Czy jest tam bezpiecznie czy nie? Te pytania z pewnością zadaje sobie każdy podróżnik.
A jaka jest prawda?
Prawdą jest, że w Australii żyje więcej jadowitych, niż niejadowitych gatunków węży. Występuje tam bowiem aż 20 z 25 najbardziej śmiercionośnych gatunków tych gadów na świecie!
Na wschodzie kontynentu, gdzie mieszka najwięcej ludzi, żyją także wyjątkowo niebezpieczne, brown snakes. Dochodzą one do 2 metrów długości! Na południu kraju spotkać można z kolei równie dużego węża tygrysiego, którego ukąszenie prowadzi do śmierci.
Gorszą sławą cieszą się jednak najbardziej niebezpieczne gatunki australijskich węży, czyli występujące głównie na outbacku tajpany – tajpan pustynny charakteryzuje się najmocniejszym jadem ze wszystkich węży na świecie – jeden osobnik byłby w stanie zabić nawet 100 osób!
Jego kuzyn, równie groźny, tajpan australijski, zasiedla nieco już bardziej zamieszkane północne i wschodnie części kontynentu, a z kolei żyjący m.in. na Tasmanii Lowlands copperhead jest jedynym gatunkiem jadowitego węża, który potrafi... pełzać po śniegu. Mnogość i śmiercionośność australijskich węży potrafi przyprawić o zawrót głowy, jednak warto pamiętać, że rocznie giną od nich średnio zaledwie 2 osoby oraz, że już wiele lat temu zostało wynalezione antidotum na jad większości z nich.
Faktem jest także, że w Australii występują dwa gatunki krokodyli – słodkowodne oraz słonowodne. Te pierwsze, krokodyle australijskie, są zdecydowanie mniejsze i, jak sama nazwa wskazuje, występują w rzekach i jeziorach. Nie są uważane za niebezpieczne dla ludzi.
Te drugie, krokodyle słonowodne, czyli różańcowe, przez samych Australijczyków nazywane salties, to największe gady świata – ich długość może dochodzić do ponad 6 metrów! Drapieżniki te żyją w ujściach rzek, lasach namorzynowych, a także – jako jedyne krokodyle na świecie – w słonych morskich wodach. Z tego też powodu, plaże w północnej części Australii, a zwłaszcza w okolicach miasta Darwin, gdzie jest ich najwięcej, są mocno oznakowane charakterystycznymi żółto-czarnymi znakami ostrzegawczymi i obowiązuje tam całkowity zakaz wchodzenia i zbliżania się do wody.
Przestrzegając tych zasad jest się całkowicie bezpiecznym. W australijskich sklepach z pamiątkami można kupić nawet kapelusze ze skóry krokodyla z umocowanymi do nich wielkimi zębami – nieodłączny atrybut znanego z filmu Krokodyla Dundee... oraz każdego turysty odwiedzającego te tereny.
W oceanach otaczających Australię spotkać można także niebezpieczne rekiny – chociażby żarłacza białego, czy rekina tygrysiego, obydwa zaliczane do ludojadów, które to jednak – wbrew powszechnemu przekonaniu – w ludziach nie gustują. Zdecydowanie bardziej wolą jeść ryby czy morskie skorupiaki, a ich ataki na ludzi zdarzają się stosunkowo rzadko i najczęściej przez pomyłkę, kiedy to pomylą człowieka z dużą rybą.
Ponadto, na plażach Sydney czy w okolicach Brisbane znajdują się także dobrze widoczne znaki ostrzegawcze, a w razie, kiedy odpowiednie służby zauważą, że rekin podpływa bliżej linii brzegowej, przez megafony nadawane są specjalne komunikaty nawołujące plażowiczów do wyjścia z oceanu, a wypływających niekiedy dalej od brzegu surferów nawołują nawet patrolujące wybrzeże helikoptery.
Morskim zagrożeniem są również niektóre gatunki meduz, wśród których wyjątkowo niebezpieczna jest tzw. osa morska, nazywana tu box jellyfish. To małe stworzenie ma w sobie wystarczająco dużo jadu, by w kilka minut zabić nawet 60 osób! O jego obecności w danym rejonie – podobnie jak krokodyle występuje ona głównie na północy kraju – ostrzegają znaki na plażach. Na każdej z nich jest zawsze także wystawiona specjalna butelka z octem, który neutralizuje jad meduzy. Niedawno naukowcy wyodrębnili też antidotum na jej truciznę, jednak prace nad nim ciągle trwają.
Równie małe i równie niebezpieczne co meduzy są niektóre gatunki australijskich pająków.
Do najczęściej występujących tu należy atraks, popularny zwłaszcza w okolicach Sydney. Razem z odnóżami może mieć do 6 cm rozpiętości, a jego silne szczękoczułki są w stanie przebić nawet paznokieć człowieka. Od momentu odkrycia antidotum w 1979 roku nie odnotowano jednak żadnego przypadku śmierci w wyniku jego ukąszenia.
Podobnie rzecz ma się w przypadku australijskiej czarnej wdowy, dalekiej kuzynki oryginalnej wdowy, nazywanej tu redback spider. Mimo że od czasu odkrycia antidotum jej jad nie jest już śmiertelny, to ze względu na jej małe rozmiary, może ona wejść do buta, czy w nogawkę spodni i dotkliwie ukąsić.
Zawsze warto też sprawdzić wycieraczki i klamki w samochodach w poszukiwaniu wyjątkowo dużych pająków huntsman – mają nawet do 15 cm rozpiętości. Nie trudno również zauważyć olbrzymich tarantul – i uciekać, bo ich ukąszenie jest stosunkowo bolesne. Biorąc pod uwagę mnogość gatunków tych australijskich niebezpiecznych zwierząt nieprzypadkowo jeden z odcinków popularnej bajki “Świnka Pepa” został w Australii zakazany do emisji, padają w nim bowiem słowa “to tylko pająk, nie ma się co bać” – australijskie dzieci od urodzenia są bowiem wychowywane tak, by pająków się bać i unikać z nimi kontaktu, bo stanowią realne zagrożenie dla człowieka.
Wyjątkowo obfitującym w niebezpieczne gatunki jest zwłaszcza tropikalny stan Queensland, a także outback, gdzie mieszkańcy przed włożeniem butów dokładnie je wytrzepują, na wypadek gdyby wszedł do nich jakiś pająk, a przed wyjściem do ogrodu sprawdzają kątem oka czy nie ma tam jakichś węży. W większości miejsc w Australii poleca się nie kosić trawy – właśnie po to, by w porę zauważyć pełzające niebezpieczeństwo. Co ważne, nawet mimo przystrzyżonej trawy, warto sprawdzić jednak także pobliskie drzewa, dach, a także płot, bo węże, zwłaszcza po ulewnych deszczach mogą pojawiać się dosłownie wszędzie.
Jednak tym gatunkiem spośród różnych zwierząt kontynentu, którego naprawdę boją się sami Australijczycy, nie są niebezpieczne węże czy pająki, a… magpies, czyli ptaki przypominające polskie wrony. W czasie okresu lęgowego bywają agresywne i potrafią groźnie atakować przechodzących obok ich gniazd ludzi, a szczególnie upodobały sobie pędzących rowerzystów. Dlatego też nikogo nie dziwi tu widok cyklisty z kasku którego wystają szpiczaste trytytki – sposób na odgonienie się od tych natrętnych ptaków, prawdziwej zmory Australii.
Kaski z trytytkami i kapelusze z zawieszonymi na nitkach korkami od butelek – odstraszacz na wszędobylskie w outbacku muchy – Australijczycy muszą jakoś sobie radzić z wszechobecna przyrodą – tyle niebezpieczną, co unikatową. Takich zwierząt jak w Australii nie spotka się bowiem nigdzie indziej na świecie. Pradawny kontynent skrywa w sobie z pewnością jeszcze wiele niespodzianek, jak chociażby ta, że na podwodnych łąkach rośnie tu największa roślina świata – liczący sobie 180 km jeden osobnik morskiej trawy. Ale rośliny Australii to już temat na kolejną opowieść...