4.3/6 (71 opinii)
5.0/6
Spodziewalem sie ze można zobaczyc tak wiele ciekawych i interesujących zeczy tak blisko Polski jednak nie spodzielam sie ze zwiedzone podczas wycieczki kraje beda tak przyjazne i otwarte na turystow. Jednym z największych atutow imprezy byl bardzo dobry pilot pan Oleksza . W Mołdawii bardzo przydaje się znajomosc jezyka rosyjskiego. Hotele i wyzywienie na objezdzie dosc dobre, najgorszy hotel w Tulczy. Tulcza najmniej ciekawy punkt programu - interesujacy jedynie dla miłośników ornitologi - ogladanie ptakow w delcie Dunaju.
5.0/6
Młoda Pani Pilot Dominika "Tutaj" zupełnie nie spełniła oczekiwania. Pierwszy raz spotkałem się z tak małomównym pilotem wycieczki. Brak jakiejkolwiek wiedzy na temat zwiedzanych krajów, nie przekazała nam w czasie zwiedzania , jak i w czasie długich przejazdów autokarem jakiejkolwiek historii, zwyczajów, obecnej sytuacji polityczno-gospodarczej w tych krajach. Jeśli już tłumaczyła lokalnych przewodników, to co drugie używane notorycznie słowo było "tutaj". Stąd od uczestników wycieczki otrzymała pseudonim Dominika Tutaj. Nawet na prośby uczestników o podzieleniu się wiedzą o zwiedzanych krajach, obiecywała to robić, ale nigdy nie dotrzymała tej obietnicy. To świadczyło, że zupełnie nie była przygotowana do zwiedzanej trasy - żenada.Sugeruję Touroperatorowi odsunięcie Pani Dominiki "Tutaj" z tego kierunku, lub nakazanie Jej pogłębienia wiedzy o zwiedzanych krajach.
5.0/6
Wycieczka spelniła nasze oczekiwania. Program został w pełni zrealizowany, a ilość czasu wolnego była wystarczająca by popróbować lokalnych specjałów, w tym wyśmienitego rumuńskiego i mołdawskiego wina.Hotele w których mieszkaliśmy na objeździe miały zazwyczaj wyższy standard niż w umowie z Rainbow. Na pochwałę zasługuje wybór hotelu Czarne Morze w Warnie, polożonego w samym centrum miasta, ok. 200m od plaży, co pozwoliło na skorzystanie z jej uroków w pierwszy i ostatni dzień wycieczki. Pani Monika nasza pilotka pomimo dużej grupy bardzo sprawnie organizowała całą logistykę naszej wycieczki, jednocześnie ciekawie przybliżała nam historię, zwyczaje i kulturę zwiedzanych krajów. Na szczególną pochwałę zasługuje Pan Tomek - lokalny przewodnik po Rumunii, który piękną polszczyzną i w pasjonujący sposób przekazywał nam informacje o tym jakże ciekawym i różnorodnym kraju. Z wycieczek fakultatywnych polecamy rejs po Delcie Dunaju - wrażenia niesamowite. Z regionalnych kolacji rumuńskiej i mołdawskiej mamy także miłe wspomnienia.
5.0/6
Pierwszą noc spędzamy w hotelu Adamo na peryferiach Warny. W pokoju śmierdzą stare wykładziny, a w łazience brakuje suszarki. Telewizor co prawda przedpotopowy, ale działa. Jest też Wi-Fi. Z okna widać i słychać pędzące samochody ciężarowe i jeżdżące pociągi. Dopiero na trzecim planie ukazuje się fragment zatoki Morza Czarnego. Śniadanie serwowane, bardzo skromne. Rano poznajemy naszą pilotkę. Nazywa się Agnieszka. Bułgarski kierowca ma na imię Michaił. Jedziemy w kierunku granicy z Rumunią. Po drodze psuje się pogoda. Jest coraz bardziej pochmurno i deszczowo. Przejeżdżamy przez pełne brzydkich socjalistycznych bloków miasto Ruse, a następnie przez graniczny most nad Dunajem zwany Mostem Przyjaźni. Przechodzimy kontrolę graniczną (Bułgaria i Rumunia nie należą do strefy Shengen) i drogą E85 jedziemy przez równiny Wołoszczyzny w kierunku stolicy Rumunii. Mijamy rozległe pola kukurydzy i słoneczników. Pogoda poprawia się. Po drodze pilotka zbiera po 125 euro na bilety wstępu, przewodników lokalnych i na napiwki. Płacimy też za fakultatywne imprezy: kolacja rumuńska 30 euro, kolacja mołdawska 25 euro i rejs po delcie Dunaju 40 euro. Potem uczymy się niektórych zwrotów po rumuńsku, np.: pierdut - zgubić się, trup - ciało, casa de toleranca - dom publiczny. W Bukareszcie poznajemy przewodniczkę, która będzie nam towarzyszyć przez najbliższe trzy dni. Nazywa się Iulia i świetnie mówi po polsku. Naszego języka uczyła się równolegle z angielskim. Od wielu lat jest tłumaczem przysięgłym. Iulia jest w takim wieku, że nie tylko pamięta, ale też uczestniczyła w tzw. rumuńskiej rewolucji w 1989 roku. Tamte wydarzenia, zakończone rozstrzelaniem Eleny i Nicolae Ceausescu, nazywa zresztą zamachem stanu. Zatrzymujemy się przed teatrem. Zanim jednak zaczniemy zwiedzanie miasta, posilamy się ciepłymi placintami z mięsnym nadzieniem a'la 4 leje sztuka (ok. 4 zł) oraz pysznymi preclami (covrig) po 1 l. Niektórzy mówią, że są lepsze od krakowskich obwarzanków. Bukareszt określa się mianem Paryża Bałkanów lub Małym Paryżem. Coś w tym jest. Spacer rozpoczynamy od ulicy, przy której znajduje się między innymi główna biblioteka uniwersytecka i muzeum narodowe. W pobliżu widać też dawny gmach komitetu centralnego partii komunistycznej. Nieopodal jest Ateneum, czyli główna sala koncertowa i siedziba Orkiestry Filharmonii "George Enescu". Największą atrakcją Bukaresztu jest bez wątpienia monumentalny gmach parlamentu. Jest on jednym z największych i najcięższych budynków na świecie. Zdaje się, że tylko Pentagon jest od niego większy. Konkurs na jego budowę wygrała mająca wówczas 27 lata architekt Anna Petrescu. Podobno czynnikiem decydującym o wyborze jej projektu był fakt, że przedstawiła makietę a nie rysunki techniczne. A ponieważ Ceausescu, jak większość partyjnych bonzów, nie był człowiekiem przesadnie wykształconym (ukończył zaledwie cztery klasy szkoły podstawowej), to bardziej przemawiały do jego wyobraźni obrazy niż skomplikowane wyliczenia i schematy. Gmach parlamentu budowano przez 13 lat. Wcześniej zburzono na terenie siedmiu kilometrów kwadratowych 30 tysięcy mieszkań, 19 cerkwi, 6 synagog i 3 kościoły. O ogromie inwestycji świadczą też takie liczby: 20 tysięcy robotników, milion metrów sześciennych marmuru, 1100 pomieszczeń. Megalomania "Słońca Karpat" mogła być zaspokojona, ale jak wiadomo, nie dożył on chwili ukończenia budowy. Kontrola przed wejściem do parlamentu przypomina tę stosowaną na lotniskach. Godzina zwiedzania to zaledwie 3 procent całości. Widać przepych, ale też znaki czasu. Taki moloch jest kosztowny w utrzymaniu, a wpływy z biletów od turystów (ok. dwustu tysięcy rocznie) nie wystarczą na konserwację. Przyznać jednak trzeba, że ten przykład gigantomanii wywołuje na każdym duże wrażenie. Jedni podziwiają rozmach i wyobraźnię architektów, inni wytykają brak funkcjonalności i ogromny koszt budowy (trzy miliardy dolarów!). Po wyjeździe z parlamentu spacerujemy jeszcze przez stare miasto. Mijamy knajpy, duże banki i pasaże. Podziwiamy eklektyczną zabudowę, gdzieniegdzie zaś wdychamy odór moczu. Niestety, ten problem dotyczy nie tylko Bukaresztu. Odwiedzamy też bardzo elegancką księgarnię Cărtureşti Carusel. Zlokalizowana jest ona na sześciu piętrach specjalnie zaadaptowanego budynku z XIX wieku. W ofercie ma pięć tysięcy płyt i dwa razy tyle książek. Nocujemy w hotelu Phoenicia Ekspress pod Bukaresztem. Cztery gwiazdki, ale rumuńskie. W pokoju część gniazdek nietypowa. Telewizor chyba z epoki Caeusescu. Śniadanie w formie bufetu. Dość obfity wybór potraw. Brakuje jedynie czarnej herbaty, ale w Rumunii to rzecz normalna, gdyż ten napój mało kto tu pija, a jeżeli już to w wypadku choroby. W drodze do Transylwanii Iulia opowiada o historii Rumunii, wplatając co rusz informacje o czasach współczesnych. Kiedy na przykład mijamy pasące się stada owiec, mówi o tym, że tutejsi pasterze nie dali się złamać dyrektywom z UE. Unia chciała, aby pasterzowi pomagał tylko jeden pies. Tymczasem tutejszą tradycją jest pilnowanie owiec przez trzy psy. Podobnie rzecz ma się w przypadku pasteryzacji mleka. Rumuńscy pasterze nadal wyrabiają sery z mleka niepasteryzowanego. Są one zresztą o wiele smaczniejsze od tych pasteryzowanych. Mijamy miasto Sinaia nad rzeką Prahowa. Niestety, z powodu jakichś remontów wjazd do centrum jest zamknięty. Nie możemy więc obejrzeć królewskiego pałacu Peleş. Miejscowość ta słynie z tego, że urodziło się tutaj dwóch króli rumuńskich (Michał I i Karol II). W Sinaia zginął też w zamachu premier Ion Duca. Dodać warto, że w tym kurorcie znajduje się ładna stacja kolejowa Niedaleko zlokalizowany jest inny kurort - Busteni. Słynie on z tego, że w otaczających go górach Bucegi znajdują się - jak twierdzą niektórzy badacze - ślady jakiejś nieznanej cywilizacji. Ponoć są tu jakieś tunele, z których wydziela się tajemnicza energia. Mówi się, że odnotowano przypadki dwutygodniowej bezsenności wśród okolicznych mieszkańców. Ale tak naprawdę najwięcej jest domysłów i legend, a te z kolei generują ruch turystyczny. Rzekomo Watykan i Stany Zjednoczone nalegają, aby Rumunia nie informowała o tych sprawach opinii publicznej. Tak czy owak, same góry Bucegi są warte polecenia. Jednym z punktów programu naszego zwiedzania w tym dniu był zamek w Branie. Jego budowę rozpoczęto w XIV wieku. Kiedyś pełnił funkcje obronne, a od 1920 roku stanowił letnią rezydencję królowej Marii. Obecnie mieści się w nim muzeum historyczne. Zamek w Branie powszechnie nazywany jest siedzibą Draculi. Oczywiście każdy wie, że wampir o tym imieniu jest postacią fikcyjną, wykreowaną przez Brama Stokera w powieści "Dracula". Ba, podobno nawet Wład Palownik, rzekomy pierwowzór tej postaci, nigdy w tym zamku nie mieszkał, ale turyści chętnie tu przyjeżdżają. U podnóża zamku stoją stragany z pamiątkami, serami, winami, regionalnymi koszulami i bluzkami. Ponoć można nabyć też domową tuicę (bimber), ale ta ostatnia nie jest wystawiana na widok publiczny. Próbujemy różnych serów. Są smaczne, więc kupujemy chyba ze dwa kilogramy różnych gatunków. Nabywam też małą butelkę wiśniówki za 20 lei oraz dwulitrową butlę mołdawskiego wina za 12 lei (to ostatnie w sklepie, a nie na straganie). Mimo niskiej ceny jest całkiem przyzwoite, o czym przekonuję się właśnie teraz, degustując je podczas pisania tej relacji. Jedziemy przez Rasnov do Braszova (dawniej Stalin). Z drogi bardzo dobrze widoczny jest zamek na wzniesieniu obok tej pierwszej miejscowości. Służył on jako schronienie okolicznym chłopom podczas najazdów. Nigdy nie został zdobyty w walce. Jedynie raz został on poddany z powodu braku wody. W Braszowie spacer zaczynamy od muzeum najstarszej szkoły rumuńskiej. Opowiada o niej i oprowadza nas po salach zażywny niski staruszek. Siadamy najpierw w ciasnych drewnianych ławkach z otworami na kałamarze. "Profesor" demonstruje nam tabliczki do pisania (tablety), liczydła (komputer) i drewniany kij (pomoc naukowa). Na koniec dzwoni ręcznym dzwonkiem. Na piętrze pokazuje prasę drukarską oraz liczne księgi sprzed kilku stuleci. Przechodzimy przez Bramę Katarzyny, mijamy synagogę ukrytą we wnęce po prawej stronie i po chwili dochodzimy do "czarnego kościoła". Skąd ta nazwa? Ano z powodu wielkiego pożaru, który spustoszył Braszów w 1689 roku i zostawił sadzę na murze kościoła. Przed kościołem stoi pomnik Johannesa Honteriusa, reformatora wprowadzającego tutaj luteranizm. Na nasz widok pojawia się brodaty młodzian, ubrany w strój z epoki. Wciela się w rolę Honteriusa i opowiada o jego dokonaniach. Towarzyszy mu równie młoda kobieta, ale w stroju z XIX wieku. We wnętrzu kościoła nie można robić zdjęć ani filmować. A to ze względu na cenne kobierce z tureckiej Anatolii, wiszące wysoko pod oknami świątyni. Niegdyś darowali je kościołowi kupcy. Braszów (inaczej Kronstadt) posiada bardzo ładny rynek i ratusz. Widać tu wyraźnie wpływy saskie. Niegdyś bowiem charakter rozwojowi miasta nadawali głównie sprowadzeni tu Sasi. Z rynku widać dobrze górę Tampa (955 m) z ogromnym napisem "Brasov" pod szczytem. Można na nią wejść, ale znacznie szybciej wjedzie się specjalną kolejką. Wieczorem udajemy się na tradycyjną kolację rumuńską do restauracji Cerbul Carpatin, zlokalizowanej przy rynku. Przy wejściu wita nas dwóch młodzieńców ubranych w regionalne stroje rumuńskie. Jeden podaje nam chleb i sól, drugi zaś wydmuchuje sygnał na długiej trombicie. Schodzimy po schodkach do piwnicy z winami. Do degustacji otrzymujemy trzy rodzaje wina i drobne przekąski w postaci sera, orzechów, oliwek i jabłek. Przygrywa nam zespół złożony z akordeonisty, saksofonisty i skrzypka. Na koniec wysłuchujemy opowieści o winnych regionach Rumunii, popartych ich demonstrowaniem na ściennej mapie. Na właściwą kolację idziemy do długiej sali na górze. Otrzymujemy najpierw porcję salata de vinete, czyli pastę z grillowanych bakłażanów z pomidorami i chlebem. Do tego po butelce wina na dwie osoby. Tu też przygrywa zespół muzyczny, ponadto występuje grupa tancerzy w ludowych strojach. Najpierw tańczą sami, potem wciągają gości do wspólnej zabawy. Na drugie danie kelnerki przynoszą nam sarmale (gołąbki z mięsem w liściach z kwaszonej kapusty) z mamałygą, kapustą, kawałkiem gotowanego boczku i dwoma pieczonymi kiełbaskami. Przyznam, że nie jadłem wcześniej mamałygi i miałem o niej mylne wyobrażenie. Tymczasem jest dość smaczna. Co do deseru, to było to papanasi (coś w rodzaju pączka, ale na bazie białego sera) polane konfiturą i jakimś sosem. Dwie charakterystyczne kulki do złudzenia przypominają kobiecy biust, więc niektórzy mówią, że to cycek. Nocleg w hotelu Q Brasov niedaleko centrum. Śniadanie w formie bufetu. Z Braszowa jedziemy do Jassów. Przejeżdżamy między innymi przez tereny zamieszkałe przez węgierskojęzycznych Seklerów. Tu warto wspomnieć, że Rumunia jest państwem wielonarodowościowym, a Węgrzy są drugą co wielkości grupą narodową. Ku mojemu zdziwieniu Romowie stanowią jedynie 2,5 procent populacji Rumunii. Wcześniej sądziłem, że jest ich więcej. Na dłuższy postój zatrzymujemy się przy Lacu Rosu (Jezioro Czerwone). Jego barwa nie ma co prawda nic wspólnego z czerwienią, ale faktem jest, że powstało w 1838 roku w wyniku trzęsienia ziemi i zawalenia się zbocza górskiego. Osobliwością jeziora są skamieniałe kikuty zalanych niegdyś drzew. Znajduje się tutaj wypożyczalnia łódek, którymi turyści chętnie wypływają na niezbyt rozległe wody jeziora. Są też punkty gastronomiczne (ciorba de burta, czyli zupa z flaków wołowych na kwaśno za 6 lei). Pomiędzy Lacu Rosu a Bicaz, na pograniczu Siedmiogrodu i rumuńskiej Mołdawii, znajduje się malowniczy wąwóz nazwany Bicaz od nazwy ostatniej miejscowości. Jest to jeden z największych wąwozów w Europie. Jego ściany mają do 300 metrów wysokości. Największa skała nazywa się Piatra Altarului. Na jej szczycie znajduje się krzyż, który zastąpił zainstalowaną tu w minionym ustroju gwiazdę. Dnem wąskiego kanionu wije się rzeczka i wąska szosa. Od czasu do czasu można znaleźć jakąś zatoczkę, gdzie można zaparkować auto. W sezonie letnim bywa tu bardzo tłoczno. Teraz, we wrześniu, łatwiej jest zatrzymać się, aby porobić zdjęcia i spokojnie kontemplować naturę. Jadąc dalej, już na terenie Bukowiny, docieramy do klasztoru Agapia. Ten siedemnastowieczny zespół monastyczny wart jest obejrzenia głównie ze względu na freski Nicolae Grigorescu. Niestety, w środku nie wolno robić zdjęć. Nie można też fotografować mniszek, o czym przekonuję się, gdy próbuję robić zdjęcie stojącej przed muzeum ikon zakonnicy. Natychmiast zasłania ręką twarz i krzyczy "Nu!". Zabudowania zespołu klasztornego są ładnie utrzymane. Wszędzie widać pełno kwiatów i starannie pielęgnowanych trawników. Przebywa tu około pół tysiąca mniszek. Zajmują się uprawą ogrodów, tkaniem dywanów, haftowaniem, pisaniem ikon i tp. Przed wejściem do klasztoru po raz pierwszy podczas tej podróży widzę żebrzących Romów. Nieco dalej natykam się na tradycyjny wóz taborowy, do którego zaprzęgnięty jest chudy konik. Tuż przed wieczorem docieramy do Jassów, czyli byłej stolicy Hospodarstwa Mołdawskiego. Miasto położone jest niczym Rzym - na siedmiu wzgórzach. Podczas krótkiego spaceru oglądamy między innymi nowoczesny gmach hotelu Unirea i zabytkowy, ale luksusowy Trajan Grand Hotel. Ciekawostką jest, że ten ostatni zbudowany został w 1882 roku przez samego Gustawa Eiffla. Odwiedzamy też katedrę metropolitarną i dawny pałac rządowy, obecnie będący Pałacem Kultury. Nocleg w hotelu Dorobanti niedaleko centrum. Śniadanie serwowane, brak gniazdek w pokoju, bez windy (do 4 piętra nie ma obowiązku). Pilot do telewizora wydawany w recepcji. Za to trafia się nam apartament: salon ze skórzanymi kanapami, lodówką i telewizorem oraz sypialnia na trzy osoby. Również z telewizorem! Piętnastego września wyjeżdżamy do Mołdawii. Przy drodze widać charakterystyczne studnie. Są umieszczone nie za ogrodzeniami posesji, lecz przed nimi. Ma to świadczyć o gościnności miejscowej ludności. Kontrola graniczna przebiega szybko i sprawnie. Nabywam w kantorze mołdawskie leje (194 za 10 euro). Otrzymuję potwierdzenie zakupu wydrukowane na drukarce igłowej. Pamiętam, że posługiwałem się taką w 1993 roku. W przygranicznym sklepiku kawa kosztuje 15 lei. W szklanej gablocie widać kanapki. Dość siermiężne: kromka chleba z grubymi plastrami boczku lub cieńszymi salami. O dodaniu masła czy warzyw nikt nie myśli. Nie wiem jak wygląda sprawa pakowania, bo nie zdecydowałem się na zakup. W toalecie, rosyjskim zwyczajem, stoi kosz na zużyty papier toaletowy. W Kiszyniowie poznajemy przewodniczkę Marinę. Na co dzień jest nauczycielką. Języka polskiego nauczyła się samodzielnie. Oprowadza nas po niezbyt rozległym centrum stolicy Mołdawii. Nie ma tu jakiegoś głównego placu, wokół którego koncentrowałoby się życie miasta. Jest natomiast szeroki bulwar Stefana Wielkiego. Po jednej z jego stron stoi budynek rządu, po drugiej zaś Łuk Triumfalny. Nieopodal łuku znajduje się cerkiew Narodzenia Pańskiego. W pobliskim parku stoją popiersia wielu poetów. Najsłynniejszym z nich jest rosyjski przedstawiciel epoki romantyzmu Aleksander Puszkin, który w Kiszyniowie spędzał pierwszy okres zesłania za krytykę carskich rządów. Przy bulwarze Stefana Wielkiego, obok hoteli typu Bristol i innych reprezentacyjnych gmachów, czai się małe targowisko. Można tu kupić czapki ozdobione gwiazdą z wplecionym sierpem i młotem, wszelkiego rodzaju odznaki z czasów radzieckich, magnesy z podobiznami Lenina, Stalina, Breżniewa i Putina. Są także stare mundury i koszulki z Gagarinem lub napisami w rodzaju "Kto nie rabotajet, tot nie kuszajet". Nikogo to nie bulwersuje ani nie dziwi, choć moim zdaniem, takie widoki w państwie aspirującym do UE nie są najwłaściwsze. Co innego, gdyby miało to miejsce w secesyjnym Naddniestrzu. Chyba jednak prorosyjskie sympatie obecne są w całej Mołdawii. Andrzej Stasiuk w wydanej przed czternastu laty i nagrodzonej Nike książce "Jadąc do Babadag" pisał o Kiszyniowie m.in: Swoje piwo, kawę i resztę próbowałem zamawiać po rumuńsku, ale kelnerzy zdawali się nie do końca rozumieć i odpowiadali po rosyjsku. Oczywiście rozumieli, ale rosyjski był dla nich oznaką wykwintu i wielkiego świata. W okolicach Kiszyniowa znajdują się jedne z największych piwnic winnych. Jedną z nich jest Milesti Mici. Do niej właśnie pojechaliśmy. Przed wejściem do piwnic stoją dwie duże fontanny. Z umieszczonych w nich butelek leją się białe i czerwone strugi do pokaźnych rozmiarów lampek. Nie jest to jednak wino, jak myślą niektórzy turyści, maczający i oblizujący palce w barwionej wodzie. Piwnice mają około 200 km długości, z czego użytkowanych jest 55. Jeszcze mniej udostępnione jest do zwiedzania. Mimo to i tak do środka trzeba wjeżdżać samochodem. Oczywiście w towarzystwie przewodnika. Legenda głosi, że w tych piwnicach zagubił się kiedyś sam Jurij Gagarin. Jeżeli nawet tak było, to raczej nie w Milesti Mici, lecz w winnicy Cricowa. Ta zaś położona jest z drugiej strony Kiszyniowa. Podobnie rzecz ma się z pięćdziesiątymi urodzinami Putina. Faktycznie, obchodził je w Kiszyniowie w 2002 roku, ale nie mam pewności, że był w piwnicy z winami. Na pewno jednak ma tam, podobnie jak Donald Tusk czy Angela Merkel, skrytkę z winami. Takie prezenty rząd Mołdawii daje dla osób zasłużonych dla tego kraju. Wracając do Milesti Mici, to głębokość tutejszych piwnic waha się od 35 do 80 metrów. Przechowywane w nich jest około dwóch milionów butelek. Ciekawostką jest, że znajduje się tu także stacja sejsmologiczna. Po zwiedzaniu piwnic i widoku tylu butelek wina warto spróbować choć niektórych z nich. Gospodarze wkalkulowali oczywiście degustację w cenę biletu. Otrzymujemy do spróbowania trzy gatunki w dwulitrowych dzbankach. Do tego przekąski w postaci placinty z jabłkami i serem oraz cienko krojonej szynki. Potem czeka nas jeszcze wizyta w sklepie. Najtańsze wino kosztuje 35 lei, czyli niespełna dwa euro. Wybieram półwytrawne po 40 lei za butelkę. Zakwaterowanie w hotelu Cosmos. Już sama nazwa wskazuje na relikt lat dawno minionych. Jego zaletą jest lokalizacja. Pokoje nawet znośne, choć sprzęty mają po kilkadziesiąt lat. Łazienka w fatalnym stanie; rdzawe zacieki w brodziku, słuchawka prysznicowa pozbawiona uchwytu zwisa z gumowego węża. Jakiś geniusz pomalował kafelki łącznie z fragmentami umywalki. Przed wejściem do restauracji trzeba oddać kartkę śniadaniową. Personel restauracji w białych fartuchach, na stole między innymi wypestkowane śliwki, kruszący się twaróg i suchy chleb. Za to kefir w litrowych butelkach jest całkiem smaczny. Nie radziłbym go jednak łączyć ze śliwkami... Mołdawską kolację jedliśmy w restauracji La Tajfas. Czas umilał kwartet muzyków, w tym jeden cymbalista. Do wina podano placinty, a następnie sarmale w liściach z winogron. Były też półmiski z pieczonymi kiełbaskami i takiegoż mięsa. Kelnerzy napełniali kieliszki z winem w miarę ich opróżniania przez gości. Mile spędzone dwie godziny. Po śniadaniu i krótkiej jeździe docieramy do granicy Gagauzji. Nie ma tu żadnego szlabanu ani budek strażniczych. Stoją natomiast dwa maszty z flagami Mołdawii i Gagauzji oraz jeden z herbem Gagauzji (żółte kłosy przewiązane flagą Gagauzji). Na poprzecznej białej belce widnieje czerwony napis: GAGUZIYA, zaś na czerwonej KOMRAT DOLAYI. Wjechaliśmy zatem na teren Autonomii Gagauskiej. Za chwilę dojedziemy do jej stolicy Komrat i zatrzymamy się przed budynkiem tutejszego parlamentu. Przed nim zaś zobaczymy w całej krasie pomnik wodza rewolucji październikowej. Tak, Lenin w Gagauzji ma się bardzo dobrze. Nastroje prorosyjskie są tutaj bardzo wyraźne. Mimo iż Rosjan mieszka tu zaledwie 2,4 procent, to językiem dominującym na tym obszarze jest właśnie rosyjski. O Gagauzach Andrzej Stasiuk pisał tak: Nie do końca wiadomo, kim są Gagauzi. W Mołdawii jest ich dwieście tysięcy. Ich język należy do grupy języków tureckich, wyznają prawosławie, w okolice Komrat przybyli z Dobrudży, gdy Rosja w 1812 roku zagarnęła Mołdawię (...). W Gagauzji istnieje także mała Polonia. Czternaście lat temu powstało nawet Stowarzyszenie Polaków Gagauzji. Funkcję prezesa od początku pełni Ludmiła. Mamy okazję ją poznać. Opowiada nam o zawiłych losach swojej rodziny i dochodzeniu do korzeni. Jej matka była Gagauzką. Ojciec pochodził z polskiej rodziny mieszkającej na Białorusi. Służbę wojskową odbywał w Mołdawii i tu właśnie poznali się. Rodzina ojca nie chciała słyszeć o małżeństwie z dziewczyną innej narodowości i innego wyznania. On jednak postawił na swoim i na stałe przyjechał do Komratu. Rodzina, która w tym czasie przeprowadziła się do Polski, odnalazła go dopiero po 17 latach przy pomocy Czerwonego Krzyża. Sama Ludmiła studiowała we Lwowie i tam poznała przyszłego męża. Jak się z biegiem czasu okazało, on też miał polskie korzenie. Mają dwoje dzieci. Syn studiował informatykę we Wrocławiu i został tam na stałe. Córka póki co mieszka w Komracie, ale niewykluczone, że też wyjedzie do kraju przodków. Stowarzyszenie, któremu prezesuje Ludmiła, liczy ponad 260 osób. A gdy powstawało, zgłosiło się do niego tylko pięć rodzin. Dzięki stowarzyszeniu już kilkaset osób skorzystało z możliwości nauczenia się języka polskiego. Ponadto córka prezeski, która oprócz ukończenia uniwersytetu w Kiszyniowie odbyła też studia z zakresu tańca i etnografii w Lublinie, prowadzi prężnie działający zespół taneczny. Pani Ludmiła jest katoliczką. Mówi, że kiedyś do Komratu przyjeżdżał ksiądz i odprawiał nabożeństwo. Teraz ona jeździ w co ważniejsze święta do kościoła w Kiszyniowie. Do jedynej w Komracie cerkwi nie wejdzie, bo - jak mówi - kiedyś odmówiono jej w niej pochówku ojca. Rozmawiamy w kawiarni Boulevard. Pytam, czy można płacić kartą. Barman potwierdza, ale kiedy wkłada ją do terminala, ten wypluwa z siebie druczek z informacją, że transakcja została odrzucona. Ponowna próba też kończy się niepowodzeniem, mimo iż pokazuje się komunikat: Pin OK. Trudno, musiałem pożyczyć leje mołdawskie, żeby wreszcie zapłacić za kawę. Na plus kawiarni zaliczyć muszę, że wśród dziesięciu wywieszonych nad barem flag znajduje się także polska. Przy niewielkim straganiku pod ścianą sklepu siedzi kobieta sprzedająca jabłka i winogrona. Za około kilogramową siatkę tych ostatnich chce 10 lei. Kiedy dowiaduje się, że zostało nam tylko pięć, wciska nam siatkę ze słowami: Bierzcie za pięć, jesteście naszymi gośćmi... Długi przejazd do Tulczy. Niski poziom wody w Dunaju uniemożliwia przeprawę promową w Gałaczu i Braiła. Nadrabiamy ponad 100 km. Nocujemy w hotelu Egreta. Rano wstajemy przed piątą, żeby zdążyć przed wschodem słońca na rejs motorówką po delcie Dunaju. Pływamy przez dwie godziny po rozległych rozlewiskach i wąskich kanałach. Mijamy potężne trzciny, bujne zarośla i wielkie połacie lilii wodnych. Obserwujemy dziesiątki znanych i mniej znanych ptaków. W delcie Dunaju, drugiej pod względem wielkości w Europie (pierwsza to delta Wołgi), spotkać można około 300 gatunków ptaków i 150 gatunków ryb. Rezerwat Biosfery Delta Dunaju wpisany jest na listę UNESCO. Niewątpliwie jest to jeden z ostatnich dzikich zakątków naszego kontynentu. Do rozsławionego przez książkę Andrzeja Stasiuka Babadag docieramy koło południa. Meczet Ali Paszy z XVII wieku jest zamknięty, ale imam zauważa nas z okna swojego mieszkania i wychodzi, żeby otworzyć drzwi. Oprowadza nas następnie po meczecie i pięknym głosem demonstruje śpiewne wezwanie do modlitwy. Takie, jakie zazwyczaj muezini wyśpiewują z minaretów. Tyle że w Babadag prawie nikt nie przychodzi na modły. 46-letni imam nie ukrywa rozgoryczenia. Jego posługa nie jest łatwa. Z jednej strony brak wiernych, z drugiej długa rozłąka z rodziną. Żona i dzieci mieszkają bowiem w Turcji. Na szczęście za 4 miesiące kończy swój pięcioletni kontrakt i wraca do siebie. Wspominany już Stasiuk, wbrew tytułowi książki, niewiele pisze o Babadag. Na jednej stronie jest to tylko zdanie: Pierwszy w życiu minaret zobaczyłem w Babadag. Na drugiej dwa: Minaret w Babadag był surowy i prosty. Wyglądał jak ołówek skierowany w niebo. Na kolejnej zdań jest nieco więcej, ale i tak wszystko sprowadza się do stwierdzenia: Babadag: dwa razy w życiu, dwa razy po dziesięć minut. Bo Babadag takie właśnie jest, uśpione i zapomniane... Co innego Konstanca, duży port czarnomorski. Na jednej ulicy znajduje się największy meczet, cerkiew prawosławna, kościół rzymsko-katolicki i żydowska synagoga. Zwiedzamy tylko cerkiew i meczet. W tej pierwszej uwagę zwracają dwa freski. Jeden przedstawia niebo, drugi zaś piekło. W meczecie wchodzę po 120 stopniach na platformę widokową umieszczoną pod wierzchołkiem minaretu. Rozciąga się stąd panoramiczny widok na stare miasto i Morze Czarne. Widać też fragment charakterystycznego budynku kasyna, który oglądaliśmy podczas spaceru po nadmorskiej promenadzie. Niestety, czasy świetności tej jaskini hazardu dawno minęły, a piękny niegdyś budynek niszczeje. Wieczorem docieramy do Warny. Oficjalny program wycieczki tu się kończy. Znowu nocujemy w hotelu Adamo. Rano idę pieszo do centrum miasta. Odwiedzam Katedrę Zaśnięcia Matki Bożej. Pokonuję prawie 10 kilometrów. Po południu transfer na lotnisko, przelot do Warszawy i długie oczekiwanie na pociąg do Gdańska. Ireneusz Gębski