Przemysław Piotrowski – pisarz, były dziennikarz śledczy i sportowy, a także autor bestsellerowych powieści kryminalnych, takich jak seria z komisarzem Igorem Brudnym („Piętno”, „Sfora”, „Cherub”) – to twórca, który w swojej literaturze łączy precyzyjny realizm z mrocznym klimatem. Jego książki sprzedały się w setkach tysięcy egzemplarzy, co uczyniło go jednym z najchętniej czytanych autorów polskiego kryminału.
Piotrowski nie tylko pisze o świecie, ale też konsekwentnie go poznaje – studiował w Hiszpanii i USA, pracował w Irlandii, Anglii, Norwegii i Nowym Jorku, a inspiracji szukał m.in. w Kenii, Kolumbii czy Nepalu. W podróży nie szuka komfortu, lecz autentyczności, a jego wyprawy często prowadzą go w miejsca, których przeciętny turysta unika. To tam – na trudnych szlakach czy wśród lokalnych społeczności – odnajduje historie, które później przenosi na karty swoich powieści.
W rozmowie Przemysław Piotrowski opowiada o podróżach, które kształtują jego spojrzenie na świat, o pisarskim researchu i wyzwaniach, jakie stawia sobie jako autor. Czy podróż może zmienić nasze życie? Gdzie kończy się wyobraźnia, a zaczyna prawdziwe doświadczenie? I co tak naprawdę daje odkrywanie świata nie z perspektywy turysty, ale mieszkańca? Zapraszamy do lektury wywiadu.
Alicja Górska: Wiem, że pracował Pan w wielu miejscach na świecie. Znalazłam informację, że pierwszym Pana wyjazdem do pracy zagranicznej było Galway w Irlandii. Czy właśnie ten wyjazd to było coś, co otworzyło Pana na świat?
Przemysław Piotrowski: To rodzice zaszczepili we mnie miłość do podróży. Zaczęło się w latach 90. Byliśmy we Włoszech, Chorwacji. Jako małolat jeździłem też zagranicę, żeby dorobić, np. na zbiory.
Do Galway też poleciałem stricte po to, żeby zarobić pieniądze. To był 2004 rok, po tym jak weszliśmy do Unii. Pojechałem całkowicie w ciemno, nie wiedząc nic, nie mając tam nikogo, żeby się u niego zaczepić. A stwierdziłem, że pojadę do Galway, czyli do najbardziej wysuniętego na zachód miasta w Europie, żeby mieć jak najmniejszą konkurencję. Kombinowałem, że tam pewnie będzie najmniej Polaków. Nie do końca tak było.
AG: Spędził Pan tam dłuższy czas, prawda? Czy na tyle długi, żeby zagłębić się bardziej w lokalnej kulturze, codzienności?
PP: Tak. Wycieczki tygodniowe, dwutygodniowe, to jest jednak coś innego niż życie życiem lokalnym. W Galway spędziłem rok. Stamtąd pojechałem do Anglii, w której spędziłem kolejne pół roku. Stamtąd z kolei do Hiszpanii, już na studia w ramach Erasmusa. Spodobało mi się i stwierdziłem, że nie chcę wracać na studia do Polski. Zamiast tego podjąłem studia w Hiszpanii, skąd poleciałem na wymianę do USA do Charleston w Karolinie Południowej, stamtąd zaś do Nowego Jorku, gdzie spędziłem kolejny rok. Pracowałem na Brooklynie, w Queens, na Manhattanie. Zdarzało mi się budować drapacze chmur. Chwytałem się różnych prac. Mniej i bardziej fizycznych. Lekko nie było, ale bardzo miło to wspominam.
AG: Spośród miejsc, w których Pan mieszkał, które najbardziej wpłynęło na Pana spojrzenie na świat i relacje z ludźmi?
PP: Nie wiem, czy jest takie jedno miejsce. Staram się czerpać ze wszystkiego, co mnie otacza. Trudno porównywać życie w Nowym Jorku do życia gdzieś na wybrzeżu w Hiszpanii, czy klimatyczne Galway do Paryża. Ale każde ma coś w sobie, każde w jakiś sposób buduje człowieka, jego charakter, jego spojrzenie na świat. Po każdej takiej przeprowadzce zaczynałem nowe życie, trochę jakbym przeskakiwał na drugą stronę lustra jak w „Alicji z Krainy Czarów” i nagle musiał się odnajdywać w zupełnie innej rzeczywistości.
Miejscem, które dało mi najwięcej po względem rozwoju, była Hiszpania. Pojechałem tam, znając jedynie dla słowa „vamos a la playa”, czyli „idziemy na plażę”. Po roku mówiłem już jednak całkiem dobrze, a po dwóch latach myślałem po hiszpańsku. Duża była w tym zasługa tego, że żyłem w towarzystwie Hiszpanów i przede wszystkim napływowych Latynosów. Poznałem tam dziewczynę z Boliwii, przy której nauka języka poszła błyskawicznie. Zawsze powtarzam, że najlepszym nauczycielem jest partner lub partnerka. Często jest tak, że siedzimy w towarzystwie, chcemy coś powiedzieć, ale się boimy albo wstydzimy, że pewnie palniemy głupotę. Jak się jest sam na sam z partnerką, to ona wytłumaczy, poprawi, powie „słuchaj, nie mówi się tego tak, tylko tak”.
Hiszpański sprawił, że było mi też dużo łatwiej, chociażby w Stanach, gdzie – choć nie znałem się na budowlance – i tak byłem jednym z najbardziej cenionych pracowników. Dlaczego? Bo byłem łącznikiem między grupami polskich i portorykańskich czy meksykańskich robotników. Często musieli ze sobą współpracować, ale ograniczała ich bariera językowa. W mojej obecności ona znikała.
Podróżowanie, pomieszkiwanie, pracowanie z ludźmi sprawia, że zaczyna się zupełnie inaczej patrzeć na życie. Człowiek widzi, że każdy jest inny. Każdy ma inne doświadczenia. Wychował się w innej kulturze. W tej chwili niewiele jest w stanie mnie zaskoczyć. Tyle rzeczy widziałem, tylu różnych ludzi poznałem, począwszy na byłych członków kartelów narkotykowych, po kobiety, które wychowały się gdzieś na pustyni i miały zostać przymuszone do małżeństwa, ale uciekły. Dlatego nigdy nikogo nie oceniam i zawsze staram się zrozumieć każdego człowieka. Nawet jeżeli wydaje się dziwny, niezrozumiały dla innych. Zawsze staram się zastanowić, dlaczego on taki jest. Nigdy nikogo nie skreślam i nie mierzę go własną miarą.
AG: Czy poznając ludzi z różnych kultur i zakątków świata, dostrzega Pan bardziej to, co nas różni, czy raczej to, co nas łączy?
PP: To zależy, pod jakim kątem na to spojrzeć. Z jednej strony wszyscy jesteśmy tacy sami, bo każdy, kogo poznałem, dążył po prostu do tego, żeby być szczęśliwym. Z drugiej każdy dążył do tego w inny sposób, miał trochę inne oczekiwania, trochę inaczej postrzegał to szczęście i wybierał inną drogę, aby je dogonić.
W Hiszpanii na przykład zostałem wyznaczony do napisania pracy semestralnej z pewnym chłopakiem Zimbabwe. Nigdy wcześniej się nie udzielał, nigdzie z nami nie chodził, prawie go nie znałem. Pamiętam jednak, że zawsze chodził nienagannie ubrany, pod krawatem, nosił znoszony, ale czysty garnitur, który wisiał na nim jak na wieszaku, bo był przeraźliwie chudy. Bardzo mu zależało, żeby zaliczyć egzaminy na najwyższą ocenę. Ja miałem inne podejście – trochę popracować, trochę poimprezować, jak to na studiach. Nie przykładałem tak olbrzymiej uwagi do egzaminów, bo wiedziałem, że i tak je zaliczę. On natomiast zachowywał się tak, jakby od napisania tej pracy zależało jego życie. Straszliwie mnie cisnął i w pewnym momencie zaczął wręcz irytować. Dopiero kiedy odważył się mi powiedzieć, że na jego przyjazd złożyła się cała wioska, zrozumiałem, jakim jestem ignorantem. Chłopak przyjechał z miejsca, gdzie ludzie zarabiają dolara dziennie i z tego dolara każdy musiał odłożyć po dziesięć centów, żeby on mógł pojechać na studia do Hiszpanii. To otworzyło mi oczy. Pracę zaliczyliśmy na piątkę.
AG: Czy wystarczy jedno doświadczenie wykraczające poza codzienną strefę komfortu, aby otworzyć się na świat, czy potrzeba wielu takich kroków, by nauczyć się otwartości?
PP: Proponuję każdemu, kto do tej pory jeździł w kółko do Turcji na All Inclusive, żeby spróbował wybrać się na przykład na safari do Kenii. Taka wycieczka, choćby z Rainbow, wcale nie jest wiele droższa, a doznania nieporównywalne. A przecież są dziesiątki różnych kierunków. Jestem pewien, że zupełnie zmieni to jego postrzeganie świata.
AG: A Pan dał się kiedyś komuś przekonać do jakiegoś podróżniczego kierunku? Może zdarzyło się Panu kiedyś, że to literatura przekonała Pana do odwiedzenia jakiegoś miejsca?
PP: Zwykle to ja decyduję, gdzie chce pojechać. Często ma to związek z researchem, jak na przykład w przypadku „La Bestii”, czyli reportażu o najgorszym seryjnym mordercy świata, Luisie Alfredo Garavito. Przy pracy nad tą książką musiałem spędzić prawie miesiąc w Kolumbii, chodząc śladami wspomnianego Garavito, często po najbardziej podłych slumsach. Wiązało się to z wieloma niebezpiecznymi sytuacjami.
AG: Czy podczas takich podróży w ramach researchu wszystko jest z góry zaplanowane, czy zostawia Pan sobie przestrzeń na spontaniczne odkrycia i niespodziewane wątki?
PP: To zależy. Akurat do Kolumbii jechałem świetnie przygotowany. Miałem przewodników, ochronę, a mimo to kilka razy zrobiło się naprawdę gorąco. Garavito mieszkał i zabijał w najgorszych dzielnicach, więc i ja musiałem tam chodzić, rozpytywać ludzi, zaglądać w różne ciemne zakamarki. Cały czas czułem na sobie te kilkadziesiąt par oczu i to naprawdę nie było przyjemne. Ostatecznie z Kolumbii musiałem uciekać, ale po szczegóły odsyłam do „La Bestii”.
AG: Czy takie krótkie, intensywne, rozplanowane pod research wyjazdy mogą dać człowiekowi prawdziwe poznanie danego miejsca? Czy jednak wciąż jest to bardziej jego romantyzowanie, umacnianie się w wyobrażeniu o nim?
PP: Niedawno trzy tygodnie spędziłem w Nepalu. To była wyprawa w Himalaje. Czasami trzeba było spać w pięcio-, sześcioosobowych pokojach, zwykle bez ciepłej wody. Bywało, że kąpaliśmy się pod lodowatymi wodospadami. Powyżej trzech tysięcy metrów nie podawano już mięsa. Wspinałem się pod Annapurnę, później zejście, dwudniowy spływ górskimi rzekami, spanie pod namiotami, potem dżungla, nosorożce spacerujące ulicami… no coś niesamowitego. Kompletnie inne doświadczenia niż wylegiwanie się na All Inclusive. Ale takich wyjazdów jest coraz więcej, zresztą Rainbow też ma już w tym względzie bogatą ofertę. Podczas takiego wyjazdu można – nawet w tak krótkim czasie – nieźle poznać dany kraj. Zobaczyć, jak na co dzień żyją ludzie, z dala od typowo turystycznego klimatu. (Przykładem typu wycieczki, o której wspomina Przemysław Piotrowski, może być Zaginiony Świat – wyprawa na Roraimę, podczas której uczestnicy odbywają codziennie kilkunastokilometrowy trekking – dopisek Alicji Górskiej).
AG: Czy uważa Pan, że książki i filmy mogą oddać istotę jakiegoś miejsca, czy jednak prawdziwe poznanie zawsze wymaga osobistego doświadczenia?
PP: Książki lub filmy mogą co najwyżej rozpalić wyobraźnię. Doświadczanie na żywo to zupełnie inna para kaloszy. Czytając książkę lub oglądając film, nie poczuje się tego klimatu, tych zapachów, tego specyficznego dreszczyku emocji, który pojawia się, gdy człowiek trafia w nowe miejsce. Poziom emocji jest nieporównywalny, dlatego zawsze namawiam, aby pojechać i przekonać się samemu. Rolą pisarzy czy twórców filmowych jest do tego zachęcić.
AG: Ma Pan bogatą wyobraźnię. Czy bywa ona przeszkodą w podróżowaniu? Czy są miejsca, do których boi się Pan pojechać, bo wyobraźnia podpowiada, że to może być już za dużo?
PP: Generalnie nie jestem strachliwą osobą i lubię pakować się w miejsca, do których wielu ludzi nie odważyłoby się pojechać. Zwykle wybieram tę mniej wydeptaną ścieżkę, bo zawsze o wszystkim chcę się przekonać na własnej skórze. Chyba w pewnym sensie jestem nawet uzależniony od adrenaliny.
AG: To może zdarzyło się Panu odwiedzić miejsce, które znacznie przerosło Pana wyobrażenia lub dostarczyło emocji, jakich nie spodziewał się Pan doświadczyć?
PP: Zwykle jest tak, że miejsca, do których trafiam, przekraczają moje wyobrażenia. W 99% coś okazuje się jeszcze piękniejsze, jeszcze wspanialsze, jeszcze prawdziwsze, bardziej fantastyczne niż mi się wydawało, że będzie. Kiedy na przykład ogląda się na żywo polowanie lwów w Masai Mara czy Serengeti albo jest się świadkiem przejścia lawiny ze szczytów himalajskich ośmiotysięczników, to takie doświadczenie dotyka w człowieku strun, o których istnienie by się nawet nie podejrzewał. Tego nie są w stanie przekazać żadne kadry. Ale mógłbym tak ględzić godzinami, a to i tak nic nie da. Takie rzeczy po prostu trzeba zobaczyć na żywo. Trzeba ich doświadczyć.
AG: Wiem, że pracuje Pan nad nowym projektem, który łączy aspekt podróżniczy z literaturą popularną. Czy mógłby Pan zdradzić o nim coś więcej? Choćby w ogólnych zarysach?
PP: To, że pojawiam się tutaj na stronie Rainbow, już samo w sobie o czymś świadczy, prawda? Chciałbym jednak uspokoić czytelników: będzie to kryminał. Natomiast akcja rzeczywiście będzie miała miejsce w niecodziennych okolicznościach natury.
AG: Co najbardziej fascynuje Pana w koncepcji połączenia kryminału z podróżami?
PP: To, że mogę łączyć przyjemne z pożytecznym. Takiej Kolumbii, jaką widziałem, pewnie bym nie zobaczył, nie mając tak skonkretyzowanego celu. Może pojechałbym do Bogoty albo na północne wybrzeże do jakiegoś kurortu, ale na pewno nie jeździłbym po slumsach albo zaginionych górskich wioskach. Pisanie otworzyło mi te drzwi.
AG: Wydaje się, że ma Pan oddaną grupę odbiorców i zastanawiam się, czy czuje Pan, że ma możliwość wpływania na nich, otwierania ich na coś nowego?
PP: O to trzeba by zapytać moich czytelników, natomiast oczywiście chciałbym ich zachęcić do tego, by podróżowali. To otwiera człowieka na świat, poszerza horyzonty, rozbudza zmysły. Sprawia, że dużo lepiej rozumiemy otaczający nas rzeczywistość i przestajemy tkwić w przeświadczeniu, że jesteśmy pępkiem świata. Dlatego jeśli ktoś ma możliwości, aby spróbować, gorąco namawiam. Z Rainbow na pewno nie będzie się nudził.
AG: A wybrałby się Pan na wakacje All Inclusive?
PP: Czasami się wybieram. Zwykle z dziećmi. Raz, dwa razy do roku. One są jeszcze w tym wieku, że wolą baseny i zjeżdżalnie. I to też jest potrzebne. Ja tego nie neguję. Sam też czasem tego potrzebuję.
AG: Jakie są Pana najbliższe plany podróżnicze?
PP: W styczniu Kambodża, właśnie z Rainbow, które ma w tym kierunku zresztą bardzo ciekawą i rozbudowaną ofertę. Poza Kambodżą czeka mnie jeszcze Tajlandia. Później na ferie rejs z dziećmi po Zatoce Perskiej, a w drugiej połowie roku zarzucam na garb plecak i ruszam do jakiegoś dzikiego kraju. Nawet sam. Na pewno w swoim czasie o tym poinformuję.
AG: Czy jest jakieś miejsce, do którego byłby Pan gotów się przeprowadzić, miejsce, które mógłby Pan nazwać swoim drugim domem?
PP: Kiedyś myślałem, że moim drugim domem mogłaby być Hiszpania, bo dobrze znam hiszpański, bardzo lubię ten klimat, ludzi, jedzenie. Kto wie, być może kiedyś kupię tam dom na emeryturze. Przyznam jednak, że coraz lepiej czuję się w Polsce. Zaczynam dostrzegać to, w jak fajnym kraju żyjemy. Dopiero gdy człowiek odwiedzi państwa, gdzie ludzie rzeczywiście żyją za dolara dziennie, a każdy dzień jest walką o przetrwanie, na swoje problemy spogląda z innej perspektywy. Przecież zwykle mamy dach nad głową, mamy co włożyć do gara, nasze dzieci chodzą do porządnych i bezpiecznych szkół, jest dobra opieka zdrowotna. Większość społeczeństwa pracuje i może funkcjonować na przynajmniej przyzwoitym poziomie, a spora część na naprawdę godnym poziomie. Tak naprawdę żyjemy w warunkach laboratoryjnych, bo w wielu krajach ludzie o takich luksusach mogą co najwyżej pomarzyć. Gdy człowiek zobaczy te różnice na własne oczy, to później bardziej docenia własny stan posiadania. Że ma gdzie mieszkać, że ma do czego wracać, że ma dom. A w domu, wiadomo, w domu zawsze najlepiej.
Powyższa rozmowa to dopiero początek wspólnej podróży Przemysława Piotrowskiego z Rainbow. Śledźcie naszego bloga, bo już wkrótce pojawią się na nim pierwsze teksty nowego autora.