Australia to olbrzymi kraj, obejmujący najmniejszy, ale jednak cały kontynent. Ma 7,7 mln km2, a więc jest niewiele mniejsza od Europy, co oznacza, że występują w niej również różne strefy klimatyczne.
Australijskim latem, czyli europejską zimą (która to pora roku, co ciekawe, podobnie jak wszystkie inne w tym kraju, zaczyna się zawsze od pierwszego dnia miesiąca, czyli od… 1 grudnia) na dalekiej północy, a także w głębi kontynentu, na outbacku, temperatury mogą dochodzić więc do 40 stopni Celsjusza, podczas gdy na południu, w Melbourne, w tej samej porze minimalnie zanotowano nawet zaledwie… 6 stopni. Miasto to leży bowiem bliżej Antarktydy niż północnych krańców Australii!
Prawdziwą „zimę latem” można z pewnością zobaczyć także w Hobart – mieście, położonym na należącej do Australii Tasmanii, gdzie zdarza się, że w grudniu, czyli w środku lata, w górach utrzymuje się śnieg. Z kolei zimą, czyli w lipcu, w południowej Australii można zobaczyć aurora australis, czyli… zorzę polarną!
Mimo że Australia słynie bardziej z plaż niż z kurortów narciarskich, to i te drugie tutaj funkcjonują! Na tym pustynnym kontynencie istnieją bowiem urokliwe górskie miejscowości, w których można pojeździć na nartach, snowboardzie, a nawet… w zaprzęgach husky!
Można tam nawet zobaczyć hasające po śniegu kangury – niektóre ich gatunki doskonale radzą sobie bowiem i w takich warunkach. Jako że wielu Australijczyków nie widziało nigdy w życiu śniegu, to ci mieszkający bliżej takich górskich terenów, chętnie udają się „to the snow” - "do śniegu", jak określają wszystkie narciarskie kurorty, żeby choć raz zaznać uroków prawdziwej zimy.
Wybierając się zatem na wakacje do Australii koniecznie sprawdź prognozę pogody i dostosuj zawartość bagażu do odwiedzanego miejsca – lecąc do Uluru koniecznie zabierz krem z filtrem, a do Melbourne cieplejszą kurtkę! Wbrew pozorom, w Australii nie zawsze jest ciepło, a biorąc pod uwagę, że mieszkańcy w domach nie instalują ogrzewania ani podwójnych szyb, to można tu nieźle zmarznąć!
Jeśli jednak lecisz na wycieczkę zorganizowaną, raczej nie masz się czego obawiać – odbywają się one głównie w terminach letnich, czyli polskich zimowych, a w hotelach jest klimatyzacja.
Przeczytaj także:
Australia: co warto wiedzieć przed podróżą?
Kiedy lecieć do Australii? Klimat i pogoda antypodów
Jako że na południowej półkuli pory roku są odwrócone, australijskie Boże Narodzenie przypada w środku lata. Jest to najgorętszy okres w roku, tak więc mieszkańcy Kraju Kangurów chętnie spędzają ten czas na plaży czy na basenie, a brodatą postać św. Mikołaja przedstawiana jest nie w wypełnionych po brzegi prezentami saniach, ale… w skąpych kąpielówkach i na desce surfingowej. W 2015 roku w Sydney na plaży Bondi Beach ustanowiony został nawet rekord Guinessa w ilości surfujacych Mikołajów – zgromadziło ich się tam aż 320!
Mimo że w Australii nie ma oficjalnej kolacji wigilijnej, to tradycyjnym daniem Australijczyków w tym okresie są krewetki, najlepiej z grilla. Mieszkańcy kraju Down Under święta spędzają bowiem tak jak Polacy majówkę – przy grillu, nad wodą, a najlepiej na basenie. Z tą tylko różnicą, że dodatkowo ubierają choinkę... lub palmę.
Żeby jednak tak bardzo nie odstawać od reszty świata i poczuć bożonarodzeniowy klimat także zimą, w Australii czasem organizowane są także tzw. Christmas in July, czyli Święta w Lipcu – najzimniejszym okresie roku. W górskich miejscowościach, gdzie w lipcu pada śnieg, właściciele pensjonatów i hoteli ubierają choinki i zakładają czapki Mikołaja.
Symbolem australijskiej Wielkanocy z kolei jest nie tyle króliczek wielkanocny, co mały torbacz bilby, nazywany też wielkouchem. To sympatyczne endemiczne zwierzątko ze względu na swoje wielkie uszy rzeczywiście przypomina królika! Małe czekoladowe bilby można tu kupić w wielu marketach!
Australia to kraj, który jako jedyny na świecie zaczynał swoją historię jako więzienie. Co ciekawe, fakt ten zawdzięcza… powstaniu Stanów Zjednoczonych. Po uzyskaniu przez tę dawną brytyjską kolonię niepodległości, Brytyjczycy potrzebowali bowiem miejsca, gdzie mogliby wysyłać skazańców.
Co warto zaznaczyć, skazańców różnej maści, niekoniecznie poważnych przestępców. Brytyjczycy przede wszystkim chcieli bowiem przerzedzić niziny społeczne i pozbyć się ze swojego terytorium drobnych złodziejaszków i rzezimieszków, jakich pełno było wówczas na ulicach Londynu i innych miast Imperium.
W związku z tym, do Australii na wygnanie wysyłano często osoby, które przewiniły tak poważnym przestępstwem, jak… kradzieżą krzaczka ogórków albo książeczki do nabożeństwa. Najstarsza skazana, która wylądowała w kraju Down Under wraz z Pierwszą Flotą w 1788 roku miała 82 lata, najmłodszy skazaniec – lat zaledwie 10. Nie mając pojęcia gdzie są, więźniowie często próbowali salwować się ucieczką, nierzadko oszukiwani przez przekupnych strażników, czy innych współwięźniów, że tuż za górą, tuż za rzeką znajdują się… Chiny.
Co ciekawe, więźniarskie pochodzenie jest dziś w Australii powodem do dumy i szczycił się nim nawet były premier (kraj ten, jako że wciąż formalnie podlega monarchii brytyjskiej, nie ma prezydenta), John Howard – jego przodek trafił tu bowiem za kradzież zegarka. Podobno
to stąd, od angielskiego słowa inmate (skazaniec) wzięło się popularne australijskie słówko mate, oznaczające kolegę.
Jako więzienia zaczynały także dwa największe miasta Australii – Melbourne i Sydney. Do dziś, zarówno w jednym, jak i w drugim, zwiedzać można miejsca związane z pierwszymi skazańcami. Początkowo zawrotną karierę zrobiło jednak mało znane – a niesłusznie! - w Polsce Melbourne.
Kiedy w okolicach miasta odkryto złoto, osadnicy ściągali tam drzwiami i oknami, przybywając nawet z równie złotonośnej Kalifornii. W tamtych czasach stolica stanu Wiktoria wyrosła na największe miasto kontynentu i drugie największe miasto całego Imperium Brytyjskiego – nazywano je nawet Malverous Melbourne – Wspaniałe Melbourne.
Gorączka złota podobno tak mocno uderzyła do głowy mieszkańcom, że w teatrach, po zakończeniu przedstawienia, w aktorów rzucano nie kwiatami, ale… sztabkami złota. Niektóre z nich miały ponoć nawet 9 kg wagi…
Melbourne było zatem bogatsze, jednak Sydney – starsze. To bowiem w okolicach tamtejszego Port Jackson powstała pierwsza brytyjska kolonia. Nic dziwnego więc, że w momencie kiedy w 1901 roku zdecydowano się utworzyć Związek Australijski, obydwa miasta chciały zostać jego stolicą, ale walkę między nimi ostatecznie wygrała… Canberra.
Skoro żadne z miast nie chciało ustąpić i swoje przyłączenie do nowo powstałego kraju warunkowało ustanowieniem u siebie stolicy, postanowiono je pogodzić i zbudować stolicę w połowie drogi. Jako że idealna połowa wypadała w okolicach niewielkiej górskiej miejscowości Bombala, gdzie zwyczajnie było za mało miejsca na stolicę, to na lokacje miasta wybrano położoną na swojego rodzaju płaskowyżu Canberrę.
Do dziś tak sztucznie utworzona stolica Australii pozostaje w wielu aspektach daleko w tyle za tymi dwoma 5-milionowymi metropoliami, a i ich wzajemne animozje zostały utrzymane.
W kosmopolitycznym Sydney wciąż krąży popularny żart o dużo spokojniejszym Melbourne:
“Spotyka się dwóch kolegów. Dawno się nie widzieli, więc wypytują się wzajemnie.
Skoro już mowa o Sydney, to warto podkreślić niezwykłą historię powstania jej opery, której projekt… był nie do końca przemyślany. Na miejscu tego gmachu istniała bowiem wcześniej nieczynna już zajezdnia tramwajowa, a miasto, mimo że rozwinęło się w dużą aglomerację, wciąż nie posiadało opery z prawdziwego zdarzenia.
W 1955 roku rozpisano więc konkurs na najlepszy projekt budynku, do którego przystąpiło naprawdę wielu architektów – nadesłanych zgłoszeń było aż 233 z 32 krajów, że jury nie wiedziało na który projekt się zdecydować.
W końcu zasięgnięto porady uznanego architekta, a ten wskazał na niepozorny projekt autorstwa duńskiego architekta, Jorna Utzona, który jurorzy wcześniej odrzucili ze względu na brak… konkretów, wyliczeń, kosztorysu. Jednym słowem były to niezbyt sprecyzowane rysunki i szkice. Mimo wszystko, postanowiono wcielić projekt w życie, jednak budowa opery ostatecznie zajęła aż 14 lat, a rok jej oddania przesunięto z 1965 na, bagatela, 1973! Największych trudności dostarczał charakterystycznie wygięty dach, a autor podobno wpadł na pomysł, jak ten problem rozwiązać obierając ze skórki pomarańczę.
Opera wzorowana na pomarańczy otwarta została w dniu święta Australii – 26 stycznia 1973 roku, a w ceremonii uczestniczyła między innymi królowa brytyjska Elżbieta II. Nie było na niej natomiast samego Utzona, który, po serii sprzeczek o wykonanie budynku, wyjechał z kraju już w 1966 roku i nigdy nie powrócił. Nigdy też więc nie widział swojego dzieła na żywo – i może dobrze, bo jego początkowy projekt został nieco zmieniony, na przykład, mimo że z daleka opera wydaje się biała, to w rzeczywistości jest pokryta płytkami w kolorze kremowo-beżowym. Być może to takie delikatne nawiązanie do rzeczonej wcześniej pomarańczy?
Kolejną zasłużoną postacią w Australii był nasz rodak, Polak, Paweł Edmund Strzelecki. Zasłużoną, bo to właśnie on odkrył w Kraju Kangurów złoto. Mówi się jednak, że ze względu na specyficzną sytuację polityczną tej niegdysiejszej kolonii karnej polecono mu, by… zbytnio tego nie nagłaśniał. Kruszec ten był bowiem w tamtych latach tak cenny, że kara zesłania na odległy kontynent dla wielu więźniów mogła okazać się szansą na dorobek. Wyrok się kiedyś w końcu skończy, a złoto pozostanie. Tak więc, pomimo dokładnych map geologicznych kraju, jakie Strzelecki sporządził, oficjalne informacje o istnieniu zasobów złota zostały tu potwierdzone znacznie później i, zgodnie z przewidywaniami, pośrednio zakończyły więzienną historię Australii.
Jednak na złocie zasługi Strzeleckiego się nie kończą, bo to również on właśnie nadał nazwę najwyższemu szczytowi Australii (2228 metrów nad poziomem morza)– Górze Kościuszki. Podobno przypominała mu Kopiec Kościuszki w Krakowie.
Najwyższa góra jest nie tylko dumą, ale i przekleństwem wielu miejscowych, nie potrafią bowiem poprawnie… wymówić jej nazwy. Nazwisko Strzelecki brzmi w ich ustach więc jak Strezleki, a Kościuszko to Kozjosko, a czasem, ze względu na upodobanie tego narodu do zdrobnień, nazywają go po prostu… Kozi.
Z Australią, nieodłącznie kojarzy się także rafa koralowa. Co ciekawe, w tym kraju znajdziemy dwie duże rafy – ta mniejsza, Rafa Ningaloo – rozciąga się na zachodnim wybrzeżu. Na wschodnim z kolei znajduje się majestatyczna Wielka Rafa Koralowa (to największa na świecie rafa koralowa).
Ta największa na Ziemi konstrukcja zbudowana przez żywe organizmy – koralowce – ciągnie się na ponad 2500 km i składa z kilku tysięcy pojedynczych raf. Mimo że od brzegu oddalona jest o średnio 25 km, to jeszcze w czasach historycznych rdzenni mieszkańcy Australii, Aborygeni, chodzili po niej, a przede wszystkim po otaczających ją małych, piaszczystych wysepkach, sucha stopą.
Jak to możliwe? Jako że wody Oceanu Światowego były wówczas związane w lądolodach, które pokrywały znaczną część północnej półkuli (a i południowej także – potężny lodowiec znajdował się bowiem również na australijskiej Tasmanii), to poziom mórz na wybrzeżu Australii był niższy.
W opowieściach Aborygenów o chodzeniu po rafie leży więc bardzo duże ziarno prawdy.
Podobnie jak o tym, że widzieli oni wybuchające w Australii wulkany – kontynent ten uważany jest za jedyny, na którym nie ma działalności wulkanicznej… obecnie. Przybyli tu około 60 tysięcy lat temu pierwsi mieszkańcy tych ziem mogli bowiem na własne oczy doświadczyć wybuchów istniejących tu niegdyś wulkanów. Dziś po australijskich wulkanach pozostały jedynie niewielkie, lecz malownicze wzniesienia, rafę natomiast można podziwiać w całej okazałości.
Przeczytaj także:
Najpiękniejsze miejsca w Australii, które warto zobaczyć
Kangury i inne cuda Antypodów, czyli jakie zwierzęta możesz spotkać w Australii
Z Aborygenami do kraju Down Under przywędrowały również psy dingo. Początkowo trzymały się one blisko nich – miały im bowiem służyć w długie chłodne noce na pustyni jako swego rodzaju grzejniki (wiesz już, że w Australii nie zawsze i wszędzie jest ciepło), z upływem lat zdziczały i rozpowszechniły się na niemal całym kontynencie.
Wraz z przybyciem Europejczyków i zapoczątkowanej tu przez nich hodowli owiec i innych zwierząt gospodarskich, psy dingo stały się jednak zagrożeniem, tak więc Australijczycy wpadli na pomysł postawienia przeciwko nim płotu.
Nie byłoby w tym niczego dziwnego, gdyby płot ten nie liczył sobie, bagatela, 5614 km! To prawie dwa razy długość granic Polski (3511 km). Jest on także dłuższy niż Wielki Mur Chiński! Ogrodzenie to biegnie niemal przez pół Australii i odgradza najbardziej urodzajny i najgęściej zasiedlony południowo-wschodni kraniec kontynentu, biegnąc przez teren trzech stanów: Queensland, Nowa Południowa Walia i Australia Południowa i rzeczywiście dość skutecznie powstrzymuje zakusy psów.
Psy dingo to jednak nie jedyne zwierzęta Australii, którym kraj ten wytoczył wojnę. W listopadzie 1932 roku na cenzurowanym znalazły się także ptaki emu. Te olbrzymie nieloty w pewnym momencie zaczęły bowiem niszczyć australijskie uprawy, zwłaszcza niezwykle popularnej w stanie Australia Zachodnia pszenicy, a także robić dziury w otaczających pola płotach, co umożliwiało dalsze pustoszenie zbiorów przez inne szkodniki.
Po stronie australijskiej do walki stanęło więc 3 żołnierzy w aktywnej służbie oraz byli żołnierze, a obecnie rolnicy i farmerzy pod dowództwem majora G.P.W. Meredith. Po stronie emu około 20 tysięcy osobników… bez wyraźnego dowódcy.
Niemniej, jak opisywano w oficjalnych dokumentach, emu podzieliły się na wiele grup, z których każda składała się z wielkiego ptaka z czarnymi skrzydłami, który pełnił funkcję informatora – ostrzegał i pilnował pozostałych emu w momencie, kiedy stadko plądrowało pola.
Mimo że siły były bardzo nierówne, to po stronie australijskiej nie odnotowano strat w ludziach, a po stronie emu padło około 1000 ptaków. Jako że był to zaledwie niewielki ułamek ich niszczycielskiej populacji, w kolejnym roku rolnicy domagali się od wojska nawet… bombardowania stad emu. Wojna jednak nie została ostatecznie nigdy rozstrzygnięta, a stada emu wciąż bezkarnie grasują po kontynencie, ku uciesze turystów.
Największymi plagami kraju okazały się jednak nie rodzime australijskie zwierzęta, a te, które zostały tu przypadkiem lub bardziej umyślnie sprowadzone.
Wśród nich złowrogo wyróżniły się zwłaszcza 24 króliki, które do Australii trafiły w połowie XIX wieku by, skacząc po polach niejakiego Thomasa Austina, farmera z Nowej Południowej Walii, upodobnić je do wzgórz jego rodzimej Anglii. Bo cóż złego może być w małych, puchatych zwierzątkach? Szybko okazało się jednak, że króliki zaczęły robić to, co lubią najbardziej, czyli rozmnażać się. Ich populacja zaczęła być liczona w dziesiątkach milionów, a one same zawładnęły niemal całym kontynentem. Przez lata nie działały na nich żadne przeszkody, dopiero w końcu XX wieku udało się nieco zmniejszyć ich liczebność wpuszczając pewnego wirusa o nazwie myxomatosis, na który jednak szybko się uodporniły. Póki co, walka z królikami trwa więc nadal.
Podobny problem kraj ten miał także z końmi, które sprowadzone na ten olbrzymi kontynent, szybko zdziczały i rozbiegły się po całym jego obszarze. Obecnie dzikie australijskie konie doczekały się nawet specjalnej nazwy – brumbies.
Pojawił się także kłopot z… wielbłądami. Pierwsi odkrywcy sprowadzili je do pustynnej Australii w celach pociągowych, również opanowały ten kraj. Nie zdziw się więc, kiedy w czasie podróży do Australii zobaczysz charakterystyczne żółto-czarne znaki: "Uwaga na wielbłądy!"…
Co więcej, tuż po przylocie będziesz musiał wypełnić specjalną deklarację i poddać się kontroli fitosanitarnej na lotnisku, w trakcie której strażnicy sprawdzą Ci bagaż w poszukiwaniu świeżych warzyw i owoców. Ich wwożenie, tak jak i wielu innych produktów, jest tu absolutnie zakazane!
Zalecane jest natomiast dokładne… umycie butów, bo w błocie i ziemi na podeszwach, mogą się przecież czaić niebezpieczne dla rodzimej australijskiej fauny i flory bakterie, insekty itp. Może nie tak przerażające jak króliki, ale warto się mieć na baczności!
Poza dość rygorystyczną kontrolą na lotnisku, w Australii panuje jednak duża wolność i każdy żyje po swojemu. Jeśli ktoś więc chce sobie chodzić niekompletnie ubranym po własnym podwórku na swojej farmie, to czemu nie, zwłaszcza, że do najbliższych sąsiadów ma czasem… kilkaset kilometrów.
Australijskie farmy znane są ze swojej wielkości, jednak nic – i to dosłownie – nie przebije Anna Creek. To największe ranczo świata, której wielkość odpowiada powierzchni… Belgii. Farma założona została w 1863 roku, specjalizuje się w bydle – jest go tam obecnie około 15 tysięcy sztuk – i od lat pozostaje własnością rodzinnej firmy.
Oddalona od innych farm i miasteczek o setki kilometrów, mimo wszystko podąża z duchem czasu – jej mieszkańcy bydło zaganiają za pomocą quadów, helikopterów i awionetek, a ze światem komunikują się przy pomocy internetu. Taka forma kontaktu jest zresztą bardzo w Australii popularna. W wielu miejscach działają nawet szkoły na odległość, a takie szkolne klasy nierzadko rozciągają się na setki kilometrów. Uczniowie i nauczyciele widzą się na kamerkach, a kilka razy do roku spotykają się też w głównej siedzibie szkoły, do której często jadą… cztery dni w jedną stronę.
Przy takich odległościach nie dziwi więc, że to właśnie Australijczycy wynaleźli WiFi! Mimo że internet oficjalnie powstał w USA, to właśnie w kraju Down Under opracowano technologię zdalnego bezprzewodowego przesyłu danych.
To także Australijczykom zawdzięczamy powstanie Google Maps, jak również… słowo „selfie”. Mieszkańcy Kraju Kangurów uwielbiają bowiem wszystko zdrabniać i skracać. Nawet imię i nazwisko byłego premiera – Scotta Morrisona – było dla nich za długie, dlatego też przemianowali go na Scomo i takim przezwiskiem był nazywany nieraz nawet w telewizji.
Po australijsku śniadanie, czyli breakfast, to brekkie, popołudnie (afternoon) to arvo, elektryk (electrician) to sparky, a grill (barbecue) to barbie. To ich upodobanie do skracania wyrazów bierze się podobno z tego, że mówiąc szybciej… mniej much wpadnie im do ust.
Nie zbadano, skąd się bierze za to upodobanie do chodzenia boso po ulicach. Bosonogich piechurów mieszkających w Australii możesz spotkać, zwłaszcza w mniejszych miejscowościach, niemal na każdym kroku – w parku, w sklepie, a nawet w kawiarni.
W końcu w kraju w którym wszystko jest na głowie, bycie potomkiem skazańca to powód do dumy, wojsko walczy z emu, a do najbliższego sąsiada czasem ma się kilka dni drogi wszystko jest możliwe, inne i ciekawe.