Pewnie nie wszyscy wiedzą, że „Bêrūt” w jęz. fenickim oznacza Źródła, a historia miasta sięgaj 5000 lat! Archeolodzy odkryli, głęboko w warstwach ziemi, pozostałości cywilizacji, świadczące o dawnym osadnictwie Fenicjan, Rzymian, Arabów i Turków za czasów imperium osmańskiego.
Słyszałam, że miasto najlepiej zwiedzać na piechotę. Lokalne autobusy i tak się zbyt nie spieszą, a spacerując można zobaczyć więcej. Przed podróżą polecam Wam wymienić gotówkę na libańskie funty. Takie zabieg może okazać się prawdziwą oszczędnością 😉 A to dlatego, że Libańczycy, widząc turystę, który chce płacić dolarami, nie wahają się podać mu dwu-, a nawet i trzykrotnie wyższej ceny.
Bolesną historię Libanu można zrozumieć, zaglądając do pustych okien budynków zniszczonych w czasie wojny, która zakończyła się dopiero w 2006 roku. Dziejową zawieruchę upamiętnia pomnik stojący na Placu Męczenników – przejmujący monument mężczyzny z brązu, okaleczonego okropnościami wojny. Jego ciało nosi ślady kul, a amputowana ręka przypomina o nękających kraj starciach. Ponura przestroga dla potomnych, którzy odważą się zmącić spokój odradzającego się państwa.
Reprezentatywnym i charakterystycznym punktem miasta, do którego dotarłam, jest Place d’Etoile z parlamentem i budynkami utrzymanymi w kolorze piasku pustyni.
O meczecie Al – Omami mogę śmiało powiedzieć, że to ukryty klejnot architektury – zarówno z uwagi na piękną, smukłą sylwetkę budowli, jak i bogato zdobione wnętrza, z kryształowymi żyrandolami. Zdecydowanie jest to punkt na mapie turystycznej, który trzeba zobaczyć koniecznie!
W Bejrucie można bez trudu natknąć się na wpływy różnych kultur. Można się o tym przekonać po dotarciu do najważniejszego obiektu religijnego dla wyznawców prawosławia – katedry św. Jerzego. To najstarszy kościół w mieście, który zachował się do czasów obecnych. Potem, polecam spacer jedną z głównych ulic miasta – Al-Hamra. Wystarczy trochę tu pobyć, żeby zobaczyć, jak kapitalnie historia łączy się z duchem nowoczesności. Zabytkowe kościoły - z drapaczami chmur, czadory tradycjonalistek i szorty nastolatek, które jeżdżą na rolkach, ludzie pochyleni nad smartfonami i ci, którzy – za nic mając najnowszą technologię, wolą spędzać czas na rozmowie, pykając sziszę. Pali się tu wszędzie, bez żadnych ograniczeń. No, może poza świątyniami 😊 To Bejrut, kolorowy, pełen kontrastów. Spacerując bulwarem Corniche, można poczuć niezwykły klimat miasta, jego dynamikę i poznać zwyczaje mieszkańców. Co ciekawe, choć Liban to państwo, w którym dominuje religia islamska (wyznawana przez ponad połowę mieszkańców), panuje tu dość duża swoboda stroju – dziewczyny bez problemu uprawiają sport w szortach. Gdzieniegdzie można zobaczyć też kobiety w krótkich spódniczkach. Pewnie zaskoczy Was, że spośród państw Bliskiego Wschodu, mieszkańcy Libanu korzystają, bodaj z największego zakresu wolności w sferze obyczajowej.
Do Gołębich Skał, jednego z najbardziej charakterystycznych punktów Bejrutu i jednocześnie ulubionego miejsca zakochanych, można dotrzeć niezwykle malowniczą trasą. Miałam tu sporo wolnego czasu, żeby łapać wyjątkowe chwile i cykać fotki. Polecam wybrać porę przed zachodem słońca – można wtedy podziwiać oranżowe i czerwone refleksy na gasnącym niebie, podczas gdy imponujące fale Morza Śródziemnego roztrzaskują się o Gołębie Skały z ogromną siłą.
Po południu przyszła kolej na libańską ucztę. Smakowanie dań kuchni Libanu zaczęłam od przystawki, czyli mezze. Na pierwszy ogień poszła pasta z grillowanego bakłażana, pasty sezamowej, oliwy i soku z cytryny o fajnym, dymnym i ostrzejszym smaku – mutabal. Podają ją tu bezpośrednio w łódeczce pozostałej po bakłażanie, posypaną garścią pestek granatu. Na danie główne z karty tutejszej restauracji wybrałam sobie koftę – baranie kotleciki, z dodatkiem cebulki i kolendry. Jeżeli lubicie mięso, na pewno przypadnie wam do gustu tatar jagnięcy podawany z kaszą bulgur, oliwą, orzeszkami piniowymi, sosem jogurtowym oraz z pitą. Kibbeh nayi, bo danie tak się nazywa, jest narodową potrawą Libańczyków.
Po pysznym obiedzie wyruszyłam w Szufy – góry Libanu, a stamtąd do Deir El – Qamar, miasta emirów. Historyk sztuki albo archeolog miałby co tu robić – miasto to istne muzeum architektury! W uroczych uliczkach aż miło się zgubić. Za serce ujął mnie zwłaszcza zamek Bejteddin (obecnie siedziba prezydenta Libanu), o wspaniałych zdobieniach i arkadach.
Nadmorski Sydonu wygląda jak oaza na pustyni. Zabytkowa muzułmańska zabudowa, gaje cytrusowe i plantacje bananowców to coś, co rzuca się w oczy najbardziej. Sporo tu rzemieślniczych warsztatów, meczetów i targowisk, chętnie odwiedzanych przez gospodynie poszukujące świeżych składników na obiad. Nie do wiary, że początki osady sięgają aż 6000 lat. W jednym z kamiennych zajazdów kupieckich – Khan al-Franj mieści się muzeum mydła, które niegdyś tu wytwarzano. Zajrzyjcie do niego przynajmniej na chwilę 😉
Na trasie mojej wyprawy znalazła się też perełka z listy UNESCO – Tyr. Miałam okazję przyjrzeć się tam historycznym wykopaliskom, pamiętającym czasy rzymskie. Rzymianie pozostawili tu po sobie hipodrom i akwedukt, a nawet ruiny trzykondygnacyjnej łaźni. Miasto słynęło też z purpurowego barwnika do tkanin i szkła. W czasie podróży pojawił się też biblijny akcent. Niektórzy uważają, że to właśnie w Quanie,Chrystus przemienił wodę w wino.
W okolicach Bejrutu czekała mnie eksploracja niezwykłego kompleksu jaskiń – Jeitta Groto, odkrytej dopiero w XIX wieku. Znalazła się w finale, podczas wybierania Siedmiu Nowych Cudów Świata. Choć odwiedza ją 280 000 turystów rocznie, wciąż cieszy oczy swym niezwykłym urokiem. Zobaczcie, jak pięknie prezentują się stalaktyty i stalagmity oraz jak fantazyjne kształty przybierają. Długość niektórych może przekraczać nawet 2 metry.
CIEKAWOSTKI O LIBANIE
Malownicza dolinie Dog River (Nahr al-Kalb) jest porośniętej gęsto roślinnością, która zdaje się wyrastać spomiędzy kamiennych steli. Gdyby lepiej im się przyjrzeć, na każdej można dostrzec jakąś inskrypcję. Tablice przetrwały tysiąclecia i – jak na tak stare zabytki – są w świetnym stanie. Przeżyły kolejnych egipskich faraonów, Asyryjczyków i babilońskiego króla Nabuchodonozora II, a także Arabów, by dziś cieszyć oczy turystów z całego świata.
Z Jounieh, kolejką linową ruszyłam wprost do Harrisy. Dotarłam na wysokość 620 metrów n.p.m., żeby zwiedzić sanktuarium Matki Boskiej Libańskiej. Zajrzałam też, tym razem usytuowanej na ziemi, katedry Notre Dame du Liban z początków XX wieku. Po drodze mijałam statuę Matki Boskiej. Jeśli wierzyć mieszkańcom, Byblos jest najstarszym miastem świata. To by się zgadzało, bo spacerując po zaułkach natknęłam się na ruiny, które według przewodniczki mają co najmniej 8000 lat.
Po tak intensywnym dniu czekała na mnie świetna niespodzianka – wieczór libański z tradycyjnymi strojami i śpiewem na ustach. Nie zabrakło też lokalnych przysmaków!
Rankiem, wyruszyłam do Baalbek, prawdziwej perły Libanu. Roi się tu od śladów starożytnych cywilizacji. Dawniej, w mieście wyznawano kult boga Baala, ale też znajdowało się sanktuarium boga Jowisza. Dziejowe pozostałości są tak tajemnicze, że nawet archeolodzy mają problem z ich rozszyfrowaniem! Doskonale prezentują się tu, wzniesione przez starożytnych Rzymian, świątynie Jowisza (jeden z cudów starożytnego świata), Wenus i Bachusa. Z badań archeologów wynika, że pierwszą z nich budowano aż dwa wieki.
W Baalbek widziałam też ogromne monolity, które są największymi na świecie kamiennymi blokami wyciosanymi siłą ludzkich rąk. Bloki wykuto w kamieniołomie, którego fragment aktualnie udostępnia się turystom. Pozostałości niektórych kamieniołomów z czasem zaaranżowano na grobowce.
Pewnie niewielu z Was (też należę do tej grupy), pamięta Epos o Gilgameszu. Przewodniczka wycieczki przypomniała, że można w nim, choć nie tylko (ten motyw pojawił się również w Biblii), znaleźć wzmianki o cedrach. Te piękne, smukłe drzewa, charakterystyczne dla tego regionu i niezwykłe cenne, z uwagi na swą niespotykaną, czerwonawą barwę drewna, od tysiącleci eksportowano w różne zakątki świata, do Egiptu, Rzymu czy Imperium Osmańskiego. Z tego powodu, dziś te drzewa są pod ochroną, na przykład w słynnym rezerwacie, znanym lepiej pod nazwą Lasu Bożych Cedrów.
U podnóży lasu cedrowego położone jest miasto Baszarri, którego nazwę można przetłumaczyć jako Dom Bogini Isztar. Historia miasta sięga aż czasów starożytnych, kiedy Baszarri było jeszcze osadą fenicką. W VII w, uciekający przed prześladowaniami religijnymi chrześcijanie maroniccy zdecydowali się osiedlić na jego górzystych terenach, a Święta Dolina (Wadi Kadisza), funkcjonuje do dziś jako duchowe centrum kościoła maronickiego i miejsce, w którym, według Starego Testamentu, znaleźli schronienie pierwsi chrześcijanie.
Z pewnością warto odwiedzić jeszcze inne miejsca kultu: klasztor Mar Antonios Qozhaya czy klasztor – Qannubin, dawna siedziba kościoła maronickiego. Ale to nie koniec moich zachwytów formami architektury – tym razem jednak, wyrzeźbionej ręką natury. Oto, przede mną Otchłań Trzech Mostów z wodospadem Baatara. Wygląda jak gotowy plener do planu zdjęciowego. Lej krasowy tak urzekł Davida Lamę, znanego w świecie dyscyplin wspinaczkowych, że w 2015 roku postanowił on przebyć trasę aż na szczyt formacji. Musiał przy tym wspiąć się po ścianie wapiennej jaskini, do której wpada wodospad! Tym samym, Lama dał dowód nie tylko godnej podziwu tężyzny fizycznej, ale także niezwykłego hartu ducha.
Zwiedziłam też uroczy Trypolis, będący kiedyś ważnym portem handlowym Bliskiego Wschodu. Tak inny od Bejrutu – kameralny, zabytkowy, z wąskimi uliczkami. Urzekający! W Trypolisie główną atrakcją turystyczną okazały się stare, tureckie łaźnie i wiekowe meczety z czasów Mameluków. Tym jednak, co najbardziej mnie tu zatrzymało, były lokalne targi, czyli souki pełne orientalnych zapachów, kolorowych przypraw (szafran!), prażonych pistacji i suszonych daktyli. Z wyprawy po Kraju Cedrów, oprócz obłędnie pysznych libańskich słodyczy, przywiozę zdjęcia, całą masę wspomnień i letnią opaleniznę 😉